Patrząc z perspektywy czasu, Bethesda Softworks jest znana bardziej z tworzenia DLC znajdujących się „po ciemnej stronie mocy” niż konkretnych rozszerzeń, które są warte wydania każdej złotówki. Legendarna „Zbroja dla konia” czy żenująca „Operacja Anchorage” nie są tytułami, które w portfolio potentatów z Rockville zapisały się złotymi zgłoskami, choć nie ukrywajmy – sprzedały się jak ciepłe bułeczki (i ponoć nadal to robią). Skoro produkt generuje wysokie przychody przy włożeniu w niego minimalnego wysiłku, to po co przepłacać?
Następuje tutaj dziwna korelacja, której fenomen wciąż spowija gęsta mgiełka tajemnicy. Z jednej strony wszyscy psioczą na kiepski model DLC i otwarcie krytykują twórców za jawną chciwość, a z drugiej ktoś jednak kupuje te dodatki, bo inaczej korporacje zmieniłby taktykę zanim mrugnęlibyśmy okiem. Tak jest, sami wchodzimy w te śmierdzące bagno, pomimo że nie chcemy zabrudzić sobie swoich nowiutkich lakierek i pieklimy się na administracje, która nie zamierza go osuszyć.
Jak będzie w przypadku „Skyrim”, czy czeka nas zalew „tanich” DLC? Wedle zapowiedzi Todda Howarda, niekoniecznie. Producent kolejnej części sagi „The Elder Scrolls” obiecuje, że planowane dodatki najprawdopodobniej przyniosą większe zmiany do głównej rozgrywki i będą czymś pomiędzy „Point Lookout” dla „Fallout 3” a „Shivering Isles” znanego z „Obliviona”.
„Wydaję mi się, że niektóre z większych DLC do „Fallout 3” okazywały się lepsze. Podoba mi się również model Rockstara, gdzie masz poczucie, jakby było to pełnoprawne rozszerzenie.
Szczerze mówiąc, nie mam jeszcze pojęcia, co dokładnie planujemy stworzyć po premierze „Skyrim”, ale myślimy nad tym intensywnie, poszukujemy odpowiedniej drogi. Coś, co będzie kosztować nieco więcej, ale będzie przypominało kompletny pakiet.” – zdradził serwisowi CVG.
Dobra wiadomość, jakby nie patrzeć, gdyż byłby to pewien ukłon w stronę konsumenta i jego pieniędzy. Wieżę dla maga czy dodatkowe zestawy błyszczącego ekwipunku można śmiało zamieścić w większym rozszerzeniu, które proponuje nowe przygody i wymusza na graczu wylanie pewnej ilości potu, aby otrzymać nagrodę w postaci tego typu świeżej treści. Co najważniejsze, byłoby to przeciwieństwo do znienawidzonej postawy – płacisz kilka dolców, szast-prast i wszystko masz podane jak na złotej tacy.
Ech… obawiam się jednak, że porzucenie „paskudnego modelu” DLC nie leży w interesie Howarda i jego ekipy. Wszyscy wiemy, że jak Bethesdzie się chce, to potrafi stworzyć wielkie rzeczy, a więc wymagajmy. Trzeba im w końcu dawać jakiś impuls do pracy, nie tylko klaskać w dłonie za to, że zamierzają wspierać swoje dzieło po premierze.