Tak… już dawno temu zaobserwowałem, że nowa polityka BioWare jest sprzeczna z tym co lubię, szanuję i wyznaję. Mnie perspektywa nowej gry MMO jakoś nie ekscytuje, nie przepadam za tym gatunkiem i nie mam na niego zbyt wiele czasu. Trudno mi jednak krytykować te zamiary, gdyż musiałbym być ślepy i głuchy, żeby uważać, iż ten rynek nie ma potencjału oraz nie leżą tam gigantyczne pieniądze, które aż się proszą, by je podnieść. Faktycznie, przeniesienie uniwersum „Mass Effect” na ten segment branży wirtualnej rozrywki ma spory sens i przy dobrej reklamie oraz niezgorszych pomysłach, zwyczajnie gwarantuje krocie.
Nie ulega jednak wątpliwości, że te zakusy mocno zweryfikuje zbliżająca się premiera „Star Wars: The Old Republic”. Jeżeli zostaną osiągnięte podstawowe cele i uda się odnieść sukces finansowy, to tylko kwestią czasu będzie zanim ubierzemy zbroje „N7” czy pancerz „Błękitnych Słońc” i zmierzymy się z przyjaciółmi na wirtualnych polach bitew. Póki co, to tylko plany, nad którymi głośno rozmyśla Casey Hudson.
„Staraliśmy się wymyślić jakiś rozsądny sposób, aby gracze mogli doświadczyć uniwersum „Mass Effect” wraz ze swoimi znajomymi. Na dzień dzisiejszy nic mądrego nie przyszło nam do głowy, więc nie ma czego ogłaszać. Jednak, oczywiście, tryb multiplayer jest czymś, na co nasza firma chce położyć większy nacisk w przyszłości.
Mnóstwo ludzi mówi, że chcieliby zobaczyć MMO [w świecie „Mass Effect” – dop. Tokar], więc myślę, że ma to pewien sens w przypadku tego świata. Część tego, co próbujesz zrobić, to próba ocalenia uniwersum przed zagładą, dzięki czemu będzie można w nim żyć. To pewien rodzaj obietnicy, ten świat musi być wart wybawienia.
Uważam, że uniwersum „Mass Effect” posiada dostateczną jakość, aby wykonać taki ruch. Jeżeli wygrasz i pozbędziesz się Żniwiarzy, to czy nie byłoby czymś niesamowitym, tak po prostu żyć na Cytadeli lub wyznaczyć kurs na Omegę? To ma sens.” – twierdzi Casey Hudson w wywiadzie dla czasopisma „Game Informer”.