Pracownicy BioWare na każdym kroku wspominają o tym, że uniwersum Mass Effect, to coś więcej niż tylko gry komputerowe. To olbrzymi i wyjątkowy świat otwarty na wszelkie rodzaje kultury. Skoro były już gry wideo, książki, a nawet komiks, to dlaczego by nie pójść dalej i nie stworzyć filmu na jego kanwie?
Zresztą sam Casey Hudson w wywiadzie dla MTV target="_blank" rel="nofollow noopener noreferrer">MTV wspomniał, że sami Kanadyjczycy są optymistycznie nastawieni na przeniesienie przygód Sheparda na duży ekran. Oczywiście bez zbędnego pośpiechu i nie przez byle kogo, bo film ma się nie tylko sprzedać, ale być też czymś wielkim oraz ponadczasowym. Przynajmniej taki jest zamysł.
Tak czy siak dziwi dość otwarta postawa Hudsona i sugerowanie, że potentaci filmowi nadal walą do drzwi studia, a nawet wchodzą przez okna ich siedziby, ażeby tylko złożyć na biurku prezesa jak najbardziej lukratywną ofertę. Zdumiewa, gdyż około cztery miesiące temu gruchnęła wieść, że prawa do zekranizowania gry sprzątnął wszystkim sprzed nosa niejaki Ari Arad („Iron Man”, „Incredible Hulk”, „X-Men”). Czyżby producent kłamał i walka wciąż trwa? A może to Hudson mija się z prawdą? Ciężko powiedzieć.
Swoją drogą uważam, że dość średnim pomysłem jest ekranizowanie gry, która praktycznie już sama w sobie jest interaktywnym filmem. Choć jakby w roli Sheparda obsadzono Sama Worthingtona, pokazano historię z perspektywy renegata i skierowano tytuł do dorosłego widza (na miłość boską nie PG-13!), to skłamałbym tutaj, jeżeli napisałbym, że nie czekam na taki film z niecierpliwością. Ech... te marzenia.