No i mu się udało, bo "Bękarty wojny" to absolutne arcydzieło i 150 minut znakomitej gry aktorskiej, zaskakującej warstwy fabularnej oraz świetnych i zabawnych tekstów - słowem stuprocentowej dawki rozrywki. Bo tu ona jest najważniejsza. Dramaturgia drugiej wojny światowej? Pogromy Żydów? Trudy życia w okupowanej przez Nazistów Francji? Tego w filmie Tarantino nie ma, gdyż jego celem nie było ukazanie okrucieństwa wojny, a popkulturowa zabawa w realiach drugiej wojny światowej. Bo jak to bywa w filmach reżysera z Tennessee wywrócił schemat kina wojennego do góry nogami. Fakty oraz realia historyczne został pogrzebane przez reżysera (Włochy i Malta zajęte przez Niemcy, Nazistowski snajper wygrywający w pojedynkę bitwę z pół tysięczną armią aliantów, czy też cała "Operacja Kino", powód jej zainicjowania i jej finalny skutek) i odgrzebywane tylko wtedy kiedy akurat autorowi są potrzebne do którejś ze scen. Zamiast tego mamy znakomity spaghetti-western w realiach drugiej wojny światowej, gdzie grupka żydowskich wykolejeńców zabawia się w bandę Apaczów skalpujących nazistowskich żołnierzy. Czy takie kino wojenne jest złe? Absolutnie nie! Jeżeli ten niecny koncept jest przemyślany i perfekcyjne zrealizowany.
Duża w tym zasługa znakomitej gry aktorskiej. Co zaskakujące, wszystkich przyćmił nieznanych wcześniej austriacki aktor Christoph Waltz wcielający się w rolę pułkownika Hansa Landa. Zdecydowanie jeden z najciekawszych czarnych charakterów ostatnich lat i jeżeli Waltz nie dostanie za tę rolę Oscara, cała amerykańska Akademia Filmowa kompletnie się zbłaźni (póki co dostał za tę rolę Złotą Palmę). Postrach aliantów, "Łowca Żydów" i prawdziwy koszmar dla każdego, który podczas przesłuchania siedzi po przeciwnej stronie stołu. Piekielnie inteligenty, diabelnie błyskotliwy, niebywale elokwentny, perfekcyjnie władający blisko czterema językami (z nienagannym akcentem każdy!), pewny siebie dżentelmen. Co jednak czyni tą postać zabójczą - absolutnie nieprzewidywalny i niebezpieczny. Czy to spokojna konwersacja oraz dowcipkowanie przy szklance mleka i strudlu czy zwykłe przesłuchanie, nigdy nie można się przy nim poczuć komfortowo i spokojnie zebrać myśli. Powolutku u osoby, którą upatrzył sobie Landa do konfrontacji, ujawnia się nutka paniki i niepostrzeżenie pojawia się kropelka potu w okolicach skroni. Bo pułkownik ma talent do wyciągania skrywanych głęboko informacji i wywleka je stopniowo, "torturując" swoją ofiarę siłą swego spokoju. Co interesujące Landa w filmie nie jest agresywny (do użycia przemocy posuwa się tylko raz), a i tak jest zawsze panem sytuacji, który trzyma najlepsze karty w dłoni. Taki morderca w "białych rękawiczkach" i nazistowskie połączenie Holmesa oraz Poirota w jednym.
Reszta aktorów też wybija się ponad przeciętność. Brad Pitt w roli "kowboja" Aldo Raine'a spisuje się wyśmienicie. Jego wręcz karykaturalna postać, za każdym razem kiedy pojawia się na ekranie wyzwala salwy niepohamowanego śmiechu. Nawet Til Schweiger (może dlatego, że jego postać to milczek, tym niemniej genialna mimika - a zachowanie podczas sceny barowej wyśmienite!) oraz Diane Kruger (jako Helena Trojańska porażka na całej linii - jako gwiazda niemieckiego kina la 30' znakomita), których to uważam za miernych aktorów pokazali pełną klasę. A mógłbym wymieniać dalej - Fassbender, Laurent, Brühl...
Oczywiście skoro to film Tarantino nie mogło zabraknąć scen cechujących się obłędnie długimi dialogami, kończącymi się niepohamowanym wybuchem przemocy i to w najbardziej zaskakującym momencie (idealnym przykładem jest scena w podziemnej knajpie czy na francuskiej farmie). Jak zawsze budują one wyjątkowe napięcie, ale tym razem nie są one bezsensownym bełkotem z odwołaniami do współczesnej popkultury (patrz Death Proof). Tutaj to one ukazują charakterystykę danej postaci, jej poglądy na świat, ich przekonania i uczucia. Reżyser też zadbał o taki szczegół jak posługiwanie się postaci w swoich ojczystych mowach (a nie jak np. w "historycznej" "Walkirii", że wszyscy nawijają po angielsku, aż miło) i niejednokrotnie ma to ogromne znaczenie dla fabuły czy przebiegu niektórych scen.
Oczywiście cały film jest niejakim hołdem dla gatunku spaghetti westernu oraz wszelakich filmów wojennych. Nawiązań jest tak wiele, że trudno jest je tutaj wyliczyć - "Once upon a time in... Nazi Occupied France" ("Once Upon a Time in the West"), Aldo Raine ("Zielone Berety"), Sergio Leone, "Parszywa dwunastka", "Quel maledetto treno blindato" czy nawet do niemieckiego kina lat 30' (Leni Riefenstahl i G.W. Pabst). Tutaj też można by było strzelić cały artykuł.
Ostatnim puzzlem w tej misternej układance jest genialna i wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa. Ennio Morricone (klasa sama w sobie) czy David Bowie, a wszystko to drobiazgowo dopasowane niczym we szwajcarskim zegarku.
Podsumowując - jeżeli po zakończeniu seansu zastanawiam się czy "Bękarty Wojny" przebiły kultowy "Pulp Fiction" i rozmyślam czy to aby czasem nie był najlepszy film na jakim byłem dotychczas w kinie (a w ciągu ostatniej dekady było się na kilku hiciorach), to najnowsze dzieło Quentina Tarantino musi być czymś wyjątkowym.
9+/10 (pół punkcika do tyłu za kilka przestojów, w których akcja odrobinę "siada").