Kilka miesięcy temu przeczytałem "Krawędź Żelaza" i "Na ostrzu noża". Pan Zamboch niezmiernie mnie rozbawił, stwierdziłem, że niesparodiowanie tego dzieła to grzech. Teraz robię format dysku, a nie chcę żeby się zmarnowało. Oczywiście lektura książek była miła i polecam, ale parodia sama się ciśnie
Przed przeczytaniem poniższego opowiadanka, TRZEBA przeczytać którąś z książek o Koniaszu, najlepiej wszystkie
_______
Nazywam się Koniasz. Jestem najemnym zabijaką. Mam ponad dwa metry wzrostu i jestem chudy jak szkielet obciągnięty skórą. Przykrego widoku dopełnia moja szpetna gęba: blizny, jakby kruki grały na niej w kółko i krzyżyk, oraz dwukrotnie złamany nos…. Właściwie to dwukrotnie był złamany już co najmniej trzykrotnie, więc obecnie stan licznika wynosi sześć.
Noc zapadła już nad Boatown, kiedy ja leżałem w balii pełnej ciepłej wody. W zasięgu rąk na niewielkim stoliku leżały dwa noże do rzucania. Miecz był oparty o brzeg balii, a dwie załadowane kusze wisiały nade mną na przytwierdzonych do sufitu rzemieniach.
Ktoś zapukał do drzwi. Sądząc po odgłosie użył obu nóg. Zawiasy jęknęły bezradnie i pękły. Drzwi wleciały do środka. Zanim opadł kurz, do pokoju wkroczyło dwudziestu mężczyzn. Każdy miał miecz, kilku nawet kusze. Zaczęli okrążać balię. Jeden od razu odkopnął mój miecz, drugi – stolik z nożami. Kusze pozostały na miejscu – nikt nie chciał podchodzić za blisko, a żeby je ściągnąć musieliby nachylić się nad balią. Kiedyś utopiłem człowieka który podszedł za blisko, gdy się kąpałem.
- Pan Koniasz? – spytał jeden z nich.
- Tak to ja. – potwierdziłem. Miałem straszny głos. Nieraz próbowali poderżnąć mi gardło. Jeden z takich incydent ów zakończył się uszkodzeniem krtani.
- Niech pan odda książki. – powiedział ten sam człowiek. Poznałem w nim dowódcę. Uniósł kuszę do oka. Z tej odległości bełt mógłby mnie przebić na wylot… Poza tym kusza była o tyle ciekawa, że mieściła pięć bełtów na raz. Z pewnością zmieniłyby balię i mnie w sito.
- Jakie książki? – byłem zaskoczony.
- Widziano cię jak wynosiłeś z biblioteki dwadzieścia tomów encyklopedii. – odparł niemniej zaskoczony. Spojrzał ponad moją głową, kuszy nie opuścił. – Tych tomów. - wskazał ruchem głowy.
Podążyłem za jego wzrokiem. Zaraz za balią ustawiony był regał na książki. Na najwyższej półce błyszczało dwadzieścia świeżutkich tomów encyklopedii. Coś zaczęło mi świtać.
- Ach. Weźcie je. – odparłem wzruszając ramionami.
Wiedziałem, że nie puszczą mnie wolno. Sądząc po uzbrojeniu, nie przybyli też mnie aresztować. Kiedyś przeżyłem starcie z piętnastoma szermierzami, ale teraz byłem w kiepskiej formie. Od trzech dni biegałem po lesie z wilkami. Dopiero o zmroku dotarłem do miasta. Obie nogi miałem pogryzione wilczymi kłami. Ledwie wczołgałem się na do mojego pokoju na piętrze. Jeszcze nie doszedłem do siebie.
Dwóch strażników poszło po książki. Broń na ten czas schowali. Stwierdziłem że lepszej sytuacji mieć nie będę. Wstałem i błyskawicznie wystrzeliłem z obu kusz jednocześnie. Pierwszą celowałem w dowódcę. Drugi bełt posłałem na chybił trafił. W tym tłoku i tak kogoś przeszył. Rzuciłem się w przód zanim ludzie zdali sobie sprawę co się dzieje miałem już kuszę z pięcioma bełtami. Odwróciłem się w kierunku wcześniej upatrzonej grupki kuszników i strzeliłem.
Rozpętało się piekło. Kilka upuszczonych kusz wypaliło czyniąc spustoszenie. Większość ludzi nagle zdała sobie sprawę, jak nieporęczne w małym pomieszczeniu są miecze. Było jednak już za późno. Złapałem najbliższego za rękę w nadgarstku i złamałem ją. Czołem uderzyłem go w twarz. Krew z rozciętego zębami czoła od razu zalała mi oczy. Świat zaszedł czerwoną mgłą. Wciąż trzymałem bezwładną rękę martwego. Mieczem ,który wciąż miał w dłoni sparowałem pierwszy cios. Machnąłem dziko. Miecz wyleciał wirując z bezwładnych palców. Kolejny przeciwnik padł przebity ostrzem.
Bezwładne ciało pchnąłem na najbliższych przeciwników. Sam- ciągle nagi – rzuciłem się do noży. Chwyciłem je robiąc przewrót w przód. Od razu z półobrotu wpakowałem je w napastników. Obaj padli z rozprutymi gardłami. Zdążyłem dobiec do pochwy z mieczem. Obnażyłem ostrze.
- Panowie czas kończyć. Piętnastu jest martwych. Nie wiem ile jeszcze wytrzymam , ale na pewno pociągnę za sobą jeszcze kilku.
Zdałem sobie sprawy, że czuję krew spływającą z rozciętej piersi. Nie mam pojęcia kiedy oberwałem.
- Na niego! – usłyszałem.
Sparowałem kilka ciosów. Starali się mnie okrążyć, ale w małym pomieszczeniu i tak było za ciasno. Jednego zapaleńca, który wybiegł mi brawurowo naprzeciw, ciąłem oszczędnie przez szyję. Krew chlusnęła na pozostałych co ostudziło trochę ich zapał.
Wydobyłem ostatni nóż, który miałem ukryty w odbycie. Był owinięty sznurkiem, tak aby nie poranił zwieracza. Kowal wykonał go dla mnie z jednego kawałka metalu. Idealnie wyważony. Rzuciłem go w najbliższego przeciwnika. Nóż wbił się w czoło aż po rękojeść – sznurek ciągnął się za nim niczym serpentyna.
Pozostali rzucili się na mnie z dzikim wyciem. Tłukli gdzie popadnie. Czułem jak ostrza orają moje ciało. Krwawiłem prawie ze wszystkich części ciała. Rozpaczliwie pchnąłem sztychem. Przebiłem czyjąś wątrobę. Zostało dwóch. Cofnąłem się aż w róg. Nic nie widziałem przez krew spływającą z czoła. Zaufałem losowi. Wyplułem ostatni nóż, który na czarną godzinę miałem ukryty niczym chomik. Miał dwa centymetry długości. Tylko trafienie w tchawicę, albo oko mogło zagrozić przeciwnikowi. Trafiłem mosznę. Napastnik momentalnie skulił się, co wykorzystałem kopiąc go w nos.
Drugi strażnik zareagował mój ruch. Trącił mnie silnie barkiem na ścianę, aż miecz wypadł mi ze słabych palców. Czekałem na śmierć. Strażnik nie skusił się na szybki sztych. Podszedł blisko i przyłożył ostrze do mojego jabłka Adama. To był jego błąd. Resztką sił, uniosłem dłoń i wcisnąłem mu oko do mózgu. Stałem jeszcze przez chwilę, podniosłem miecz z ziemi.
Do pokoju wbiegł szesnasty strażnik –prawdopodobnie kazali mu pilnować wejścia. Rozejrzał się, zwymiotował i uciekł. Wtedy upadłem. Woda w balii już ostygła. Zawiązałem sobie tyle opatrunków ile byłem w stanie, po czym wczołgałem się do balii i zemdlałem w zimnej wodzie.
Obudziłem się rano. Rześki jak rybka. Mogłem normalnie chodzić. Rany goiły się na mnie szybciej niż na innych ludziom. Miałem końskie zdrowie. Wyrzuciłem zwłoki przez okno i szybko opuściłem miasto.
Przed przeczytaniem poniższego opowiadanka, TRZEBA przeczytać którąś z książek o Koniaszu, najlepiej wszystkie
_______
Nazywam się Koniasz. Jestem najemnym zabijaką. Mam ponad dwa metry wzrostu i jestem chudy jak szkielet obciągnięty skórą. Przykrego widoku dopełnia moja szpetna gęba: blizny, jakby kruki grały na niej w kółko i krzyżyk, oraz dwukrotnie złamany nos…. Właściwie to dwukrotnie był złamany już co najmniej trzykrotnie, więc obecnie stan licznika wynosi sześć.
Noc zapadła już nad Boatown, kiedy ja leżałem w balii pełnej ciepłej wody. W zasięgu rąk na niewielkim stoliku leżały dwa noże do rzucania. Miecz był oparty o brzeg balii, a dwie załadowane kusze wisiały nade mną na przytwierdzonych do sufitu rzemieniach.
Ktoś zapukał do drzwi. Sądząc po odgłosie użył obu nóg. Zawiasy jęknęły bezradnie i pękły. Drzwi wleciały do środka. Zanim opadł kurz, do pokoju wkroczyło dwudziestu mężczyzn. Każdy miał miecz, kilku nawet kusze. Zaczęli okrążać balię. Jeden od razu odkopnął mój miecz, drugi – stolik z nożami. Kusze pozostały na miejscu – nikt nie chciał podchodzić za blisko, a żeby je ściągnąć musieliby nachylić się nad balią. Kiedyś utopiłem człowieka który podszedł za blisko, gdy się kąpałem.
- Pan Koniasz? – spytał jeden z nich.
- Tak to ja. – potwierdziłem. Miałem straszny głos. Nieraz próbowali poderżnąć mi gardło. Jeden z takich incydent ów zakończył się uszkodzeniem krtani.
- Niech pan odda książki. – powiedział ten sam człowiek. Poznałem w nim dowódcę. Uniósł kuszę do oka. Z tej odległości bełt mógłby mnie przebić na wylot… Poza tym kusza była o tyle ciekawa, że mieściła pięć bełtów na raz. Z pewnością zmieniłyby balię i mnie w sito.
- Jakie książki? – byłem zaskoczony.
- Widziano cię jak wynosiłeś z biblioteki dwadzieścia tomów encyklopedii. – odparł niemniej zaskoczony. Spojrzał ponad moją głową, kuszy nie opuścił. – Tych tomów. - wskazał ruchem głowy.
Podążyłem za jego wzrokiem. Zaraz za balią ustawiony był regał na książki. Na najwyższej półce błyszczało dwadzieścia świeżutkich tomów encyklopedii. Coś zaczęło mi świtać.
- Ach. Weźcie je. – odparłem wzruszając ramionami.
Wiedziałem, że nie puszczą mnie wolno. Sądząc po uzbrojeniu, nie przybyli też mnie aresztować. Kiedyś przeżyłem starcie z piętnastoma szermierzami, ale teraz byłem w kiepskiej formie. Od trzech dni biegałem po lesie z wilkami. Dopiero o zmroku dotarłem do miasta. Obie nogi miałem pogryzione wilczymi kłami. Ledwie wczołgałem się na do mojego pokoju na piętrze. Jeszcze nie doszedłem do siebie.
Dwóch strażników poszło po książki. Broń na ten czas schowali. Stwierdziłem że lepszej sytuacji mieć nie będę. Wstałem i błyskawicznie wystrzeliłem z obu kusz jednocześnie. Pierwszą celowałem w dowódcę. Drugi bełt posłałem na chybił trafił. W tym tłoku i tak kogoś przeszył. Rzuciłem się w przód zanim ludzie zdali sobie sprawę co się dzieje miałem już kuszę z pięcioma bełtami. Odwróciłem się w kierunku wcześniej upatrzonej grupki kuszników i strzeliłem.
Rozpętało się piekło. Kilka upuszczonych kusz wypaliło czyniąc spustoszenie. Większość ludzi nagle zdała sobie sprawę, jak nieporęczne w małym pomieszczeniu są miecze. Było jednak już za późno. Złapałem najbliższego za rękę w nadgarstku i złamałem ją. Czołem uderzyłem go w twarz. Krew z rozciętego zębami czoła od razu zalała mi oczy. Świat zaszedł czerwoną mgłą. Wciąż trzymałem bezwładną rękę martwego. Mieczem ,który wciąż miał w dłoni sparowałem pierwszy cios. Machnąłem dziko. Miecz wyleciał wirując z bezwładnych palców. Kolejny przeciwnik padł przebity ostrzem.
Bezwładne ciało pchnąłem na najbliższych przeciwników. Sam- ciągle nagi – rzuciłem się do noży. Chwyciłem je robiąc przewrót w przód. Od razu z półobrotu wpakowałem je w napastników. Obaj padli z rozprutymi gardłami. Zdążyłem dobiec do pochwy z mieczem. Obnażyłem ostrze.
- Panowie czas kończyć. Piętnastu jest martwych. Nie wiem ile jeszcze wytrzymam , ale na pewno pociągnę za sobą jeszcze kilku.
Zdałem sobie sprawy, że czuję krew spływającą z rozciętej piersi. Nie mam pojęcia kiedy oberwałem.
- Na niego! – usłyszałem.
Sparowałem kilka ciosów. Starali się mnie okrążyć, ale w małym pomieszczeniu i tak było za ciasno. Jednego zapaleńca, który wybiegł mi brawurowo naprzeciw, ciąłem oszczędnie przez szyję. Krew chlusnęła na pozostałych co ostudziło trochę ich zapał.
Wydobyłem ostatni nóż, który miałem ukryty w odbycie. Był owinięty sznurkiem, tak aby nie poranił zwieracza. Kowal wykonał go dla mnie z jednego kawałka metalu. Idealnie wyważony. Rzuciłem go w najbliższego przeciwnika. Nóż wbił się w czoło aż po rękojeść – sznurek ciągnął się za nim niczym serpentyna.
Pozostali rzucili się na mnie z dzikim wyciem. Tłukli gdzie popadnie. Czułem jak ostrza orają moje ciało. Krwawiłem prawie ze wszystkich części ciała. Rozpaczliwie pchnąłem sztychem. Przebiłem czyjąś wątrobę. Zostało dwóch. Cofnąłem się aż w róg. Nic nie widziałem przez krew spływającą z czoła. Zaufałem losowi. Wyplułem ostatni nóż, który na czarną godzinę miałem ukryty niczym chomik. Miał dwa centymetry długości. Tylko trafienie w tchawicę, albo oko mogło zagrozić przeciwnikowi. Trafiłem mosznę. Napastnik momentalnie skulił się, co wykorzystałem kopiąc go w nos.
Drugi strażnik zareagował mój ruch. Trącił mnie silnie barkiem na ścianę, aż miecz wypadł mi ze słabych palców. Czekałem na śmierć. Strażnik nie skusił się na szybki sztych. Podszedł blisko i przyłożył ostrze do mojego jabłka Adama. To był jego błąd. Resztką sił, uniosłem dłoń i wcisnąłem mu oko do mózgu. Stałem jeszcze przez chwilę, podniosłem miecz z ziemi.
Do pokoju wbiegł szesnasty strażnik –prawdopodobnie kazali mu pilnować wejścia. Rozejrzał się, zwymiotował i uciekł. Wtedy upadłem. Woda w balii już ostygła. Zawiązałem sobie tyle opatrunków ile byłem w stanie, po czym wczołgałem się do balii i zemdlałem w zimnej wodzie.
Obudziłem się rano. Rześki jak rybka. Mogłem normalnie chodzić. Rany goiły się na mnie szybciej niż na innych ludziom. Miałem końskie zdrowie. Wyrzuciłem zwłoki przez okno i szybko opuściłem miasto.