Ne rozumiem, dlaczego czasem robi się prawdziwą krzywdę książkom (i autorom), porównując je do dzieł mocno wątpliwej jakości. Zwłaszcza do serii pióra Stephenie Meyer, twórczyni wypaczonego wizerunku wampira (który niestety zyskał zastraszającą wręcz popularność) oraz historii napisanej tak tragicznie, że została wzięta pod lupę przez dziewczyny z pewnej blogowej analizatorni. Co się uśmiałam, czytając zjadliwe komentarze, to moje. Ale wracając do tematu – redakcyjna koleżanka, Audrey, również krzywo patrzyła na rzeczone porównanie. Czy "Złą krew" w ostatecznym rozrachunku można określić jako schedę po Meyer? Przekonajcie się sami.
Kiedy przeczytałam na okładce książki Sally Green – "Zła krew", że autorka przejmie schedę po Stephenie Meyer, miałam mieszane uczucia. Pani odpowiedzialna za narodziny wielkiej miłości Edwarda i Belli nigdy nie zdobyła mojej sympatii, a dwa tomy serii "Zmierzch", bo tyle przeczytałam, znajdują się wysoko na liście największych czytelniczych rozczarowań. Nie zmienia to jednak faktu, że przytoczone tutaj grafomańskie wypociny zyskały ogromną popularność, więc taka reklama być może ma sens.