- Oooo, o to się nie martw! - ucieszył się najemnik, klepiąc cię w ramię swoim wielkim łapskiem. - Znam miejsce w sam raz na kulturalną rozmowę przy kulturalnym drinku. Ruszmy zatem dupy, bo jakiekolwiek by Nar Shadda nie było, jednak jakieś tam służby porządkowe ma, a po co dodatkowo uszczuplać ich szeregi?
Faktycznie, mogło być w tym trochę racji. O ile tak zwana "policja" Księżyca Przemytników z oczywistych względów była mniej niż śmiechu warta, to jednak ewentualna konfrontacja z jej przedstawicielami równała się z wdepnięciem w kolejne gówno należące do tych, do których należeli przedstawiciele danych służb. Ot, niby nic odkrywczego, jedyna różnica, że zarządca garnizonu na Tatooine czy dowódca policji na Tythonie to jednak inny kaliber, niż wypasiony kredytami i układami, przerośnięty, huttyjski ślimak.
Pozostawiając po sobie dobre wrażenie w postaci zgliszczy, trupów i pożogi, ruszyliście za Hiksem celem kontynuowania tego przeuroczego wieczoru. Wędrówka przez industrialne, megalityczne krajobrazy miasta nie trwała szczególnie długo. Minęliście parę przecznic, kierując się w logiczny sposób w okolice jednego z głównych portów, naturalnie otaczanych przez wszelkiego rodzaju bary, puby, kluby, mordownie, meliny, mety i inne centra duchowej rozrywki. W jednym z przejść między sektorami fosforyzujący wściekle, neonowy szyld "Vode an" zapraszał do wejścia do tamtejszego lokalu, który okazał się waszym miejscem docelowym.
Już od progu okazało się, że przynajmniej część twoich życzeń zostanie spełniona. Niemożliwe do przeoczenia hologramy przy drzwiach informowały potencjalnych klientów, że z ich potencjalnego grona mogą czuć się wykluczeni Trandoshanie, Sullustianie, Kalmarianie, Jawowie, Wookie, droidy, Selkathowie, Miraluka i zapewne jeszcze tuzin innych nacji. Nie chcąc ryzykować zatarasowania wyjścia, odpuściłeś sobie studium kolejnych ograniczeń.
- To mandaloriański bar. - wyjaśnił wam "Starfucker", odpowiadając na niezadane pytania. - Ale nie lękajcie się! Ze starym Trentem nie grożą wam tu ani kłopoty, ani pusty kielony, ani chałtury Bików ściągniętych z wesela do waszego kotleta. - wskazał na ulokowaną w koncie niewielką scenę, na której trzyosobowy zespół, złożony wyłącznie z ludzi, wygrywał właśnie pocieszny kawałek.
[ Ilustracja ]
Nim usiadłeś, spojrzałeś przelotnie w stronę wejścia. Pośród rotujących hologramów wypatrzyłeś ten, który informował, że Bików również nikt tu nie obsłuży.
W odróżnieniu od puszczonego z dymem klubu, rzekomo mandaloriański lokal sprawiał wrażenie ustronnego i dyskretnego. Widziałeś tu góra trzydziestu - czterdziestu gości, w większości ludzi, choć zdarzali się też sporadycznie przedstawiciele innych gatunków. Bez wątpienia najemnik siedział tu na najemniku, zapach whisky mieszał się w powietrzu z dymem papierosów, a zniekształcone tony toczonych rozmów lub obrazki zapijanych smutków tworzyły dość sugestywny, całkiem strawny klimat.
- Sprawa jest prosta... - zaczął "Starfucker", gdy rozsiedliście się na skórzanych sofach przy dużym, narożnym stoliku. - ... A w sumie nie, nie jest za grosz. Ale po kolei. Mniej więcej republikański miesiąc temu trafiłem na kogoś, kto zaproponował mi robotę. Dokładniej rzecz biorąc, to on trafił na mnie, docierając do mnie, podobnie jak do paru innych chłopaków z branży, na podstawie zebranych informacji, referencji, historii zatrudnienia i tym podobnych. Przyznam, że byłem dość zaskoczony, że ktoś z zewnątrz zadał sobie tyle trudu, by dowiedzieć się tak wiele o mojej skromnej osobie, ale cóż, rozwalić mogłem go w każdej chwili, a pogadać można zawsze...
- Coś panom podać? - wtrąciła się kelnerująca po sali Twi'lekanka. O ile pamiętasz, Twi'lekanów też tu nie wpuszczają, ale cóż, wszędzie są pewne standardy. Gdy złożyliście zamówienia, Mandalorianin mówił dalej.
- Wyszło ciekawie, ponieważ facet oficjelem Imperium. Znaczy, bynajmniej nie oficjalnie, zachowując pełne incognito, ale i ja potrafię sprawdzić swoje, a i on chętnie udowadniał mi tyle, ile uznał za potrzebne, by przekonać mnie, że nie rozmawiam z łachem. A zatem, gość jest kimś wysoko postawionym. Bardzo wysoko. Do swojej roboty, jak mówił, potrzebować będzie kilku specjalistów działających niezależnie, bo, jak stwierdził, rozumie specyfikę naszej pracy, która w tym wypadku łączy się idealnie z jego zleceniem. Nie wiem, gdzie wygrzebał niektóre informacje ani jak układał sobie z nich całość, grunt, że w jego rankingu trafiłem na jedną z wyższych pozycji, dlatego dowiedziałem się dokładnie o co chodzi i postawiłem swoje warunki. W tym, między innymi, zatrudnienie was.
Chłopaki spojrzeli po sobie i na ciebie, jednak nie odezwali się słowem. Trent przepłukał gardło podstawionym przez kelnerkę bursztynowym trunkiem i dorzucił pogodnie:
- Okazało się, że i do was w niedługim czasie miała trafić oferta, zwłaszcza po akcji na Tatooine i tej drugiej, z tym senatorem, ale zawsze rozmowa w takim gronie i takim miejscu jest bardziej komfortowa, prawda?
Faktycznie, mogło być w tym trochę racji. O ile tak zwana "policja" Księżyca Przemytników z oczywistych względów była mniej niż śmiechu warta, to jednak ewentualna konfrontacja z jej przedstawicielami równała się z wdepnięciem w kolejne gówno należące do tych, do których należeli przedstawiciele danych służb. Ot, niby nic odkrywczego, jedyna różnica, że zarządca garnizonu na Tatooine czy dowódca policji na Tythonie to jednak inny kaliber, niż wypasiony kredytami i układami, przerośnięty, huttyjski ślimak.
Pozostawiając po sobie dobre wrażenie w postaci zgliszczy, trupów i pożogi, ruszyliście za Hiksem celem kontynuowania tego przeuroczego wieczoru. Wędrówka przez industrialne, megalityczne krajobrazy miasta nie trwała szczególnie długo. Minęliście parę przecznic, kierując się w logiczny sposób w okolice jednego z głównych portów, naturalnie otaczanych przez wszelkiego rodzaju bary, puby, kluby, mordownie, meliny, mety i inne centra duchowej rozrywki. W jednym z przejść między sektorami fosforyzujący wściekle, neonowy szyld "Vode an" zapraszał do wejścia do tamtejszego lokalu, który okazał się waszym miejscem docelowym.
Już od progu okazało się, że przynajmniej część twoich życzeń zostanie spełniona. Niemożliwe do przeoczenia hologramy przy drzwiach informowały potencjalnych klientów, że z ich potencjalnego grona mogą czuć się wykluczeni Trandoshanie, Sullustianie, Kalmarianie, Jawowie, Wookie, droidy, Selkathowie, Miraluka i zapewne jeszcze tuzin innych nacji. Nie chcąc ryzykować zatarasowania wyjścia, odpuściłeś sobie studium kolejnych ograniczeń.
- To mandaloriański bar. - wyjaśnił wam "Starfucker", odpowiadając na niezadane pytania. - Ale nie lękajcie się! Ze starym Trentem nie grożą wam tu ani kłopoty, ani pusty kielony, ani chałtury Bików ściągniętych z wesela do waszego kotleta. - wskazał na ulokowaną w koncie niewielką scenę, na której trzyosobowy zespół, złożony wyłącznie z ludzi, wygrywał właśnie pocieszny kawałek.
[ Ilustracja ]
Nim usiadłeś, spojrzałeś przelotnie w stronę wejścia. Pośród rotujących hologramów wypatrzyłeś ten, który informował, że Bików również nikt tu nie obsłuży.
W odróżnieniu od puszczonego z dymem klubu, rzekomo mandaloriański lokal sprawiał wrażenie ustronnego i dyskretnego. Widziałeś tu góra trzydziestu - czterdziestu gości, w większości ludzi, choć zdarzali się też sporadycznie przedstawiciele innych gatunków. Bez wątpienia najemnik siedział tu na najemniku, zapach whisky mieszał się w powietrzu z dymem papierosów, a zniekształcone tony toczonych rozmów lub obrazki zapijanych smutków tworzyły dość sugestywny, całkiem strawny klimat.
- Sprawa jest prosta... - zaczął "Starfucker", gdy rozsiedliście się na skórzanych sofach przy dużym, narożnym stoliku. - ... A w sumie nie, nie jest za grosz. Ale po kolei. Mniej więcej republikański miesiąc temu trafiłem na kogoś, kto zaproponował mi robotę. Dokładniej rzecz biorąc, to on trafił na mnie, docierając do mnie, podobnie jak do paru innych chłopaków z branży, na podstawie zebranych informacji, referencji, historii zatrudnienia i tym podobnych. Przyznam, że byłem dość zaskoczony, że ktoś z zewnątrz zadał sobie tyle trudu, by dowiedzieć się tak wiele o mojej skromnej osobie, ale cóż, rozwalić mogłem go w każdej chwili, a pogadać można zawsze...
- Coś panom podać? - wtrąciła się kelnerująca po sali Twi'lekanka. O ile pamiętasz, Twi'lekanów też tu nie wpuszczają, ale cóż, wszędzie są pewne standardy. Gdy złożyliście zamówienia, Mandalorianin mówił dalej.
- Wyszło ciekawie, ponieważ facet oficjelem Imperium. Znaczy, bynajmniej nie oficjalnie, zachowując pełne incognito, ale i ja potrafię sprawdzić swoje, a i on chętnie udowadniał mi tyle, ile uznał za potrzebne, by przekonać mnie, że nie rozmawiam z łachem. A zatem, gość jest kimś wysoko postawionym. Bardzo wysoko. Do swojej roboty, jak mówił, potrzebować będzie kilku specjalistów działających niezależnie, bo, jak stwierdził, rozumie specyfikę naszej pracy, która w tym wypadku łączy się idealnie z jego zleceniem. Nie wiem, gdzie wygrzebał niektóre informacje ani jak układał sobie z nich całość, grunt, że w jego rankingu trafiłem na jedną z wyższych pozycji, dlatego dowiedziałem się dokładnie o co chodzi i postawiłem swoje warunki. W tym, między innymi, zatrudnienie was.
Chłopaki spojrzeli po sobie i na ciebie, jednak nie odezwali się słowem. Trent przepłukał gardło podstawionym przez kelnerkę bursztynowym trunkiem i dorzucił pogodnie:
- Okazało się, że i do was w niedługim czasie miała trafić oferta, zwłaszcza po akcji na Tatooine i tej drugiej, z tym senatorem, ale zawsze rozmowa w takim gronie i takim miejscu jest bardziej komfortowa, prawda?