Sesja Tokara - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Wiktul,
- Oooo, o to się nie martw! - ucieszył się najemnik, klepiąc cię w ramię swoim wielkim łapskiem. - Znam miejsce w sam raz na kulturalną rozmowę przy kulturalnym drinku. Ruszmy zatem dupy, bo jakiekolwiek by Nar Shadda nie było, jednak jakieś tam służby porządkowe ma, a po co dodatkowo uszczuplać ich szeregi?
Faktycznie, mogło być w tym trochę racji. O ile tak zwana "policja" Księżyca Przemytników z oczywistych względów była mniej niż śmiechu warta, to jednak ewentualna konfrontacja z jej przedstawicielami równała się z wdepnięciem w kolejne gówno należące do tych, do których należeli przedstawiciele danych służb. Ot, niby nic odkrywczego, jedyna różnica, że zarządca garnizonu na Tatooine czy dowódca policji na Tythonie to jednak inny kaliber, niż wypasiony kredytami i układami, przerośnięty, huttyjski ślimak.

Pozostawiając po sobie dobre wrażenie w postaci zgliszczy, trupów i pożogi, ruszyliście za Hiksem celem kontynuowania tego przeuroczego wieczoru. Wędrówka przez industrialne, megalityczne krajobrazy miasta nie trwała szczególnie długo. Minęliście parę przecznic, kierując się w logiczny sposób w okolice jednego z głównych portów, naturalnie otaczanych przez wszelkiego rodzaju bary, puby, kluby, mordownie, meliny, mety i inne centra duchowej rozrywki. W jednym z przejść między sektorami fosforyzujący wściekle, neonowy szyld "Vode an" zapraszał do wejścia do tamtejszego lokalu, który okazał się waszym miejscem docelowym.
Już od progu okazało się, że przynajmniej część twoich życzeń zostanie spełniona. Niemożliwe do przeoczenia hologramy przy drzwiach informowały potencjalnych klientów, że z ich potencjalnego grona mogą czuć się wykluczeni Trandoshanie, Sullustianie, Kalmarianie, Jawowie, Wookie, droidy, Selkathowie, Miraluka i zapewne jeszcze tuzin innych nacji. Nie chcąc ryzykować zatarasowania wyjścia, odpuściłeś sobie studium kolejnych ograniczeń.
- To mandaloriański bar. - wyjaśnił wam "Starfucker", odpowiadając na niezadane pytania. - Ale nie lękajcie się! Ze starym Trentem nie grożą wam tu ani kłopoty, ani pusty kielony, ani chałtury Bików ściągniętych z wesela do waszego kotleta. - wskazał na ulokowaną w koncie niewielką scenę, na której trzyosobowy zespół, złożony wyłącznie z ludzi, wygrywał właśnie pocieszny kawałek.

[ Ilustracja ]

Nim usiadłeś, spojrzałeś przelotnie w stronę wejścia. Pośród rotujących hologramów wypatrzyłeś ten, który informował, że Bików również nikt tu nie obsłuży.
W odróżnieniu od puszczonego z dymem klubu, rzekomo mandaloriański lokal sprawiał wrażenie ustronnego i dyskretnego. Widziałeś tu góra trzydziestu - czterdziestu gości, w większości ludzi, choć zdarzali się też sporadycznie przedstawiciele innych gatunków. Bez wątpienia najemnik siedział tu na najemniku, zapach whisky mieszał się w powietrzu z dymem papierosów, a zniekształcone tony toczonych rozmów lub obrazki zapijanych smutków tworzyły dość sugestywny, całkiem strawny klimat.
- Sprawa jest prosta... - zaczął "Starfucker", gdy rozsiedliście się na skórzanych sofach przy dużym, narożnym stoliku. - ... A w sumie nie, nie jest za grosz. Ale po kolei. Mniej więcej republikański miesiąc temu trafiłem na kogoś, kto zaproponował mi robotę. Dokładniej rzecz biorąc, to on trafił na mnie, docierając do mnie, podobnie jak do paru innych chłopaków z branży, na podstawie zebranych informacji, referencji, historii zatrudnienia i tym podobnych. Przyznam, że byłem dość zaskoczony, że ktoś z zewnątrz zadał sobie tyle trudu, by dowiedzieć się tak wiele o mojej skromnej osobie, ale cóż, rozwalić mogłem go w każdej chwili, a pogadać można zawsze...
- Coś panom podać? - wtrąciła się kelnerująca po sali Twi'lekanka. O ile pamiętasz, Twi'lekanów też tu nie wpuszczają, ale cóż, wszędzie są pewne standardy. Gdy złożyliście zamówienia, Mandalorianin mówił dalej.
- Wyszło ciekawie, ponieważ facet oficjelem Imperium. Znaczy, bynajmniej nie oficjalnie, zachowując pełne incognito, ale i ja potrafię sprawdzić swoje, a i on chętnie udowadniał mi tyle, ile uznał za potrzebne, by przekonać mnie, że nie rozmawiam z łachem. A zatem, gość jest kimś wysoko postawionym. Bardzo wysoko. Do swojej roboty, jak mówił, potrzebować będzie kilku specjalistów działających niezależnie, bo, jak stwierdził, rozumie specyfikę naszej pracy, która w tym wypadku łączy się idealnie z jego zleceniem. Nie wiem, gdzie wygrzebał niektóre informacje ani jak układał sobie z nich całość, grunt, że w jego rankingu trafiłem na jedną z wyższych pozycji, dlatego dowiedziałem się dokładnie o co chodzi i postawiłem swoje warunki. W tym, między innymi, zatrudnienie was.
Chłopaki spojrzeli po sobie i na ciebie, jednak nie odezwali się słowem. Trent przepłukał gardło podstawionym przez kelnerkę bursztynowym trunkiem i dorzucił pogodnie:
- Okazało się, że i do was w niedługim czasie miała trafić oferta, zwłaszcza po akcji na Tatooine i tej drugiej, z tym senatorem, ale zawsze rozmowa w takim gronie i takim miejscu jest bardziej komfortowa, prawda?
Tokar,
Wzruszył ramionami, a jego twarz nie ukazywała niczego oprócz zblazowania. Stary Hicks należał do jego najbardziej zaufanych przyjaciół i niejednokrotnie wzajemnie ratowali sobie tyłki, ale czy tej branży było miejsce na jakiekolwiek afekty? W żadnym wypadku, a braterstwo kielicha oraz wzajemne uprzejmości kończyły się w momencie, gdy do gry wchodziła kasa, jak również przywileje. Storm należał do kręgu starych wiarusów, którzy zjedli zęby w tym biznesie i miał głowę na karku, więc doskonale wiedział, że tutaj nie istnieją "złote góry". Klient celowo zaniżający stawkę oraz walczący o każdy kredyt mocniej niż o cnotę własnej córy, wzbudzał ciche zaufanie. Gość lekką ręką rzucający pieniądze wysyłał oczywiste podejrzenia a wysokość stawki była wprost proporcjonalna do procentu finalnego wyrolowania w dość przykry oraz brutalny sposób. Tym bardziej, jeżeli miał związek ze światem wielkiej polityki. Nie oszukujmy się, żaden pracodawca nie da tak olbrzymiej góry kapusty i przywilejów, takiemu dżentelmenowi jak Pan Hicks, który jest najzwyczajniejszą w świecie szumowiną oraz szeroko znanym perwersem w kilku systemach. Przydomek "Starfucker" nie wziął się przecież z kosmosu.

W coś tym wdepnął tym razem do cholery? Wysłuchać jednak nie zaszkodziło.

- Znasz to powiedzenie... "O ile kasa się zgadza, wchodzę w to". Jednak wolałbym poznać detale, zanim w to ostatecznie wejdę. Najlepiej w jakimś porządnym lokalu, który nie obsługuję Trandoshan. Mam już dość tych jaszczurek na dzisiaj.
Wiktul,
- A kto powiedział, że jedno nie łączy się z drugim? - Mandalorianin rozłożył szeroko ręce, przy okazji witając się z resztą twojej ekipy. - Tym razem jednak trafiłem coś ekstra. Coś naprawdę ekstra. Robotę, do której potrzeba naprawdę ekstra ludzi, gotowych zanurkować po samiutką szyję w naprawdę ekstra gównie, w którym szanse na utonięcie są naprawdę ekstra wysokie, wprost proporcjonalnie do gwarantowanej stawki.
- No to określ jakoś "ekstrość" tej ekstra stawki. - zaproponował rzeczowo Tar, zmuszając Hiksa do namysłu.
- Hmmm... Powiedzmy, że jeśli przeżyjecie, już nigdy nie będziecie musieli martwić się o żaden kredyt, który roztrwonicie na którykolwiek ze swych haremów, ulokowanych w którejkolwiek z waszych willi na którejkolwiek z planet.
- To brzmi jak... Emerytura...! - szepnął z teatralnym przestrachem Fitz.
- Tak, wiem, przerażające. - Mandalorianin uśmiechnął się szeroko.
Tokar,
Wyciągnął od niechcenia papierosa i nieśpiesznie go zapalił. Po piekle, które zgotowali w barze, zwyczajny "dymek" jawił się niczym obietnica raju. Wzruszył ramionami na słowa swoich towarzyszy niedoli. - Znaczy się, nic gorszego z czym wcześniej nie mieliśmy do czynienia. O ile nie było tam świętoszkowatego synalka senatora jakiegoś galaktycznego zadupia, szukającego mocnych wrażeń na tym parszywym kawale skały lub tego typu smarka, to jesteśmy kryci.

Uśmiechnął się szczerze na znajomy głos i bratersko ucisnął dłoń swojego kumpla od kielicha. - Hah... a "Starfucker" niczym najwierniejszy fan, zawsze siedzi w pierwszym rzędzie, aby podziwiać te ekscentryczne widowisko. Co tam słychać? Znowu jakaś brudna robótka dla kolejnego tłustego Hutta czy przyjemności?
Wiktul,
Cała drużyna pogrążyła się w zadumie, na tle rozgrywającej się przed wami demolki. Fitz zapalił papierosa swoją zapalniczką w kształcie granatu. Piękny widok.
- Hmm... Może zacznijmy od tego, że knajpa należała do Huttów...
- I dodajmy, że Trandoshanie teraz pokochają nas jeszcze bardziej...
- wtrącił Coldwell.
- Oj, chyba nawet takie żabie rozumy dojdą do wniosku, że lepiej dać nam spokój... - stkęnął Tar, rozmasowując ramię.
- Może i tak, kto ich tam wie... W każdym razie, do tego dojdą jeszcze wszyscy Kel-dorzy, Sullustianie, Rodianie czy inne typy spod ciemnej gwiazdy, które nie zdążyły stamtąd zwiać albo zaciukali ich Trandoshanie i teraz będzie na nas...
- Oj, Storm, Storm... - rozległo się tubalne wołanie gdzieś zza twoich pleców. - Ty to zawsze wiesz, jak zrobić prawdziwy shitstorm!
Z marsową miną obróciłeś się przez ramię, ale twój humor zamiast pogorszyć, od razu się poprawił. W końcu tu i teraz mogłeś spodziewać się czegoś znacznie mniej przyjemnego, niż spotkanie idącym w waszą stronę "Starfuckerem" Hiksem.
Tokar,


Edukacja to podstawa. Nie wkurwia się zmęczonej grupy profesjonalnych łowców nagród, szczególnie w połowie kufla. To było niedorzeczne. Szkoda, że gady z "Shadowuna" pojęły tę wiedzę dopiero pod koniec swojego marnego życia. Tylko dobrej knajpy było szkoda. Westchnął szpetnie. Był zmęczony noszeniem kaganka oświaty i bolesnym kształceniem kolejnej grupy amatorów. - Przypomni mi ktoś, komu tym razem nadepnęliśmy na odcisk i tak bardzo chce naszej śmierci?
Wiktul,
Przedłużająca się, pełna konsternacji chwila ciszy świadczyła jednoznacznie o zaskoczeniu, jakie powstało po twoich słowach w gadzich rozumach.
- YYyyhhh... Tak! Właśnie tak! Macie pięć minut i ani chwili dłużej! - zasyczało wreszcie coś ze strony balkonu.
- Cóż... Spierdalajmy zatem w popłochu. - skwitował Fitz potężnym ziewnięciem i pomagając podnieść się Tarowi ruszył wraz z tobą w stronę wyjścia.
O pięciu minutach nie było nawet mowy. Nie minęły dwie, a opuszczający lokal jako ostatni Coldwell już leciał na łeb na szyję (tym razem całkiem dosłownie), przez wyjściowe drzwi. A potem...

SPOILER
Tokar,
No, ale czym byłoby życie bez nutki ryzyka oraz nieobliczalności? Nie zamierzał odpuścić jaszczurkom, natomiast paskudna śmierć w morzach ekskrementów oraz płomieni była piękną rekompensatą za szkody wyrządzone tego wieczora.

- Coldwell, spierdalamy. Wychodząc z kibla, pamiętaj, aby umyć rączki i dokładnie spuścić wodę w sraczu. Nie chcemy przecież, aby obsługa pociła się nad Twoją wybuchową niespodzianką. Jeżeli rozumiesz, co do Ciebie mówię - liczył, że stary wiarus w mig zrozumie grę słów i wykona swoje zadanie.

Przybrał paskudną maskę, jakby toczył wewnątrz siebie wewnętrzny konflikt pomiędzy zabiciem gadów gołymi łapskami i heroiczną śmiercią pod gruzami, a odpuszczeniem i spokojnym opuszczeniem lokalu. - Dobra... Kurrrrrrrrwa... Wygraliście! Nie mam ochoty tutaj honorowo ginąć razem z Wami. Dajcie mi pięć minut. Ja i moi ludzie zwijamy się ładnie oraz spokojnie z lokalu, więcej nas nie spotkacie.
Wiktul,
Szybka ocena fachowym okiem najemnika i wieloletniego zabójcy, a także równie szybka i fachowa ocena drugim okiem wykwalifikowanego speca od materiałów wybuchowych, wskazała z miejsca kilka takich punktów.
Pierwszym, umożliwiającym wyłączenie jakiegokolwiek światła i orientacji, była bez wątpienia dyskotekowa kula, zawierająca kilkadziesiąt holorpojektorów, laserów, reflektorów, halogenów, stroboskopów i wszystkiego, co przy odpowiednim spięciu wypieprzy w głęboki kosmos wszystkie korki i elektrykę utrzymujące budę w funkcjonalności. Jeśli chciałbyś zgasić światło bardziej na odmownie, wystarczyło usunąć któryś z filarów podtrzymujących balkon, który - zależnie od poziomu partactwa architekta, opadając mógłby pociągnąć ze sobą spory kawałek podtrzymującej go ściany. Z rurami gazu był większy problem, te - jeśli w ogóle były - ukryto odpowiednio głęboko w ścianach lub pod podłogą. Pozostawała jednak jeszcze inna, warta rozważenia opcja. Kible. Jak w większości cywilizowanych, szanujących się lokali dla snobów, gówno i szczyny nie były odprowadzane przez spłukiwanie, standardowym rynsztokiem, lecz podciśnieniowymi, próżniowymi kanałami. Ot, siadasz sobie wygodnie, wciskasz dupsko w dziurę, klikasz guzik i po sprawie. Niekiedy zdarzały się nawet sracze wygrywające koncerty symfoniczne... Grunt, że, dla przykładu, próżniowo spuszczony granat, eksplodując w pół drogi do docelowego kontenera lub ogólnej siedzi miejskiego zrzutu, rozszczelnił by całą lokalną instalację, do siły swej eksplozji dodając gwałtowną dehermetyzację. Skutki byłyby srogie. Wręcz nieprzewidywalnie.
Tokar,
- Ech... dlaczego zawsze wpadam na fanatyków? - westchnął ciężko, jakby próbował strząsnąć z siebie ból własnego istnienia i przekląć los na niesprawiedliwości, z jakimi musi się mierzyć. Średnio przepadał za walką z takimi jegomościami, a wpadał na nich wyjątkowo często. Każdy skurwiały Rodianin czy inna pokraczna rasa, potrafi na szybko przeliczyć szansę i spierdolić z pola walki, gdy proporcje przestają być słodkie jak picza Twi'lekanki. Jednak Mason Storm miał nieszczęście napotykać na masę ideologiczną. Jak nie jakiś tępy Sith zaślepiony furią, to Mandalorianin, który wyzywa go na utartą ziemię, zgodnie ze starożytnym kodeksem honorowym, który wymyślił jego pra-pra-pra-pra-pra-pradziad, chyba pod wpływem ogromnej ilości procentów oraz substancji odurzających. Czy w galaktyce nie było już racjonalnie myślących gości, potrafiących podkulić ogon w otwartej walce i zaaplikować serię z blastera przeciwnikowi, w momencie, gdy ten załatwia swoje potrzeby w sraczu? Od kiedy wszyscy stali się tak kurewsko honorowi?! I do tego dzieje się to w pierdolonym Nar-Shadda! Nie do, kurwa, wiary. Pokręcił głową z niesmakiem.

Rozmyślając nad stopniowym upadkiem zdrowego skurwysyństwa międzyplanetarnej społeczności, szukał słabych punktów lokalu. Jakichś łatwopalnych materiałów lub rur doprowadzających gaz.
Wiktul,
Pozbawieni przewagi zaskoczenia, liczebności, pozycji, morale i jakiekolwiek innej, przyciśnięci od tyłu przez siejącego zniszczenie z kibla Coldwella, Trandoshanie zdecydowali się na desperacki... Na akcję w ich stylu. Krzycząc, sycząc, charcząc i warcząc, strzelając jak popadło w pełnym biegu, rzucili się ku wam, zamierzając zamordować was jakkolwiek, choćby nawet przebijając lufami.
To była tępa, bezsensowna, pozbawiona cienia imitacji taktyki wymiana ognia. Rąbanka, napieprzanka godna każdej podrzędnej tatooińskiej mordowni.
Coś, na czym ty i twoi chłopcy zjedliście zęby wraz ze sporą ilością podobnych tym frajerów.
Jeden Trandoshanin upadł na wznak z przestrzelonym kolanem. Broń wypadła mu między kulących się na podłodze gości, którzy, w tak bliskim kontakcie z narzędziem ich terroru, uciekli w ślepej panice, odkopując gdzieś tam porzucony karabin. Drugi Trandoshanin wyłapał kilka pocisków wprost w pancerz, które odrzuciły go wstecz jak z procy i pozostawiły ledwie, ale wciąż żywego. Podobna historia spotkała Tara, którego przed pociskami ochroniła energetyczna tarcza umocowana na ramieniu pod swetrem.
- Oszzszypiedonojacie... - mamrotał z wysokości podłogi, chyba wciąż w jednym w kawałku.
- Storm! - dobiegło gdzieś z góry sykliwe zawołanie. - Mamy tu dziesięć granatów i termodetonator! Daj nam wyjść, albo zaraz wszyscy razem trafimy na orbitę razem z tą zapchloną budą!
Fitz spojrzał ku balkonowi z wyraźnym niesmakiem.
- "Zapchloną budą"? To ci dopiero hultaje...
Tokar,
- NIE. BRAĆ. JEŃCÓW - wysyczał przez zęby, starając się zdławić swój wewnętrzny wulkan wkurwienia w zarodku. Normalnie był zimnym draniem i realistycznie patrzącym na świat skurwielem, który preferował metodyczną kalkulację oraz nie uleganie pokusie krwawej jatki. Sęk w tym, że trudno zachowywać się jak apoteoza harmonii tudzież wyrachowania, gdy ocieka się zimną, lepką, śmierdzącą, zieloną substancją, będącą w najlepszym przypadku posoką jakiegoś biednego skurwiela, natomiast w najgorszym...

Przeszukuje najbliższe zwłoki najemnika. Skoro jeden imbecyl zabrał ze sobą granaty, to i drugi powinien je mieć. Czas rozjebać tę budę w wielkim stylu...
Wiktul,
Są we wszechświecie dźwięki, których nie da się pomylić z niczym. Przywołując w pamięci najbardziej charakterystyczne, bez trudu wytypowałeś kilka pierwszych pozycji. Grobowa cisza pustkowi Korriban. Ekstatyczny krzyk szczytującej Twi'lekanki. Potencjalnie zabójcze pierdzenie Hutta (tak dla kontrastu). A także narastające pikanie odbezpieczonego granatu.

[ Ilustracja ]

Jak mawiał nieświętej pamięci Lokar - tak pierdoło, że aż jebło. W samą porę wyciągnąłeś Tara za wsiarz zza baru, unikając podmuchu eksplodujących na wszystko wokół resztek szkła, butelek, kieliszków i szklanek. Po tak nagłej ewakuacji prosto w stertę faktycznych lub potencjalnych trupów, nie byliście w komfortowej sytuacji do obrony. Nadbiegający ku wam z wibroostrzami dwaj Trandoshanie najwyraźniej podzielali ten pogląd, lecz nie zdążyli podzielić się nim z wami bardziej osobiście. Nim pokonali połowę dzielącego was dystansu, jeden z leżących na ich drodze trupów uniósł trzymany w zaciśniętej dłoni blaster i odstrzelił jednego po drugim.
- Powiedziałbym, że sztywni, ale u nich to bez różnicy. - zawołał wesoło Fitz, zrzucając z siebie trandoshańskiego trupa, pod którym się chował. - No. To chyba nam się odwracają proporcje... - dodał, spoglądając raz w stronę balkonu, drugi w stronę toalet, gdzie wciąż czaiło się trzech jaszczurów...

- Juhu!!! Jeszcze nigdy nie zabijałem nikogo z kibla! - krzyczał Coldwell wraz z kolejnym wystrzałem.

..dwóch jaszczurów.
Tokar,
Podziwiając turpistyczne dzieło jego prywatnego anioła zemsty miał prawo nie zauważyć ruchów na balkonie. Na efekty tego chwilowego braku koncentracji oraz nie zwracania uwagę na detale, nie trzeba było długo czekać. W pewnym momencie usłyszał kilka kroków od siebie trzask łamanego szkła. Brzmiało to tak, jakby ciężki metalowy przedmiot spadł z impetem na ziemię. Szybkie oględziny pozwoliły mu dostrzec niepozorną kulkę wybijającą się z krajobrazu jego małego bastionu. Na jej spodzie znajdowała się dioda, która cyklicznie mrugała... tylko dlaczego z sekundy na sekundę robiła to coraz szybciej?

- OooooOooOoOOOo... Kurrrrrrrwa! - Złapał za kamizelkę swojego dumnego kompana i pociągnął go za barek. Wprost w mieszaninę trupów, posoki i wydzielin.
Wiktul,
Mina twojego kompana wyglądała tak, jakbyście właśnie wpadli na festyn z okazji koronacji nowego króla Naboo. Tar chwycił oburącz bezpańską armatę i stękając ciężko oparł ją o blat, rozpoczynając koncert.



W ciągu dwóch sekund ktokolwiek, kto przedtem jeszcze stał w lokalu, leżał - martwy lub padnięty na twarz. Wychylając się ze swoimi pukawkami spod blatu tak, by osłonić obracającego się z wolna z prawa na lewo Tara, dostrzegłeś dwóch jaszczurów chowających się za winklem korytarza prowadzącego do kibla, jednego przebiegającego między kolumnami wspierającymi balkon przy prawej ścianie i bezkształtną kotłowaninę ciał, martwych lub kulących się, w różnych partiach podłogi.
Szybkie spojrzenie na balkon - tam było jeszcze ciemniej, więc nie widziałeś dokładnie, ale czyżby to ręka chowająca się po wymachu i, być może, wyrzuceniu czegoś w waszą stronę?
Tokar,
...i zamierzał podtrzymać ten nastrój. Lepiej umrzeć z uśmiechem na ustach niż płacząc na kolanach. Choć nie zamierzał dzisiaj ginąć, szczególnie z rąk tych tępych przydupasów, którzy ewidentnie wyżej srali niż tyłki mieli. Żaden łowca nagród nie powinien tak umierać. Wpaść do paszczy Sarlacca to jest śmierć! Zostać rozszarpanym przez Rancora lub stracić jaja w zębach gorącej niewolnicy, tak Mason Storm chciałby zginąć. - Butelka koreliańskiej whisky i darmowa noc w zamtuzie dla tego, który ustrzeli najwięcej tych bydlaków! - Podczołgał się do Tara i wziął z szafki dwa republikańskie blastery. Nie były to jego wymuskane oraz idealnie wyprofilowane pukawki, ale jako desperacki zamiennik były w sam raz. Przypomniały mu się młodzieńcze lata na Balmorrze i akcje partyzanckie wymierzone wprost w serce imperialnych frajerów.

Nie miał jednak zbyt wiele czasu na nostalgiczne rozrzewnienia, gdyż widział iż kolejna gadzina jest na tyle głupia, że zbliża się do ich pozycji. - Tar, bierz tego skurwiela i zrób małe sianokosy! - Wskazał na karabin bezgłowego Trandoshanina.
Wiktul,
[ Ilustracja ]

Ze znalezieniem lustra nie było problemu. Trzypoziomowy bar był oszklony w całości, część lustra z drugiego rzędu półek przetrwały w kilku większych fragmentach, a na poziomie blatu ponad połowa była wciąż w jednym kawałku. Dodatkowo wszędzie wokół ciebie walały się większe lub mniejsze odłamki, które mogły z powodzeniem posłużyć ci za lustrzankę.
- Chyba coś znaj... Osz na grubą kurwę Huttów! - przekrzykiwał rozpierduchę Tar, drzwi najbliższej szafki, w której można było spodziewać się kosza na śmieci lub półki na coolery. Zamiast tego zobaczyłeś imponującą, ukrytą zbrojownię, pełną wszelkiego typu lekkich, jednoręcznych blasterów imperialnych, republikańskich i arkaniańskich pistoletów sonicznych. Była tam nawet potężna, dwuręczna kusza i butelka koreliańskiej whisky.
Uśmiechnięty od ucha do ucha Tar wyciągał już rękę po któreś z tych cudeniek, gdy na bar wskoczył opancerzony Trandoshanin, dzierżący w rękach karabin niemal równie wielki, jak on sam. Uśmiechnął się obleśnie swoim łuskowatym ryjem, podnosząc lufę ku tobie, lecz wnet jego głowa stłukła resztki lustra na trzeciej półce, a reszta ciała zwaliła się bezwładnie między was.
- Hahahaha! Kurwa! Jeszcze jeden i będzie nowy rekord! - śmiał się do słuchawki Coldwell, najwyraźniej bawiąc się wybornie.
Tokar,
Tja, znał dobrze ten scenariusz. Laserowa fiesta rozpoczęła się w najlepsze i obok standardowych pisków blasterów, dało się usłyszeć cały akompaniament paskudnych złorzeczeń, jęków bólu oraz rozpieprzanego tudzież rozkradanego wyposażenia. W kilka sekund każdy walczył z każdym, ponieważ charakterystyczny bajzel pozwolił bywalcom przybytku skrystalizować dawno skryte i pielęgnowane urazy. Czysty efekt domina. Z kolei sprzęty, które były coś warte na czarnym rynku błyskawicznie zmieniały właścicieli - poczynając od droidów podających drinki, poprzez dyskotekową kulę, a skończywszy na stoliku z marnej jakości plastiku. Kolejna taka okazja, gdy barowi wykidajła mieli totalnie opuszczone gacie i desperacko starali się ugasić ten burdel za pomocą szklanki wody, mogła się już długo nie powtórzyć. Tak, ta planeta zdecydowanie miała swój nieprzeciętny urok.

- Tar, przeszukaj szafki. Gdzieś musieli tutaj pochować zabawki, jakie teraz nam się przydadzą. - Sam chwycił za szyjkę zbawiennego trunku, który cudem uniknął śmierci w pojedynku z grawitacją i pociągnął długi łyk. Następnie zaczął przeszukiwać swoje małe Alamo, w celu znalezienia jakiegoś systemu monitoringu lub chociażby lustra, pozwalających mu kompleksowo zbadać sytuację bez podnoszenia głowy nad ladę.
Wiktul,
[ Ilustracja ]

Dwóch zbliżających się Trandoshan stanęło jakieś pięć metrów od was - blisko, choć jednak daleko. Nie obchodząca już nikogo muzyka w lokalu wciąż wypełniała salę do spółki z rosnącym napięciem.
- Masonie Storm... - zasyczał jeden z jaszczurów, patrząc na ciebie spode łba. - Decyzją klanu "Shadowrun" ty i twoja nędzna kompania zostajecie skazani na śmierć za swe żałosne, niegodne wojownika, sprzeczne z honorem czyny na Bespinie. - oznajmił, celując w ciebie palcem i zniżając się do mówienia we wspólnym, czego Trandoshanie bezgranicznie nienawidzili. - Jesteś odrażającym przykładem nędznej imitacji najemnika, niegodnej nawet splunięcia w twarz, tchórzem, oszustem, któremu obcy jest jakikolwiek kodeks pola walki...
Tę litanię egzaltowanych inwektyw przerwał rozlegający się w ukrytej w twym uchu słuchawce śmiech kogoś, kto najwyraźniej śmiał się do rozpuku. Jednocześnie salę przeciął laserowy błysk, który dosłownie zdjął głowę z ramion Trandoshanina. Reszta ciała, wciąż wyprostowana, wygrażała ci jeszcze teatralnym gestem, podczas gdy czerwone oczy jego towarzysza wybałuszyły się w zdumieniu.
- Prze... przepraszam szefie, ale nie mogłem się powstrzymać! - mówił przez comlink Coldwell, wciąż krztusząc się ze śmiechu. - Trandoshański kodeks pola walki! Hahahaha! No po prostu pierdolnę na cyce!
Drugi Trandoshanin nie zdążył się nadziwić, ze wszystkich rozterek wyleczył go nóż Tara rzucony w skroń.
- Biegiem! - krzyknął Tar, puszczając się wraz z tobą sprintem w stronę baru. W tym samym momencie, w którym zagrała dobrze znana ci "muzyka".
Strzały, krzyki, blastery, lasery, panika, tłuczone szkło nad waszymi głowami, gdy przeskakiwaliście za blat, zasypani deszczem ostrych jak brzytwa odłamków i alkoholu z rozbitych butelek. Twoje przypuszczenia potwierdziły się, konstrukcja baru była pancerna. Jak tu nie kochać tej planety?
Tokar,
Wziął głęboki wdech i pozwolił, aby woń tej eklektycznej speluny rozlała się po jego płucach. Jakby chciał, aby każda najmniejsza komórka ciała wchłonęła specyficzny zapach tego miejsca. Klimat Nar-Shadda zawsze odwzajemniał się mieszanką ponurej dekadencji z rozpaczliwą desperacją. Tylko ludzie gotowi postawić wszystko na jedną kartę mieli tutaj wstęp i prawo do przeżycia, do nie bycia przeżutym oraz wyplutym. Nie bez kozery mówiło się, że każda wizyta na "Księżycu Przemytników" zawsze wystawia ciężki rachunek i obdziera z czegoś daną istotę. Pieniądze, wolność, godność, lojalność, cnota... Cokolwiek. Storm lubił to miejsce, bo był niepoprawnym hazardzistą, który zgadzał się na wszystko, o ile cena była adekwatna do wykonywanego zlecenia. Prawdziwy łowca nagród z krwi i kości, awanturnik lubujący się w tańcach z dziewką Fortuną czy nawet z samą Kostuchą. Nie zmieniało to jednak faktu, że zawsze, gdy stawiał pierwszy krok na tej rozkładającej się skale, zastanawiał się, jaką cenę tym razem przyjdzie mu zapłacić i miał nadzieję, że i tym razem dostanie spory rabat. W końcu miał tutaj kartę stałego klienta, a co za tym idzie, nierzadko nabijał na nią punkty lojalnościowe od lokalnych szefów, często konkurencyjnych, kartelów.

Nie odpowiedział Tarowi, tym bardziej, że fajfus sam z lubością zgodził się na robótkę, gdy tylko usłyszał, ile wyciągną z tego kredytów. Pewnie, zadania u mętów były bezpieczniejsze i cechowały się konkretem - zajeb kogoś, porwij jakąś lalunię i zlej jej chłoptasia, wysadź w powietrze ten lub tamten lokal. Problem w tym, że pieniądz nie był z tego taki dobry jak w polityce, ale z tego, co pamiętał nie założył fundacji i nie bawił się w branży charytatywnej. Czasem trzeba było się potaplać w tym senatorskim smrodzie, niezależnie od tego, że każda komórka ciała mówiła Tobie, abyś spierdalał jak najdalej, trzymając się od takich ludzi z daleka. Takie gówno łączyło się z najzwyczajniejszym w świecie ryzykiem zawodowym.

Pech chciał, że akurat do tyłka uczepili im się Trandoshanie. Dyplomacja i fortele nie wchodziły w ogóle w grę. Te łuskowate skurwiele zawsze uważały się za lepszych od innych i najwyższą rasę, mimo że dziwnym trafem ewolucja poskąpiła im kciuka przeciwstawnego. No i brały wszystko tak kurewsko osobiście, nie wiedzieć czemu...

Przewaga liczebna i zastawienie wszystkich oczywistych wejść działały na korzyść jaszczurów. Problem w tym, że mieli niezwykle dokładny wzrok, a co za tym idzie, kurewsko wrażliwy. Właśnie na taką okazję trzymał w dłoni platynowy szton, który może wyglądał niepozornie, ale po zwolnieniu ukrytego mechanizmu wytwarzał on oślepiający wybuch. Na tyle silny, że zawstydziłaby festiwal światła w każdym cywilizowanym świecie. Zazwyczaj korzystał z tego triku, gdy dostawał baty w Pazaaka, a nie chciał rozstawać się z kredytami (zarówno swoimi, jak i konkurentów). Tym razem trzeba było jednak podgrzać atmosferę w innym stylu. Bardziej krwawym. Niech gra muzyka.

[Ilustracja]

- Przestań, kurwa, smucić. Kiedy tylko zacznie się pierwsza zwrotka, zamykamy oczy, grzejemy do baru i napierdalamy stamtąd czym fabryka dała, licząc, że nasi towarzysze broni podciągną portki i wezmą się do roboty. - Storm doskonale zdawał sobie sprawę, że w walce wręcz byli na straconej pozycji. W strzelaninie na dystans mogli wyrównać szanse, tym bardziej, że każdy bywalec tego typu przybytków przyziemnych rozkoszy doskonale zdawał sobie sprawę, że w każdej "dens-budzie" to właśnie za ladą barmana było najbezpieczniej. Jej centralne położenie i walory obronne, w celu chronienia miłych dla przełyku płynów, były nie do przecenienia. Zresztą dobrze znał cwaniaka zarządzającego lokalnym wodopojem i zdawał sobie sprawę, że oprócz trunków trzymał w schowkach broń skurwiałych bankrutów, którzy nie mieli kredytów, aby spłacić swoje appletini.
Wczytywanie...