Zdecydowanie niezła książka, na pewno mogąca być dużo lepszą. Nie nastawiałem się na nie wiadomo jakie arcydzieło, a i tak jestem zawiedziony. Gdyby oceniać to po prostu jako powieść "sensacyjną", można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to powieść bardzo dobra. Nie ma co jednak udawać, że czytamy to i oceniamy w oderwaniu od stylu i ogólnego standardu poprzednich opowieści.
Od samego początku do samego końca, z małą przerwą po środku, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Sapkowski naśladuje sam siebie. Ze wszystkich sił usiłuje napisać książkę o Geralcie w swoim własnym stylu, a im bardziej się stara, tym bardziej mu nie wychodzi.
Pierwszym, co biło mnie po oczach, był zupełnie odmienny styl wypowiedzi Geralta, zupełnie do niego nie pasujący. Nie chodzi nawet o stylizację językową, którą ta odsłona wiedźmińskiego cyklu jest wręcz przeładowana, bo to samo z siebie nie przeszkadzało mi i nie przeszkodziłoby także postaciom w nabraniu odpowiedniego charakteru. Geralt jednak charakteryzował się tym, że jego wypowiedzi były zwykle krótkie, ostre i celne (niczym cięcia miecza), tudzież przy dłuższych dysputach zbudowane z takich krótkich wypowiedzi, równoważników zdań okraszonych potężną dawką sarkazmu i retorycznego aikido (tak jak przy dłuższych pojedynkach repertuar wyćwiczonych ruchów, ciosów, zasłon - pojedynczych, konkretnych elementów, składających się na bardziej złożoną całość).
Przez dobre 70% książki wiedźmin zatraca tę charakterystyczną cechę. Początkowe oszołomienie koniecznością poznawania "nowego" bohatera, wypowiadającego się i zachowującego w sposób bardziej przystający do Reinmara z Bielawy, niż Geralta z Rivii, jak słusznie zauważył Ranger, zmienia się z czasem w poczucie... oszukania? Kolejne zdania, zawarta w nich emfaza, miękkość, salonowe figury, sprawiały, że tylko czekałem, aż ten domniemany Geralt zacznie gadać heksametrem.
Wystarczy porównać to z którymkolwiek ze słynnych dialogów poprzednich odsłon, choćby rozmowy z Cykadą na temat chodzenia uliczką. Naprawdę dziwnie się z tym czułem, ochłonąłem nieco przy scenie spotkania z magami, gdzie Biały Wilk zaprezentował się ze swej najlepszej, dobrze znanej strony. Myślałem, że od tego momentu będzie już trzymał fason, lecz niestety, dość szybko wrócił do poprzedniego "garnituru".
Kolejne dziwne wrażenie dotyczyło wizji autora, który siada przy biurku i analizuje niczym spec od marketingu, jakie elementy muszą pojawić się pod hasłem "Wiedźmin", by mogły z powodzeniem nawiązać do sukcesu tej marki. Idąc tym tropem, otrzymujemy:
- romans z czarodziejką, który być musiał, bo przecież nasz wiedźmak to niezrównany mistrz... hmm...
MIECZA, a pikantne sceny to jedna z podstaw tej opowieści. Szkoda tylko, że jest on tu pozbawiony wiarygodnego kontekstu, że u jego podstaw leży jedno zdanie o słabości wiedźmina do a) rudych b) czarodziejek i irracjonalna podróż ku łożnicy Koral, pomimo wszystkich względów związanych z jego fabularna sytuacją, uczuciową oraz zdrowym rozsądkiem
- Jaskra, który być musi, no bo jakby to było, gdyby go nie było? Szkoda tylko, że w tej odsłonie nie jest niczym innym, jak przydupasem Geralta, nudnym, nieciekawym, przede wszystkim zaś nieśmiesznym. Dotąd znaliśmy go jako jednego z głównych błaznów tej opowieści, jednak również jako wiernego i ważnego towarzysza, oddanego przyjaciela, który może wywrzeć na główną postać istotny wpływ, nie będąc tępakiem, NPCem czy przydupasem właśnie. W "Sezonie burz" brakuje mu tych cech, a zabiegi wiążące Jaskra z przejściem Geralta od punktu A do B lub kolejne zagrożenie jego życia moim zdaniem nie zmieniły tej sytuacji
- Zoltana Chivaya w postaci innego krasnoluda, który pojawił się, bo musiał i to w sposób tak drętwy, że aż graniczący z peryferiami zdrowego rozsądku. Zupełnie znikąd pojawia się rozdział, w którym zupełnie znikąd Geralt trafia do karczmy. Tylko po to, by spotkać "Neo-Zoltana", ale niestety, autor nie poprzestał na stwierdzeniu "Wiedźmin podróżował z krasnoludem. Koniec. Macie ewentualnie dwa zdania lakonicznego wyjaśnienia". A byłoby lepiej, niż inscenizować kretyńską bijatykę, w której słynny Geralt z Rivii bez żadnego powodu darowuje życie trójce rabusiów, morderców i gwałcicieli. Po co wiedźminowi całą książkę poszukującego skradzionego oręża miecze? Pewnie, wbijmy je jeden po drugim w dach gospody, a z uzbrojonymi zbirami walczmy gołymi rękami, w popisowym combat-balecie. Zupełnie z niczego anonimowy krasnolud przyłączy się do zidiociałego zabójcy potworów, zupełnie bez powodu kryjąc ich przed przedstawicielami prawa, którzy mogliby zrobić z nimi to, czego, na bardzo upartego, wiedźmin nie chciał ze względów (est)etycznych.
- Yennefer, która pojawia się, bo musi się pojawiać, jakby to było: opowieść o Geralcie bez jego werterowskiej miłości? Zwłaszcza w historii tak niedookreślonej w linii fabularnej? Dopóki czarodziejka z Vengerbergu pojawia się jako uszczypliwa wzmianka, na zasadzie "wiemy, wiedźminie, więc dołożymy ci i tutaj", jest ok. Przestaje być ok, gdy Yennefer pojawia się we własnej osobie w dwóch podrozdziałach, zupełnie bez uzasadnienia i celu. Konstrukcja powieści nie daje jej do tego "prawa", nie jest jej też do niczego potrzebna. Pojawia się, bo fajnie będzie pokazać czytelnikom Yennefer, a oni na pewno zakrzykną "ŁAŁ! Jest Yennefer!". No owszem, łał jak cholera
Po chwilowej analizie widać wyraźnie, że "Sezon burz" to kolejny zbiór kilku osobnych opowiadań, bo tzw "wątki równoległe" lub "poboczne" nie są związane ze sobą żadną ścisłą nicią przyczynowo-skutkową, jeśli przeczytamy je osobno, nie doszukamy się żadnej, a w każdym razie żadnej znaczącej luki fabularnej tudzież logicznej. Dlatego też, jak większość zbiorów opowiadań, "Sezon burz" cierpi na kilka charakterystycznych przypadłości. Ciekawe, acz niedopracowane koncepcje, zagubione gdzieś w pół drogi między interesującą, nie do końca ostrą fabułą, a nijakim zakończeniem. Postacie drugoplanowe, które mogły być jakieś, gdyby stworzono im do tego pole, a nie leciano schematem i używano ich w charakterze rekwizytu do kolejnej bijatyki, odgrzanego spin-offu czy śmiechu z beczki. Budowanie i utrzymywanie napięcia, nierozerwalnie związanego z nieco obszerniejszą i wielopłaszczyznową fabułą, które to napięcie rozpada się w drzazgi rozczarowania, gdy dana opowieść nagle kończy się pisarską wymówką w stylu "Tydzień później, patrząc w swoje odbicie w wiadrze podczas porannej kąpieli, główny bohater przypomniał sobie, że kulminacyjny moment historii toczącej się stronę temu, skończył się tak i tak".
Tego typu wolty, pojawiające się w środku emocjonujących scen podrozdziały wynoszące nas nie wiadomo gdzie i zaskakujące końcową puentą, ukazującą, że jednak miało to istotny związek z fabułą, są charakterystyczne dla Sapkowskiego i właśnie na nie czekamy, bo za nie go cenimy. Jednak rozdziałowi o Nimue nijak do rozdziału o gońcu królewskim w czasie wojny z Nilfgaardem. Wciśnięty na siłę puzzel, nie pasujący do całego obrazka, to bardziej popisówa autora, pokazującego, że nadal potrafi (tak jak On Sam) robić ze swoją układanką co mu się tylko podoba. Tego też było mi szkoda, podobnie jak zakończenia wątku demonicznego, udowadniającego przedziwną tendencję Sapkowskiego do wydrwiwania samego siebie. Co tam intryga, zbudowana własnoręcznie aura tajemniczości, skupienie czytelnika na wybranych przez siebie punktach. Na koniec i tak rozwalmy to zaślinionym, banalnym magiem, marzącym o zagładzie świata i ogólnej destrukcji, w tym wydaniu w mniejszej skali. Twarz, na wysokości czoła, ląduje z hukiem w załamanych rękach.
Mimo wszystko nie powiem, że "Sezon burz" to badziewne byle co, rzucone na świąteczny spławik ławicom przygłupich wiedźminożerców, obliczone wyłącznie na analitycznie odczłowieczony zysk. Tak nie jest, to naprawdę niezła powieść, napisana pięknym, konsekwentnie i sprawnie używanym językiem, nawiązująca niekiedy do wszystkiego, co najlepsze w wiedźmińskiej marce. Sceny walk nadal wciągają i cieszą oczy naszej wyobraźni, bez względu na to jak wiele razy nasz wiedźmiński maestro okazuje się frajerem roku, dając okradać, bić i niewolić komu tylko przyjdzie ochota. Rozmówki między postaciami nadal bywają cięte, pikantne, budujące napięcie. Osadzenie wszystkiego w chronologicznym niebycie, jak dla mnie niepotrzebnie przekreślonym na ostatnich stronach, bardzo mi się spodobało, pozwoliło oderwać się od ciągłych poszukiwań analogii, kontynuacji czy wyjaśnień innych, z dawna zgranych wątków. Jest to bez wątpienia mocne 7/10, jednak nawet bez "tru-fanowskich" udziwnień i podsycanych na siłę apetytów, od tej marki i tego autora wymagałem więcej, a tutaj nie dostałem. Szkoda.