Podgląd ostatnich postów
Odwrócił wzrok od nieco zbyt pociągłej twarzy kobitki i zmrużył swe czarnusze ślepia.
- Waddafa...? - zapytał sam siebie, patrząc na grupę dziwnych pojebów. - Co to za grupa pościgowa, panie i panowie? - rzucił ostro do nieznajomych i nie czekając na odpowiedź wrócił do samochodu, podnosząc porzuconego gnata.
- Spokojnie, spokojnie! - rzucił pojednawczo na widok miny białej cizi, gdy zobaczyła gnata w dłoni czarnucha-skazańca. - Nie jestem z Brooklynu i nigdzie się nie wybieram. Ale nie lubię stać z gołą dupą wobec grupy chuj wie kogo na jakimś jebanym leśnym maratonie. Więc radzę i wam pożyczyć broń od strażników, im chwilowo się nie przyda. Fuckdamnitt you nigga! Zbieraj to grube dupsko i budź się Tony! - wrzasnął w stronę chyba wciąż półprzytomnego kumpla.
Mężczyzna zabierał się do wynoszenia rannych, gdy podeszła do niego
kobieta. Trzymała w ręku telefon i cały czas coś na nim robiła.
-
Nie wiem co się dzieje do jasnej cholery, ale nie mogę złapać zasięgu. - Powiedziała podchodząc bliżej do samochodu. -
Masz jakąś apteczkę w samochodzie Lukas?
Przyjrzałeś się kobiecie, gdy jakiś ludzi którzy zmierzali w waszą stronę. Wychodzili z lasu jakby skradając się.
Nie ociągając się dłużej i również chcąc wreszcie wydostać się (choćby na chwilę) z tej zasranej puszki, "Bullet" pomógł kolesiowi wyciągać nie- i półprzytomnych ziomków, a także policjantów. Dzień z każdą chwilą robił się coraz bardziej zasrany...
- Kierowca nie żyje, tamten też - Powiedział mężczyzna wskazują głową człowieka leżącego na drodze. - Wezwałem karetkę i policję, powinni być tu lada chwila, prowadź do rannych, wyciągnijmy ich na zewnątrz Ręką wskazał wnętrze furgonetki.
- Poza mną pięciu. - wskazał wolną ręką w stronę rannych, a drugą możliwie delikatnie opuścił broń na podeszwę buta, by nie odbiła się z wysokości o metalową podłogę. Jeśli nie zwróciło to uwagi białego, zrobił krok wprzód, zasłaniając sobą broń. - [i]Ten i ten nieprzytomny, ale już się budzą powoli. Kierowca chyba miał puls jeszcze przed chwilą, ale nie daje znaku życia, z nim chyba najgorzej. Strażnicy też się obili i ich odcięło, trzeba sprawdzić, czy nie połamali czegoś sobie...[/i]
- Odsuń się od drzwi, postaram się je otworzyć - Odezwał się głos z zewnątrz
Po chwili usłyszałeś jak ktoś majstruje przy zamku. Po jakimś czasie zorientowałeś się że musi mieć jakieś problemy. Nagle drzwi rozwarły się. Twoim oczom ukazał się białey mężczyzna wpatrujący się w zawartość furgonetki. Z wyglądu na pewno nie przypominał ani Meksa, ani policjanta.
- Gdzie ranni? Ilu was tam jest? - Powiedział w końcu robiąc krok w twoją stronę.
- Jest nas tu sześciu, z czego jak na razie tylko ja przytomny. - nie pytali ilu jest więźniów, a ilu policjantów, więc policzył wszystkich do kupy. - Reszta ogłuszona, może jakieś wstrząśnienie mózgu albo co, pewnie jakieś złamania, nie wiem, sprawdzałem tylko tętno. Otworzycie wreszcie tę konserwę, czy mam sobie radzić sam? - odpowiadał, nie zmieniając pozycji ani powziętych wcześniej zamiarów.
- Cholera, nie mam zasięgu. Co to za zadupie! - Wykrzyknęła jakaś kobieta do mężczyzny z którym rozmawiałeś. - Gdzie jest ten zasięg jak go potrzebujesz.
- Kto jest z tyłu? Ilu was tam jest i jak wygląda sprawa z rannymi? - Zapytał mężczyzna.
Podniósł broń i opuścił ją luźno wzdłuż biodra, którym oparł się o ścianę furgonetki przy drzwiach. Stał tak, by widzieć, kto wejdzie do środka i w wypadku spotkania z realnym policjantem lub czymś, co nie przypomina teksańskich fagotów, niepostrzeżenie ją upuścić. Wiedział, co zrobiłby z taką okazją Tony. I wiedział, dlaczego on sam nie jest Tonym. Po pierwsze, nie był tak wielkim idiotą, by sądzić, że ze zwiniętym martwemu glinie w wypadku samochodowym gnatem zdoła uciec daleko, będąc chuj wie gdzie, jako zbiegły więzień, oskarżony o zabójstwo, z całą policją stanową na dupsku. Po drugie, nie był tchórzem, nie tak wychowywał go ojciec, a po nim matka i wujek. Nie wstydził się tego, co zrobił, liczył się z takim scenariuszem, jaki właśnie miał miejsce i wiedział, że trzeba wziąć to na klatę. Nigga-nigga.
-
Zamknij się! - wrzasnął do ciebie facet z zewnątrz. -
Karetka i policja już są w drodze, cierpliwości! Idę sprawdzić co z tamtym i postaram się otworzyć ten wasz burdel
-
Debby, nie wiem czy nie będzie nam jeszcze straż potrzebna, drzwi się chyba zakleszczyły, a w środku ponoć są ranni - krzyknął po chwili.
Przeszukałeś policjantów i przy jednym z nich znalazłeś
gnata M&P.
Teraz naprawdę się wkurwił.
- Wasza, kurwa, pierdolona mać! Czy którykolwiek z was, imbecyle, potrafi mi odpowiedzieć na jedno jebane pytanie?! Co się, da fuck, stało?! Gdzie jesteśmy? Z kim gadam, do cholery? Ludzie mi tu umierają, więc niech mi ktoś łaskawie, kurwa, odpowie!!! - podkreślił ostatnie słowo soczystym kopem w drzwi i mimo wszystko wrócił do poszukiwań spluwy. Chuj wie, co za pojeby czekały po drugiej stronie, może banda jebniętych Teksańczyków z kółka strzeleckiego na pedalskim wywczasie. Lepiej być przygotowanym na taką ewentualność.
- Siedź w samochodzie - Krzyknął mężczyzna z zewnątrz.
- Policje też wezwij, mamy tu transport więźniów - Dodał po chwili do jakiejś osoby.
- Dobry jak cholera! A w porządku jak jasna cholera!
Kurwa, co za palant.
- Tak sobie po prostu postanowiliśmy zaliczyć wywrotkę! Wiesz pan, fura pełna czarnuchów, do tego paru gliniarzy z gnatami, czemu by nie odstawić małej kaskaderki po środku drogi? Powiedz mi lepiej człowieku co się tam stało! Nagle się z czymś zderzyliśmy, pojęcia nie mam z czym, wyleźć nie mogę, bo chyba drzwi się zacięły. Mam tu rannych i chyba sztywnych, więc fajnie, że pytasz!
Zacząłeś z ograniczonymi ruchami szukać kluczyków. Przeszukałeś jednego z gliniarzy i bingo. Zestaw kluczyków.
Szybko uwolniłeś się od kajdanek, potem podszedłeś do tylnych drzwi. Kluczyk pasował, ale za Chiny nie chciały się otworzyć. Jakie zabezpieczenie? A może zamek szlag trafił?
Zacząłeś rozglądać się w poszukiwaniu gnata, gdy usłyszałeś dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Zatrzymał się w oddali. Po chwili do twoich uszu dobiegł głos z zewnątrz.
- Dobry! Wszystko w porządku?
Goddamnitfuckingshitoutofhell!!!
Dobra, morda czarnuchu, uspokój się. Chłopaki żyją - dobrze. Poczekamy aż wstaną, może coś pomogą. Gliniarze nie żyją - niedobrze. Już widział oczyma wyobraźni tłumaczenie się naczelnikowi więzienia, prokuratorowi, sędziemu czy innemu jebanemu białasowi, jak to się stało, że cała ich eskorta kipnęła w dziwnym wypadku, a tylko oni przeżyli...
Jebać to, jeśli nie żyją, to chuj im w dupę. Trzeba sprawdzić, co da się z tego ugrać. Kluczyki? Mają przy sobie? Pasują do drzwi, kajdanek? Można wyjść, czy zamek się zaciął? Drzwi nie do ruszenia - okno? Rozjebanie kratki i wygramolenie się przez przednią szybę lub drzwi kierowcy?
Jeśli nie wystarczy siły czarnuszych mięśni, a bro nie pobudzą się dostatecznie szybko, można spróbować przestrzelić zamek w drzwiach lub któreś z okienek bronią martwych gliniarzy. Wtedy wpakuje się w jeszcze gorszy deep shit, ale nie dawał temu gówna. Nie będzie siedział jak tuńczyk w konserwie z brygadą sztywnych białasów i czekał na boskie zmiłowanie. Zwłaszcza, że chuj wie, dlaczego samochód wyleciał z jezdni.
Sprawdziłeś na prędko wszystkich znajdujących się w tej części samochodu. Medykiem nie jesteś, ale wydaje się że wszyscy maja puls. Tonny kilka razy kaszlnął, Ted stęknął jakby ktoś okładał go kijem po dupie.
Spróbowałeś otworzyć tylne drzwi samochodu, lecz coś się musiało popierdolić z zamkiem podczas "kraksy". Albo też złoto myślni gliniarze zamknęli się w pułapce.
Wyjrzałeś przez małe okienko skierowane na front samochodu. Krajobraz który zobaczyłeś, nie był już taki sielski jak w środku. Jeden z gliniarzy leżał przed samochodem, w podłużnej czerwonej kałuży. Widac nie zapiął pasów. Drugi leżał na poduszce powietrznej, z której powoli zaczęło schodzić powietrze. Obydwaj policjanci nie ruszali się.
O ja... o ja... pierdolę... O kurwadamn..mada...fucka...
"Bullet" sapał po cichu, usiłując złapać powietrze po przyduszeniu, jakie zafundował mu ściskający gardło stres. Serce waliło jak pojebane, usiłując wyrwać się z piersi. Nie wstawał od razu, bo nie wolno było robić tego po tak silnym uderzeniu w głowę. Zachował świadomość, to najważniejsze. Jeden oddech. Drugi. Trzeci. Lekko potrząsnąć głową, na tyle, żeby nie wyrzucić mózgu przez ucho. Poprawić blur na wizji. Powoli wstać.
- O kurwa... - rozejrzał się powoli. W miarę możliwości sprawdził wszystkich obecnych. Czy żyją, czy oddychają, czy mają puls. Czy on sam nie ma połamanych żeber, co mógł stwierdzić kolejnych kilkanaście sekund później, gdy adrenalina przestała tryskać nosem. Czy ktoś nie nadział się na jakiś połamany fragment samochodu. Gdy było już jasne, czy wszyscy są nieprzytomni, czy też może trafił właśnie do parku sztywnych, "Bullet" spróbował ostrożnie sprawdzić, co, da fuck, się stało przed maską.
Pierwszy z policjantów zaczął ci odpowiadać, gdy nagle niespodziewane wstrząsy ogarnęły wasze auto. Zostałeś brutalnie rzucony na drugą stronę auta, tak zresztą jak reszta więźniów.
Dwaj funkcjonariusze próbowali coś zrobić, ale przy takiej sile jedyne co im się udało, to nie pierdolnąć głową o ściankę.
Udało ci się zachować "równowagę", gdy z wielką siłą uderzyliście coś frontem. Wszyscy polecieli na frontową ścianę jak kauczukowe piłeczki. Sam pierdyknąłeś czołem, do tego czułeś jak jeden z policjantów ląduje na twoich plecach.
Chyba tylko dzięki treningom nie zemdlałeś, co nie mogłeś powiedzieć o reszcie pasażerów. Spojrzałeś jak przez mgłę w stronę małego okienka i ujrzałeś nieprzytomnych kierowców oraz dym unoszący się spod maski samochodu.
Prychnął pogardliwie i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Zarzut morderstwa... Dobre, kurwa, dobre. Tępy chuj rzuca się na mnie z kosą, w środku obcej dzielnicy, wokół wściekłych czarnuchów jak w pierdolonym Zimbabwe, ale ja się z nim kulturalnie napierdalam na środku ulicy. I co? I morderstwo, bo byłby mi wsadził pod żebra kosę, z którą ożenił pewnie własną starą. Ech...
Byłby splunął, ale przecież trzeba było się zachowywać, co nie?
- Dobry adwokat, pan powiada? A co to jest - tysiąc adwokatów przykutych do dna morza?
Obaj policjanci nie kwapili się by odpowiedzieć na twoje pytanie. Jechaliście spokojnie przez kilka następnych chwil. Kiedy traciłeś już nadzieje na jakąkolwiek odpowiedź, odezwał się pierwszy z nich.
- Wtargnęliście w jakąś poważniejszą grę. Ten koleś co go zabiliście, był jakimś w chuj ważnym tropem afery narkotykowej. Choćbym chciał powiedzieć, to nie mogę, bo sam niewiele wiem. Sprawa jest naprawdę gruba. Macie panowie postawiony zarzut morderstwa i współudział, tak więc nie będę się narażał na jakiekolwiek konsekwencje. Jedziemy do Richmond, tam zostaniecie przekazani i pojedziecie gdzieś dalej. - Policjant zrobił krótką przerwę, po czym dodał - Ktoś tam jednak za was się wstawił, i przydzielono wam Martina Gromleya, całkiem dobrego adwokata.