Podgląd ostatnich postów
Grunt coraz wyraźniej uciekał ci spod rąk, stóp i całego ciała. Ciemna, brudna i gliniasta ziemia, zdawała się zwijać i poruszać, jakby chcąc zrzucić cię ze swej powierzchni.
- cCo...? E-Ethan...? - poczułeś poruszenie i głos budzącego się Kevina. - Cco się... Gdzie...? Gdzie my...? - pytał jeszcze wciąż niezbyt przytomnie, najwyraźniej nie do końca wiedząc, gdzie jest, podczas gdy ty usiłowałeś utrzymać w piersi wyrywające się z niej serce, które stając w przełyku blokowało ci dopływ powietrza do płuc. Kevin tymczasem wsparł się na czworaka i zaczął rozglądać wkoło.
- Co do jasnej...? ... O - mój - Boże......... - powiedział, gdy spojrzał w górę.
Coś zawirowało mocniej, coś szarpnęło, eksplodowało donośnie. Może to kolejny pocisk spadł tuż obok was.
Może to właśnie roztrzaskała się twoja poczytalność?
Zapadłeś w otchłań.
Nie było tam nic. Nic poza bezkresnym niepokojem, niewypowiedzianą grozą.
"Potężnie nieba suną z warkotem
Ludzie w snach swoich jak w klatkach krzyczą..." - mówił ktoś zupełnie ci nieznany, jakby z głębokiej oddali.
"... usta ściśnięte mamy, twarz wilczą
Czuwając w dzień, słuchając w noc..."
Ocknąłeś się.
Wokół ciebie ziemia drżała pod gromowym echem niezliczonych kroków. Czułeś, jak przez jej wnętrza przepełzają odgłosy gąsienicowych ciężarów, pancernego żelastwa piszczącego i ryczącego z każdej strony.
Bezpośrednio nad tobą widziałeś pochyloną twarz w niemieckim hełmie i mundurze.
- Wo bist du?! - zapytał żołnierz, przekrzykując panującą zawieruchę, choć broń trzymał zawieszoną przez ramię.
- Jaaaapierdooole. Musiałem pierdolnąć się podczas wybuchu w głowę. - Staram się podtrzymać Kevina i samemu nie stracić równowagi. Kurwa wszystko wygląda jak burdel ogarnięty pożarem. Uciekać? Z nim na plecach? Samemu mam problem z ustaniem na nogach, do tego głowa dostała zbyt dużo razy odłamkami.
- Kevin, Kevin kurwa, chyba mi się pogarsza. Kevin, muszę usiąść... - Staram się z całej siły ustać na nogach. Szukam wzrokiem czegoś do podparcia, a może miejsca gdzie mógłbym osunąć się bez niepotrzebnych obrażeń?
[
Ilustracja ]
Kevin uśmiechnął się i wymamrotał kilka kolejnych, pozbawionych sensu słów. Usiłował iść, chodź wciąż jeszcze powłóczył nogami i chyba nie do końca wiedział co się dzieje, bo chichotał co chwila, jednak nie pluł krwią ani nie krzyczał z bólu. Rozglądając się za najbliższym Francuzem, który nie spieprzałby w popłochu, nie bacząc na nic, a zwłaszcza na was, spojrzałeś w stronę, z której nacierali Niemcy. I zamarłeś w pół kroku.
Rzecz nie w rozciągniętych na niemal całej linii horyzontu szaro-czarnych punktach, stanowiących nieprzebrane rzesze piechoty. Nie w dziesiątkach sunących w waszą stronę czołgów, których lufy z tej odległości były już dla ciebie widoczne.
Rzecz w tym, że z brunatnych, skłębionych chmur, kilka, może kilkanaście kilometrów dalej, wysuwały się gigantyczne, monstrualnie długie macki, opuszczające się gdzieś wgłąb horyzontu.
Poczułeś, że grunt ucieka ci spod nóg, a umysł trzeszczy, zamierzając popękać na drobne kawałki.
- Chyba będziemy musieli wziąć nogi za pas Kevin. Nasi gospodarze się zbierają - Staram się rozluźnić nieco i tak rujnowaną atmosferę oraz utrzymać rozmowę z Kevinem. Nie wiem czy nie ma jakiś wewnętrznych obrażeń.
Staram się poszukać kogoś kto mógłby mi powiedzieć co się dzieje i co najważniejsze, co mamy robić .
Podejście do Kevina było równie trudne, co obrócenie go na bok. Twarz czerwono-czarna, cała w ziemi, podobnie ubranie, dodatkowo wiele widocznych zranień i zadrapań, lecz strategiczne punkty jak nos, uszy czy oczy wciąż na swoich miejscach.
-
yyYmbfyla... Harghhhh... - wymamrotał nieprzytomnie mężczyzna, wypluwając trochę ziemi i krwi z rozciętych ust. Majaczył, wciąż był mniej niż półprzytomny, ale to i tak dużo więcej, niż w pełni martwy. Spróbowałeś zarzucić go sobie na ramię i podnieść, w wyniku czego zakręciło ci się w głowie, w której urósł szybko niewidzialny balon, a zawartość żołądka podjechała do gardła. Zachwialiście się, lecz Conroy zadziałał instynktownie lub dzięki przebłyskowi świadomości i mocniej wsparł się na nogach, dzięki czemu obaj nie polecieliście znowu na glebę.
[
Ilustracja ]
Powoli, bardzo powoli, bardzo niepewnie wyszliście z zawalonego okopu, by znów wpaść w wir zgiełku i krzyków. Wciąż nie do końca wyraźnym wzrokiem obserwowałeś kolejnych żołnierzy uciekających co sił w kierunku przeciwnym do linii frontu. Część z nich krzyczała coś w przerażeniu, część rzucała karabiny, byle tylko szybciej przebiec przez pole pełne lejów i nierówności, niektórzy oglądali się co jakiś czas przez ramię. Wszędzie strzały, wybuchy, wszędzie strach i chaos.
- Kevin? Kevin? - Staram się zawołać przyjaciela. O Boże, mam nadzieję że żyje. Po chwili kumuluję wszystkie siły i staram się podejść do niego.
Boli jak cholera. A więc żyjesz. O, ręka. Twoja ręka.
Czy... nie, to wciąż TWOJA ręka, a nie JAKAŚ ręka, tylko trochę ci zdrętwiała.
Podobnie jak inne kończyny. Ale chyba jesteś w komplecie.
Dojmujący pisk w twych uszach nieco słabnie, jednak w jego miejsce narasta kakofoniczny zlepek niekreślonych dźwięków z zewnątrz. Powoli, bardzo powoli, podnosisz się na bok, wspierając łokciem. Kilkukrotnie regulujesz ostrość, otwierając i zamykając oczy, potrząsając głową. Masz kilka zadrapań, może kilkanaście, ale nic poważniejszego chyba ci się nie stało.
W odróżnieniu od pozostałych.
Dowódcy i stołu, przy którym stał, nie widzisz w ogóle. W jego miejscu znajduje się teraz bezładna mieszanina ziemi, kamieni i drewna. Jeden z żołnierzy leży w kącie, sądząc po przyjętej przezeń pozycji już dawno pożegnał się z kręgosłupem.
Kevin leży tuż obok, twarzą do ziemi.
Staram się się przekręcić w jakiś sposób głowę. Pewnie dostaliśmy moździerzowym pociskiem.
Fala bólu zalała moje ciało.
Staram się ruszyć moimi kończynami. Czy są całe? Mam taką nadzieję...
Kaszlę mimowolnie. Ból!
Twoje pytanie trafiło w próżnię, wbijając się w gęstą atmosferę niczym pocisk w zbyt gruby pancerz. Kevin przetłumaczył je raz jeszcze, choć nie miałeś wątpliwości co do tego, czy dowódca zrozumiał. Milczał przez chwilę, spojrzał bezradnie na rozrzucone po stole mapy, wymykające mu się spod kontroli tak samo jak kolejne zapisane na papierze dywizje piechoty. Widziałeś, jak nerwowo przełyka ślinę, po czym wznosi znad blatu ołowiany wzroku i niechętnie otwiera usta, by odpowiedzieć...
Usłyszałeś gwizd.
Powietrze pękło, rozerwane hałasem tak potężnym, że nie zdołałeś go usłyszeć. Twój słuch rozerwał się od siły eksplozji, podobnie jak wzrok, rejestrujący jeszcze zapadający się strop, który spotkał ten sam los, co twe zmysły. Ciężar własnej bezwładności odcisnął się na twych plecach, chropowate, kolczaste ślady kamieni i ziemi odciskały się na twej twarzy, a w wirującym umyśle, który drastycznie szybko zatracił poczucie kierunków, świadomości czy równowagi, wciąż pulsowały tępo mętne okrzyki innych zgromadzonych okopie osób.
Zapadłeś w ciemność.
Na długo.
Ledwie na chwilę, przecież tylko zamknąłeś oczy. Sufit był dziwnie przekrzywiony...
A nie, to nie sufit... to podłoże...
Widziałeś leżącą bezwładnie rękę. Co ona tu robi? Leży bez sensu... A nie, to ktoś leży obok ciebie. Też bez sensu...
Wokół, czy raczej w płaszczyźnie pionowej, niczym liście kasztanowców na placu Pigalle szybowały leniwie kolorowe kartki. Kartki? Nie, mapy. A więc jednak na coś się przydają...
Poczułeś ciężar.
I żar.
I ból.
Zimno-gorącą mieszaninę ziemi i krwi w zdrętwiałych ustach i ostry zapach piachu w swoich zębach.
I jeszcze ten wszechobecny, ogłuszający gwizd...
- Nie sądzili?! - Pewnie roześmiał bym się z tego, gdyby nie fakt że znajdowałem się w ciasnym okopie, nękany atakami szwabów.
Zrezygnowany opuszczam bezradnie ręce. Wpatruję się w Kevina wzrokiem bez wyrazu.
- Ile zostało czasu nim się tutaj dostaną?
Zabłąkane kule zdawały się nic nie robić sobie z twoich deklaracji, upiornie świszcząc - zdawałoby się - tuż obok twoich uszu i głowy. Kłaniałeś się im raz po raz, niemal zrównując się w przygiętej pozycji z poziomem okopu, gdy idąc gęsiego podążałeś za Kevinem i prowadzącym was żołnierzem. Nie była to jednak pierwsza tego typu sytuacja, z którą się stykałeś, dlatego też upiorny świst pocisków szybko zmienił się w upierdliwe brzęczenie naddźwiękowych komarów, przed którymi co prawda nie było jak się opędzić, ale przecież nie stanowią powodu do wpadnięcia w panikę.
Skręciliście raz i drugi, ty w międzyczasie zdążyłeś zerknąć w stronę frontu, gdzie niczym burzowe chmury majaczyły mroczne sylwetki nadciągających dywizji, raz po raz błyskające gromem pocisków. Ty sam odpowiedziałeś wystrzałem z aparatu, lecz był to strzał nieprzygotowany i, jak od razu stwierdziłeś, niecelny.
Wreszcie niebo nad wami zniknęło, przysłonięte przez drewniane sklepienie lepianki stanowiącej centrum dowodzenia tym odcinkiem frontu. W świetle elektrycznej lampy, raz po raz kiwającej się i gasnącej pod wstrząsami pobliskich eksplozji, rysował się drewniany, szeroki stół zawalony niezliczoną ilością map i papierów, nad którymi z marsową miną pochylał się jakiś oficer.
Gdy weszliście, jego srogie spojrzenie wycelowane zostało w was, bezbłędnie określając jako najmniej odpowiednich intruzów w najmniej odpowiednim miejscu. Prowadzący was żołnierz zaczął tłumaczyć na jednym wdechu po francusku o co chodzi, a Conroy sporadycznie usiłował wtrącać swoje trzy grosze. Wszystko to w przygasającym świetle rozchybotanej żarówki i wszechobecnym obłoku papierosowego dymu.
Nagle od wejścia wpadł biegiem zdyszany, ubłocony i zmordowany żołnierz, który bez salutu i kolejności zaczął strzelać w oficera serią nerwowych raportów. Początkowe zaskoczenie tak nagłym atakiem na twarzach oficera, waszego przewodnika, a nawet Conroy'a zaczęło przeradzać się w niepokój i niedowierzanie. Żarówka mrugnęła jeszcze parę razy, ale zdało ci się, że dowódca pobladł.
- To koniec. - szepnął ci Kevin, wychylając się spod nieprzerwanej serii słów szeregowca improwizowanym tłumaczeniem. - Niemcy przełamali ostatnie umoceninia. Po prostu przeszli przez linię Maginota od strony lasu. Francuzi nie sądzili, że czołgi przecisną się tamtędy...
- Brzmi jak dobry pomysł - Mówię, a raczej krzyczę do przyjaciela. Oberwanie zabłąkanej kuli to ostatnie co chciałbym żeby mnie spotkało. Podkurczony zmierzam do kwater dowództwa.
Ledwie zdążyłeś wziąć aparat do ręki, pożałowałeś, że nie jest to karabin lub jakaś potężna, przeciwpancerna tarcza. "Bezpiecznych miejsc" w samym sercu walki nie było nigdy, o czym szybko przypomniałeś sobie, słysząc gwizdy i wybuchy kolejnych pocisków. Poczułeś klepnięcie w ramię, odwróciłeś i zobaczyłeś Kevina, który krzyczał do ciebie, wskazując ręką w stronę okopów:
- Idźmy do kwatery dowodzenia! Powiedzą nam gdzie się mamy podziać, to nikt nas wtedy nie zastrzeli przypadkiem! A może się da coś wyciągnąć z dowódcy lub żołnierzy! Albo po drodze strzelić parę fotek!
Staram się umiejscowić w jakimś bezpiecznym miejscu, z którego zarazem będę miał dobry widok na okolicę. Może powinienem zacząć od kilku ujęć ludzi w okopach. "Wojenne znoje" albo "Francuska defensywa" już widze te nagłówki z moimi zdjęciami.
Staram się wydobyć mój aparat z plecaka. Rozłożyć go w miarę bezpiecznie. Nie chciałbym go upaćkać jakąś ziemią, albo chroń boże uszkodzić.
Z nieopisanym rykiem silnika, z niewyobrażalnym wstrząsem, targającym wami na prawo i lewo, ruszyliście sprzed hotelu i zawiązaliście płachtę. Przez kolejne pół godziny mogliście jedynie monotonnie obserwować własne twarze, unikać przywalenia skrzyniami z amunicją lub nadziania się na stojący na sztorc pocisk. Kilka razy Kevin wyraźnie starał się zagadnąć, ale ogólna trzęsawica oraz piekielny warkot samochodu skutecznie uniemożliwiały podjęcie jakiejkolwiek konwersacji. Dwukrotnie ciężarówka zatrzymywała się, jak sądziłeś po strzępkach urywanych okrzyków od strony kabiny kierowcy - na rutynową kontrolę, lecz niemal natychmiast ruszała dalej. Fakt, że nikt nie pofatygował się nawet, by sprawdził ładunek, mógł zaskakiwać, jednakże najwyraźniej wojna była już w takim punkcie, w którym żadna rutyna, porządek czy procedury nie miały zastosowania.
Wreszcie przez monotonny warkot samochodu przedarły się odgłosy odległych, donośnych eksplozji oraz innych dźwięków frontu. Byliście na miejscu.
[
Ilustracja ]
Kevin podniósł plandekę, a twym oczom jako pierwsi ukazali się żołnierze, przebiegający gdzieś w poprzek okopu z karabinami w rękach. Pojawił się też wasz kierowca, który po francusku krzyknął coś do Conroya, wskazując gdzieś w stronę okopu. Wyskoczyłeś z paki na rozdeptaną i rozjeżdżoną ziemię, spoglądając na znacznie mniej słoneczne niż w Paryżu niebo. Kolejny wybuch, tym razem bliższy, wstrząsnął tobą od środka, wywołując charakterystyczny dreszcz.
Faktycznie, byłeś na miejscu.
- Niezły arsenał tutaj wozicie - Mówię żartobliwie wskakując się na pakę. Staram się rozsiąść gdzieś wygodnie, unikając wszelakich śmiercionośnych przedmiotów.
- Dobra pany, jedziem - Krzyczę gdy się już usadowię.
- Raczej jakąś wojskową ciężarówką. Jedziemy prosto na front, więc najdalej w godzinę powinniśmy dotrzeć. A ty nie bądź taki chojrak - zaczepił cię żartobliwie -, zobaczymy jak sobie radzisz w warunkach bojowych. O, chyba mamy transport wcześniej niż się spodziewałem. - spojrzał w stronę ulicy, z której nadjeżdżał wojskowy dostawczak z paką krytą zielonym materiałem. Silnik ryczał przeraźliwie i terkotał, jak w większości tego typu pojazdów. Gdy ciężarówka podjechała przed hotel, odstraszając przy tym wszystkich przechodniów i gości, Kevin podszedł do kierowcy i, przekrzykując silnik, powiedział kilka słów powitania, jak słyszałeś w niewyraźnych urywkach - po francusku. Wskazał na ciebie, przez okienko w drzwiach wysunęła się młoda twarz o krótkich ciemnoblond włosach. Kierowca skinął ci nieznacznie i gestem polecił ładować się na pakę. Wgramoliłeś się po szczeblach, odrzuciłeś płachtę i stanąłeś jak wryty - wszędzie leżały karabiny, taśmy z amunicją, pudła pełne granatów, pociski do moździerzy.
- Co tam oglądasz? Nagą Gretę Garbo? Wsiadaj! - ponaglał Conroy pośród hałasu silnika, który wstrząsał tobą i całym pojazdem.
- Nie, wszystko w porządku. Ten twój znajomy przyjedzie jakimś autem? - Zmieniam szybko temat. Nie musi wiedzieć o mojej korespondencji. Z resztą co by to zmieniło. I tak zamierzam olać to.. coś.
- Ile nam zabierze jazda? Aż cały drżę na myśl o przygodzie - Kończąc zdanie wybucham śmiechem
Wyszedłeś na ulicę i stanąłeś przed hotelem, czekając na umówione przybycie Conroya. Nie kazał ci czekać długo, zjawiwszy się po jakichś pięciu minutach, w nieco mniej eleganckim ubraniu, z podręcznym kajecikiem w ręku i aparatem zawieszonym na szyi.
- No jak tam? Gotów? - zapytał pogodnie, chowając do kieszeni kurtki jakieś dokumenty. - Transport powinniśmy mieć w ciągu kwadransa. Nie przewiduję problemów, stary kumpel, jeszcze z lepszych czasów, ma tu przyjaciela, który robi w wojskowym zaopatrzeniu... czy jakoś tak. Hej, coś nie tak? - spojrzał na ciebie uważniej. - Wyglądasz jak jeden z tych dzielnych Francuzów, czekających na 14 lipca.
Zmrużyłem oczy czytając list. Pochłaniając jego zawartość stałem jak skamieniały. Od początkowego wyrazu, po kończącą kropkę czytałem bez jakiejkolwiek przerwy. Czy to jakiś żart? Skąd znał mój aktualny adres? Czy tak łatwo jest zdobyć takie informacje? Najwidoczniej.
Gdy skończyłem czytać list wypuściłem powietrze z donośnym szumem. Niezły kawał informacji dostał się do mojej głowy. Kawał dziwnej, można by powiedzieć chorej informacji, o której sam nie wiem czy chciałbym wiedzieć.
Sam nie wiem co o tym myśleć. Te znaki. Te dziwno brzmiące nazwy. To wszystko jest... dziwne.
Wyrywam się nagle z zamyślenia. Wkładam list szybkim ruchem do koperty, tą zaś chowam za pazuchą. Co by się nie działo nie mam zamiaru o tym teraz myśleć. Odpycham to wszystko na bok, w ciemny kąt pamięci.
Zabieram przygotowany sprzęt po czym schodzę na dół.
Myśląc o tym wszystkim...