Wstaję... wstać, wstać, wygrzebać się spod tego śmierdzącego mięcha... chyba jest już spokojnie. Drżącymi dłońmi zdejmuję plecak, czując lejącą się po mnie ciepłą krew. Sięgam po bandaże i zaczynam opatrywać sobie rękę.
Sesja Panoramixomixa- czyli ile obstawiasz, że przeżyjesz? - Odpowiedź
Podgląd ostatnich postów
Monty był przerażony, ale z niezwykłą determinacją walczył, nie poddawał się, dawał z siebie wszystko co potrafił. Bydle wgryzło się w jego rękę. Ostre zęby przebiły skórę i zaczęły szarpać mięśnie. Na szczęście udało mu się ochronić szyję, bo za pewne już byłby martwy, a zmutowany pies miałby obfity posiłek. Z pewnością dawno nic nie jadł i dlatego był taki „łapczywy”. Druga ręka penetrowała wnętrzności zwierzęcia. Ostrze zagłębiało się coraz głębiej, naruszając już za pewne organy. Pełno krwi wylewało się na medyka i do wnętrza samochodu. W końcu się wykrwawiło i padło. Jego szczęki nadal były z dużą siłą zaciśnięte na jego ręce. Poza tym Montgomery był jeszcze ranny i jego walka o życie z pewnością się nie skończyła. Tam gdzieś w przestrzeni było jeszcze jedne dzikie stworzenie, które zaczynało pożerać dzieciaka, ale w owej czynności za pewne przerwał mu wyraźny huk ze strzelby.
Fakty:
- Monty ma krwawiącą szramę na piersi
- Monty ma poszarpaną prawą rękę (krwawi)
- Monty jest przygnieciony przez cielsko zmutowanego psa
- W przestrzeni słychać było huk
- CHOLERA! POMOOCY! - ledwo wydobyłem z siebie krzyk. - Dziecko! Chroń twarz! - Druga, przytomna część umysłu zarejestrowała, że względem liczebności psów jest już dwa razy bezpieczniej niż na początku. Przetrwać, przetrwać, muszę go zabić! Skuliłem się, jak najbardziej potrafiłem, schowałem brodę, jedną ręką zasłoniłem szyję, a drugą, trzymającą nóż, mocno szarpnąłem - by ciąć bestię i spróbować dosięgnąć jej czaszki.
Monty szybko się wycofał do wnętrza pojazdu, tym samym chwytając mocniej nóż i wyciągając go naprzeciw siebie. W tym samym czasie usłyszał jak coś skoczyło na dach samochodu, a dzieci zaczęły zeskakiwać z niego, ale po chwili dostrzegł makabryczny obraz. Jak jeden z psów wgryzł się w chudą łydkę chłopca i zaczął nią szarpać, aż usłyszeć można było zgrzyt pęknięcia. A temu wszystkiemu towarzyszył krzyk, pisk i płacz, a raczej wycie z bólu przez łzy. Dwójka pozostałych biegła przed siebie, szukając jakiegoś schronienia. Byli przerażeni. Przez ten hałas można było usłyszeć jak kolejny pies wydał z siebie wycio-sczek i umilkł. Prawdopodobnie nieznajomy mężczyzna go zabił. Lekarz jednak nie miał czasu się temu przyglądać, bo w tym momencie ogromne psisko rzuciło się na niego. Wielkie ciężkie cielsko przygniotło go. Nóż zagłębił się w ohydnej bestii, ale to nie wystarczyło, aby je zabić. Pysk, z którego ślina skapywała na twarz Montgomery’ego, próbował dosięgnąć pulsującej krtani. Był niewyobrażalnie silny. Mutant wykonał również silne zadrapanie na jego piersi.
Fakty:
- dwójka dzieci ucieka
- jedno dziecko zostało dorwane, pies ugryzł je w łydkę, złamał kość
- kolejny pies prawdopodobnie umarł
- inny pies rzucił się na Monty’ego, nabił się na ostrze, próbuje dosięgnąć jego krtani
- Monty ma krwawiącą szramę na piersi
No, to koniec. Może lepiej było siedzieć cicho i się nie ruszać. Zje mnie. Niezdarnie cofnąłem się w głąb samochodowego wraku podpierając się ręką. Nóż ściskałem tak mocno, że zbielała mi dłoń. Trzymałem na wprost, niech się nadzieje.
- Gaaaaaaar!!! - wydarłem się na bestię, co w dziwny sposób mnie rozśmieszyło.
- Gaaaaaaar!!! - wydarłem się na bestię, co w dziwny sposób mnie rozśmieszyło.
Montgomery chwycił mocniej swoją maczetę w dłoń i wychylił się przez drzwi, które jeszcze niedawno przez przypadek i z powodu zardzewiałych i przeżartych zawiasów, wyrwał. Pech chciał, że pchnął je, a one runęły na ziemię, a tracąc podporę, i tym równowagę, lekarz spadł wraz z nimi. Kawał metalu uderzył w zwierzę, a ono natychmiast odskoczyło i odwróciło się, gotując się do ataku. Było rozwścieczone. Jego wielkie żółte zębiska w podwójnych rzędach czekały tylko, aby wbić się w miękkie ciało mężczyzny. Wszystkie jego mięśnie były napięte i przygotowane do skoku. Z pewnością i kolejne monstrum zauważyło owe nieszczęsne zdarzenie i pewnie dzieci również, ale awanturnik nie miał czasu, aby rozglądać się nad wydarzeniami, które toczyły się w pobliżu. Był bardziej zajęty samym sobą. Swoim nieszczęsnym życiem, które zaraz mogło się skończyć w pysku zmutowanego psa. Dosłownie za kilkanaście sekund. Najgorsze było to, że z powodu wydarzenia, które przed chwilą miało miejsce, z jego ręki wypadła maczeta i została przygnieciona przez kawałek radiowozu. Jedynym narzędziem do obrony, które miał w dłoni był nóż.
Fakty:
- jeden pies szykuje się do ataku na Monty’ego (ten, który przechodził obok i został uderzony spadającymi drzwiami)
- Monty leży na drzwiach przed radiowozem odsłonięty na atak
- Monty stracił maczetę
- Maczeta jest przygnieciona przez drzwi radiowozu
- Monty w dłoni trzyma nóż
- Tak!
- Tak, ryzykować! - krzyknęły natychmiast obydwa głosy w mojej głowie. Nie wiem, czy poradzą sobie z bestiami, a jak sobie nie poradzą, to przecież te mnie w końcu znajdą, a nie mogę uciekać na otwartej przestrzeni! W momencie, gdy jedno ze zmutowanych zwierząt przechodziło obok, wychyliłem się i ciąłem maczetą tak mocno, jak potrafiłem.
- Tak, ryzykować! - krzyknęły natychmiast obydwa głosy w mojej głowie. Nie wiem, czy poradzą sobie z bestiami, a jak sobie nie poradzą, to przecież te mnie w końcu znajdą, a nie mogę uciekać na otwartej przestrzeni! W momencie, gdy jedno ze zmutowanych zwierząt przechodziło obok, wychyliłem się i ciąłem maczetą tak mocno, jak potrafiłem.
Okno jest wybite, a to pozwalało Monty’emu obserwować dokładnie przebieg zdarzenia. Z drugiej strony z pewnością nie miał ochoty wiedzieć co się dzieje obok. Najlepiej byłoby, gdyby wszystko zniknęło, albo on zniknął. Żeby siedział teraz w bezpiecznym miejscu z dala od wszelkiego niebezpieczeństwa. Nie było jednak takiej możliwości. Trzeba było działać. Albo przynajmniej bronić się przed działaniem innych, a w tym przede wszystkim przed atakiem zmutowanych psów. Nie każdy był taki sam, ale były mimo wszystko do siebie podobne, łyse i olbrzymie i śliniące się i dość szybkie, a z pewnością niezwykle silne. Uzbroił się w maczetę i nóż. I czekał. Sytuacja co raz bardziej się pogarszała. Psy właśnie były już dość blisko. Dwa zbliżały się do mężczyzny, a kolejna para kierowała się na wrak radiowozu, w którym przebywał medyk.
Nagle huk! Jeden z mutantów dostał w głowę i padł martwy. Jeszcze przez chwilę się niespokojnie ruszał wydając z siebie dziwne dźwięki, które przypominały trochę skomlenie, a trochę warczenie, a najbardziej to chyba gulgotanie, ale w końcu bezsilnie padło na popękany asfalt. W tym czasie jednak drugie stworzenie było już nadzwyczaj blisko nieznajomego. Nie miał czasu, aby przeładować strzelbę. Nie jest to broń automatyczna. Musiałby otworzyć ją i włożyć naboje. Rzucił ją na bok. Chwycił coś przypominającego tasako-maczetę. Wykonane z cienkiej naostrzonej po jednej stronie blachy z drewnianą, samodzielnie wykonaną rączką. Wykonał cięcie w stronę zwierzęcia, tnąc je po pysku. Te jednak nie dało za wygraną. Rzuciło się na niego. Z pewnością Montgomery oglądałby dalej ten spektakl, gdyby miał na to czas. Dwie bestie były już przy samochodzie. Jedna wskoczyła na bagażnik. Aż dziw, że te stworzenia są mimo swojej dużej masy, tak zwinne i „lotne”. Drugie okrążało pojazd przechodząc koło odłamanych drzwi. W tym momencie lekarz mógł zareagować, ale tym samym ujawniłby się i zwrócił na siebie uwagę. Czy ryzykować własne życie dla jakiś dzieciaków? Fakty:
- jeden pies został zestrzelony (dalszy)
- drugi pies został zraniony w pysk (dalszy)
- pies rzucił się na mężczyznę
- trzeci pies wskoczył na maskę samochodu
- czwarty pies jest po stronie rozwalonych drzwi
- dzieci znajdują się na dachu samochodu
Cztery! Padłem. Nie mam szans. Trup. Szczęście się skończyło. Ucieknę, któryś może rzucić się w pogoń, a może zabije mnie coś innego. Może powinienem wdrapać się na dach...
- Nie. Nie wdrapiesz się, nie wiesz czy ci się uda.
- I może nie zostanę zauważony.
Znieruchomiałem. Wewnątrz ciasnego wraku samochodu nerwowo wyszarpnąłem zza pasa maczetę, w lewą dłoń chwyciłem nóż ( wybijam okno, jeśli jeszcze wybite nie jest. )
- Nie. Nie wdrapiesz się, nie wiesz czy ci się uda.
- I może nie zostanę zauważony.
Znieruchomiałem. Wewnątrz ciasnego wraku samochodu nerwowo wyszarpnąłem zza pasa maczetę, w lewą dłoń chwyciłem nóż ( wybijam okno, jeśli jeszcze wybite nie jest. )
Drzwi od radiowozu były zastałe. Rdza scaliła całą karoserię w jedną całość. Trzeba było z siłą je pociągnąć. Na raz. I nie tylko się otworzyły, ale całe drzwi się oderwały. Koniec końców droga stała otworem, a można było je i tak ustawić, żeby zakrywały wnętrze. Z pewnością narobiły by dużo hałasu, gdyby nie to, że apteka nadal się zawalała. Idealne miejsce, aby obserwować wydarzenie, a zarazem z lekkim poczuciem bezpieczeństwa skrywać się przed wzrokiem nieznajomych. Obaj chłopcy ledwo wydostali się spod gruzów, kiedy szyld spadł. Wyglądało to jak gilotyna, która z pewnością podzieliłaby dzieci na dwie części, gdyby nie ich szczęście. W tym jeden się zaklinował, ale silna ręka mężczyzny stała się dla niego wybawieniem. Chwyciła go i wyciągnęła dokładnie w momencie spadu metalowej płyty z napisem „Apteka”. W końcu większość się zasypała. Jeden z chłopców został w środku. Słychać było jeszcze jego płacz i krzyk. Musiał gdzieś ugrząźć pod gruzami, ale tak, że nie zginął. Jeżeli nikt mu nie pomoże umrze. Z wykrwawienia, braku tlenu lub głodu i odwodnienia. Z drugiej strony próba odkopywania tony betonu mogłaby doprowadzić do spadnięcia wszystkiego na ciało nieletniego. Była to sytuacja kryzysowa.
To nie wszystko.
Prawdopodobnie mężczyzna ze strzelbą zająłby się próbą ratunku, ale nie miał na to czasu. Do uszu Mony’ego doszło warczenie. To samo, które już słyszał. Dobiegające z jedynej ulicy wyprowadzającej z tego ślepego zaułku. Nie było to jednak jedno warczenie. Musiały to być co najmniej trzy psy. Zmutowane psy, które zostały znów zwabione hałasem. Były też rozwścieczone i wygłodniałe. Chciały w końcu dopaść sprawcę zniszczeń.
- Szybko, włazić na samochód! – krzyknął szykując się do strzału. Celował w jedną z najbliższych bestii. Lekarz widział je przez tylnią szybę, a raczej przez przestrzeń, gdzie powinna się znajdować. Cztery naprężone gotowe do ataku stworzenia gnały pełnią sił na swoją ofiarę. Wydawały się szczególnie zainteresowane dziećmi, chodź większy kawałek mięsa w postaci samotnego mężczyzny, również był kuszący. O Montgomerym jeszcze nie miały pojęcia. Mieszanka wielu zapachów z pewnością zmyliła je, a całokształt sytuacji nakierował na widoczne cele. Chłopcy zaczęli wdrapywać się na radiowóz…
Fakty:
- jedno dziecko utknęło w aptece, żyje, ale nie może się wydostać
- cztery psy biegną w stronę grupy ludzi (w tym Monty’ego)
- dzieci wchodzą na radiowóz
- psy nie wiedzą o obecności Monty’ego
- mężczyzna szykuje się do strzału
Zwykłe zbieranie łupów? Facet zapłacił czymś dzieciom, albo je zastraszył? Raczej nie, nie martwiłby się tak o tego, co został w środku. Myślę, że potrzebują tych leków dla konkretnej osoby... żeby tylko mnie nie zauważyli... będę ich śledził. Tak rozmyślając, chowałem się po cichu do zniszczonego radiowozu obok.
Mężczyzna był pochłonięty obserwowaniem tym co się dzieje z zawalającą się apteką. Zbliżył się do niej nieznacznie, ale nie nazbyt, aby nie znaleźć się w polu niebezpieczeństwa, gdzie mogła runąć reszta konstrukcji. Cała budowla powoli się sypała. Ktoś się wydostawał spod niej. Tam gdzie był w połowie opadnięty wielki szyld, informujący, że kiedyś znajdowała się tutaj apteka, a obecnie jedynie wspomnienie po niej i jak widać coraz bardziej zawalające się, zaczęło wyczołgiwać się dziecko. Najpierw jedno, później drugie i jeszcze jakieś zanim. Były całe brudne. Miały ciało trochę obite i podrapane. Pierwszy z nich w podwiniętej koszulce coś trzymał. Jakieś przedmioty. Z pewnością zostały specjalnie wysłane do środka, jako że są małe, aby wyniosły pozostały asortyment medyczny. Tylko one mogły się tam dostać. Dla innych było to bardzo ryzykowne, zresztą jak można było zobaczyć, dla nich też mogło się to okazać warte cenę ich życia.
- Steve! – krzyknął mężczyzna. Wydawał się bardzo podenerwowany – Gdzie Steve?! Został w środku?! Kurwa! Kurwa! Kurwa! Wiedziałem, że to zły pomysł. Młody dajesz. Wychodzisz! Wierzę w Ciebie. Ja pierdole! – przeklinał. Zaczął niespokojnie krążyć, próbując dojrzeć między częściami rozwalającego się budynku, ostatniego chłopca. Na razie jednak nikogo nie mógł zobaczyć. Czyżby został przez coś przygnieciony i umarł? Kilka leków za cenężycia jednego dziecka? Zresztą dwaj chłopcy jeszcze do końca nie wygramolili się spod szyldu. W okolicy Monty mógł spróbować się skryć za niewieloma rzeczami, aczkolwiek każda z nich mogła okazać się świetną, jak i za równo beznadziejną kryjówką. Obok znajdowało się gruzowisko, resztka jakiegoś domu i stojący fragment ściany, który mógł się posłużyć za miejsce, gdzie można było ukryć swoją osobę. Równie ciekawym wyjściem było schowanie się do przewalonego dużego pojemnika na śmieci, w którym nie znajdowało się ich już zbyt dużo. Kilka rozsypanych worków ze śmierdzącym, rozkładającym się jedzeniem i jakieś aluminiowe puszki. Smród jednak nie odstręczał tak bardzo. Człowiek przez bardzo długi czas obracania się w świecie, który cuchnie palonym ciałem, własnymi odchodami i współtowarzyszy, zapachem ropiejących ran i śmierci, stał się znieczulony na takie wonie. Trochę zbliżył się do szczura kanałowego, któremu to zupełnie nie przeszkadzało. Często się nawet bardzo dobrze czuł w takich warunkach. W takich miejscach wydawało się bezpieczniej. Stojący radiowóz w pobliżu medyka, również wydawał się kuszącym kandydatem na „kryjówkę”. Można było wgramolić się do środka i schować na tylnich siedzeniach. Wszystko teraz zależało od decyzji awanturnika.
Fakty:
- mężczyzna nie zwraca uwagi na Montyego
- z budynku wyszło jedno dziecko, a dwa z niego wychodzą
- w budynku prawdopodobnie zostało jeszcze jedno dziecko
– dzieci wynoszą leki z apteki
- w pobliżu znajduje się gruzowisko i ściana, za którą można się ukryć
- w pobliżu znajduje się pojemnik na śmieci, w którym można się ukryć
- w pobliżu znajduje się radiowóz, w którym można się ukryć
- Steve! – krzyknął mężczyzna. Wydawał się bardzo podenerwowany – Gdzie Steve?! Został w środku?! Kurwa! Kurwa! Kurwa! Wiedziałem, że to zły pomysł. Młody dajesz. Wychodzisz! Wierzę w Ciebie. Ja pierdole! – przeklinał. Zaczął niespokojnie krążyć, próbując dojrzeć między częściami rozwalającego się budynku, ostatniego chłopca. Na razie jednak nikogo nie mógł zobaczyć. Czyżby został przez coś przygnieciony i umarł? Kilka leków za cenężycia jednego dziecka? Zresztą dwaj chłopcy jeszcze do końca nie wygramolili się spod szyldu. W okolicy Monty mógł spróbować się skryć za niewieloma rzeczami, aczkolwiek każda z nich mogła okazać się świetną, jak i za równo beznadziejną kryjówką. Obok znajdowało się gruzowisko, resztka jakiegoś domu i stojący fragment ściany, który mógł się posłużyć za miejsce, gdzie można było ukryć swoją osobę. Równie ciekawym wyjściem było schowanie się do przewalonego dużego pojemnika na śmieci, w którym nie znajdowało się ich już zbyt dużo. Kilka rozsypanych worków ze śmierdzącym, rozkładającym się jedzeniem i jakieś aluminiowe puszki. Smród jednak nie odstręczał tak bardzo. Człowiek przez bardzo długi czas obracania się w świecie, który cuchnie palonym ciałem, własnymi odchodami i współtowarzyszy, zapachem ropiejących ran i śmierci, stał się znieczulony na takie wonie. Trochę zbliżył się do szczura kanałowego, któremu to zupełnie nie przeszkadzało. Często się nawet bardzo dobrze czuł w takich warunkach. W takich miejscach wydawało się bezpieczniej. Stojący radiowóz w pobliżu medyka, również wydawał się kuszącym kandydatem na „kryjówkę”. Można było wgramolić się do środka i schować na tylnich siedzeniach. Wszystko teraz zależało od decyzji awanturnika.
Fakty:
- mężczyzna nie zwraca uwagi na Montyego
- z budynku wyszło jedno dziecko, a dwa z niego wychodzą
- w budynku prawdopodobnie zostało jeszcze jedno dziecko
– dzieci wynoszą leki z apteki
- w pobliżu znajduje się gruzowisko i ściana, za którą można się ukryć
- w pobliżu znajduje się pojemnik na śmieci, w którym można się ukryć
- w pobliżu znajduje się radiowóz, w którym można się ukryć
W jednej chwili przez głowę przemknęło mi kilka opcji. Ręka nawet drgnęła, chcąc dobyć noża... przecież jestem za daleko! Zbyt duże ryzyko, czy zdążę się podkraść! Naciągnąłem jednym gwałtownym ruchem kaptur bardziej na czoło, spiąłem mięśnie i zacząłem się skradać, wykorzystując nieuwagę napotkanego, by zniknąć mu z oczu i obserwować potem, co się dzieje z byłą apteką.
Mężczyzna nie spuszczał z Montgomerego oczu. Ciągle celował w niego, jak w potencjalnego wroga. Jedna z zasad przeżycia w nowym świecie mówi że, nie wolno nieznajomych traktować jako sojuszników, wierzyć ich słowom oraz ufać komukolwiek prócz sobie. Tylko sami dla siebie jesteśmy opoką, prawdą i tylko my chcemy dla siebie dobrze, a reszta widzi w naszym dobrze, zysk dla siebie. Nigdy nie ufaj nieznajomym! Tak. Dokładnie. To samo tyczyło się w drugą stronę. Lekarz nie mógł być pewny co do nieznajomego samotnika, który stał przed apteką. Mógł w każdym momencie nacisnąć spust tylko dlatego, że posiada bandaże, które są mu potrzebne, a te mogły być tutaj wyjątkowo cenne. Na razie jednak bardziej robił wrażenie ostrożnego, niżeli nastawionego wrogo, z nutą chłodu.
- Imię? – zadał proste pytanie, które przypominało jakiś kwestionariusz podczas przesłuchań na policji. Najlepiej jeszcze podać nazwisko, datę urodzenia, płeć, a bo w tych czasach to nigdy nie jest pewne, imię panieńskie matki, wzrost, wagę, kolor oczu i alibi. Największym przestępstwem jest chyba życie i próba utrzymania go. – I skąd jesteś? Jak tu trafiłeś? - Jak można trafić do zrujnowanego miasta?? W obecnych czasach nie było z byt dużo środków transportu, a raczej jeśli dostałby się tutaj, samochodem lub innym pojazdem, nadal by się w nim znajdował, a więc pytanie było dość bezsensowne. Odpowiedź „na nogach”, chyba jednak nie brzmiała zbyt satysfakcjonująco. W pewnym momencie jego uwagę odwróciło coś innego. Dźwięk zapadającego się budynku. Powoli osuwających się części apteki. Jakaś ściana runęła i jej część została utrzymana przez drugą, ale sufit zaczął się walić. O dziwo człowiek wydawał się nie tylko zaintrygowany tym nagłym burzeniem się bloku, ale bardziej wydawał się zdenerwowany. Jakby zależało mu na czymś. Przestał celowac w Monty’ego, zniżając lufę strzelby. Odwrócił się do niego lekkomyślne plecami. Gdyby awanturnik chciał, mógłby teraz uderzyć go czymś w głowę i ogłuszyć, albo i zabić. Wydawał się w jakimś stopniu przestraszony.
Fakty:
- mężczyzna na początku trzymał Monty’ego na muszce, ale później odwrócił się do niego plecami
- mężczyzna nie jest wrogo nastawiony, ale jest wobec nieznajomego ostrożny
- budynek z apteką zaczął się sypać
- Imię? – zadał proste pytanie, które przypominało jakiś kwestionariusz podczas przesłuchań na policji. Najlepiej jeszcze podać nazwisko, datę urodzenia, płeć, a bo w tych czasach to nigdy nie jest pewne, imię panieńskie matki, wzrost, wagę, kolor oczu i alibi. Największym przestępstwem jest chyba życie i próba utrzymania go. – I skąd jesteś? Jak tu trafiłeś? - Jak można trafić do zrujnowanego miasta?? W obecnych czasach nie było z byt dużo środków transportu, a raczej jeśli dostałby się tutaj, samochodem lub innym pojazdem, nadal by się w nim znajdował, a więc pytanie było dość bezsensowne. Odpowiedź „na nogach”, chyba jednak nie brzmiała zbyt satysfakcjonująco. W pewnym momencie jego uwagę odwróciło coś innego. Dźwięk zapadającego się budynku. Powoli osuwających się części apteki. Jakaś ściana runęła i jej część została utrzymana przez drugą, ale sufit zaczął się walić. O dziwo człowiek wydawał się nie tylko zaintrygowany tym nagłym burzeniem się bloku, ale bardziej wydawał się zdenerwowany. Jakby zależało mu na czymś. Przestał celowac w Monty’ego, zniżając lufę strzelby. Odwrócił się do niego lekkomyślne plecami. Gdyby awanturnik chciał, mógłby teraz uderzyć go czymś w głowę i ogłuszyć, albo i zabić. Wydawał się w jakimś stopniu przestraszony.
Fakty:
- mężczyzna na początku trzymał Monty’ego na muszce, ale później odwrócił się do niego plecami
- mężczyzna nie jest wrogo nastawiony, ale jest wobec nieznajomego ostrożny
- budynek z apteką zaczął się sypać
Nie miałem czasu, by wymyślać sensowne kłamstwa. W duchu prosiłem niebo, które bywało jeszcze czasem piękne, aby kompania faceta przede mną nie miała lekarza.
- Mam trochę bandaży, za miedzianą rurkę i maczetę. Jestem medykiem, i pomagam każdemu człowiekowi - odpowiedziałem, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Starałem się stać tak, by mężczyzna nie zauważył rękojeści noża zatkniętego za cholewą buta.
- Mam trochę bandaży, za miedzianą rurkę i maczetę. Jestem medykiem, i pomagam każdemu człowiekowi - odpowiedziałem, kładąc nacisk na ostatnie słowo. Starałem się stać tak, by mężczyzna nie zauważył rękojeści noża zatkniętego za cholewą buta.
Mężczyzna nie wydawał się na zadowolonego z widoku nieznajomego, ani nie wzbudzał żadnych pozytywnych symptomów, które mogłyby sugerować pokojowe nastawienie. W owych czasach nawet zwykły prosty człowiek, który wyszedł z zaułku i nie trzymał w dłoniach broni, był zagrożeniem. Wielu było zakaźnie chorych i przenosiło wirusy poprzez dotknięcie dłoni, albo drogą kropelkową. Czasem nie robili nawet wrażenia, że tkwi w nich jakieś ognisko chorobowe, które od środka powoli, ale sumiennie zżerało swojego nosiciela. Poza tym nigdy niewiadomo, czy nie jest to mutant, który z pozoru wydaje się sympatycznym starszym człowiekiem, a tak naprawdę jego jedynym sensem życia jest atakowanie zdrowych. Albo gdzieś za pasem skrył pistolet, a jego talent do strzelania był nieziemski i eliminuje tak kolejnych napotkanych, aby okraść ich z zawartości ich plecaków. Dlatego postawny osobnik, wycelował w lekarza ze swojej broni i było to bardzo poważne.
- Stój. Nie zbliżaj się. – powiedział głośno swoim mocnym głosem, w którym dosłyszeć można było zawziętość, odpowiednią dla młodych ludzi. Nie zamierzał krzyczeć, ponieważ mogłoby to zwołać nieproszonych gości. Wszystkie nazbyt głośne hałasy powodowały, że przyciągało to mutanty i dzikie wygłodniałe zwierzęta. Lepiej zachować cisze i starać się skrywać w cieniach. Nie dobrze jest walczyć z potworami, nie tylko dlatego że można ucierpieć. Mając broń palną często się trzyma wrogów na dystans i zabija zanim dotrą. Szkoda nabojów. Mogą się przydać w innym, bardziej kryzysowym momencie, a amunicja to nie chleb powszedni. Każdy strzał się liczy, każdy strzał może ocalić życie, a raczej przedłużyć je o kilka kolejnych minut. – Kim jesteś?! Co tutaj robisz? Co masz przy sobie?- Dość standardowe pytania, chodź ciężko jest czasem na nie odpowiedzieć. Co można powiedzieć na swój temat. Wszyscy są ocalałymi z kataklizmu i żyjącymi na szczątkach wspaniałej cywilizacji, walcząc o przeżycie w dość nierównym starciu. Było nie fair. Zasady były po stronie Molocha i śmierci, ale człowiek posiadał dar do przystosowywania się do ciężkich warunków i niezwykłą zawziętość, która gnieździ się w jego trzewiach i tylko wraz ze śmiercią ulatuje. Co można o sobie powiedzieć? O przeszłości? Kogo interesują dawne dzieje. Raczej warto mówić o swoich umiejętnościach. To właśnie one określają naszą rolę społeczną, nasz status i wartość. Jeśli człowiek okazuje się przydatny, może dołączyć do jakieś grupy, a nawet osiągnąć znaczące miejsce. Ale tylko wtedy, kiedy jest wyjątkowy. A co tutaj robi? Co może robić człowiek wędrujący i mijający za każdym razem śmierć? Wszyscy wierzą, że podróżując zwiększają swoje szanse przeżycia. To chyba zwyczajne. Próba przetrwania. Za to przedmioty, które przy sobie posiada mogą określić jego „majętność” i niebezpieczeństwo, które wzbudzi lub odwrotnie – jego drogocenność. Człowiek, który poszukuje jakieś społeczności, aby do niej dołączyć, a jest wybitnym strzelcem, staje się bardzo przydatny. Tylko witać go z otwartymi ramionami. Starci ludzie jednak zazwyczaj nie bywają chętnie przyjmowani, ponieważ i tak im blisko do śmierci, a ze zwłokami coś będzie trzeba zrobić. To nie czasy cmentarzy… zresztą wszędzie znajdują się resztki niegdyś żywych istot, składowane jak odpadki. Globalny cmentarz.
Fakty:
- mężczyzna nie jest przyjacielsko nastawiony
- mężczyzna celuje z strzelby do Montyego
- Stój. Nie zbliżaj się. – powiedział głośno swoim mocnym głosem, w którym dosłyszeć można było zawziętość, odpowiednią dla młodych ludzi. Nie zamierzał krzyczeć, ponieważ mogłoby to zwołać nieproszonych gości. Wszystkie nazbyt głośne hałasy powodowały, że przyciągało to mutanty i dzikie wygłodniałe zwierzęta. Lepiej zachować cisze i starać się skrywać w cieniach. Nie dobrze jest walczyć z potworami, nie tylko dlatego że można ucierpieć. Mając broń palną często się trzyma wrogów na dystans i zabija zanim dotrą. Szkoda nabojów. Mogą się przydać w innym, bardziej kryzysowym momencie, a amunicja to nie chleb powszedni. Każdy strzał się liczy, każdy strzał może ocalić życie, a raczej przedłużyć je o kilka kolejnych minut. – Kim jesteś?! Co tutaj robisz? Co masz przy sobie?- Dość standardowe pytania, chodź ciężko jest czasem na nie odpowiedzieć. Co można powiedzieć na swój temat. Wszyscy są ocalałymi z kataklizmu i żyjącymi na szczątkach wspaniałej cywilizacji, walcząc o przeżycie w dość nierównym starciu. Było nie fair. Zasady były po stronie Molocha i śmierci, ale człowiek posiadał dar do przystosowywania się do ciężkich warunków i niezwykłą zawziętość, która gnieździ się w jego trzewiach i tylko wraz ze śmiercią ulatuje. Co można o sobie powiedzieć? O przeszłości? Kogo interesują dawne dzieje. Raczej warto mówić o swoich umiejętnościach. To właśnie one określają naszą rolę społeczną, nasz status i wartość. Jeśli człowiek okazuje się przydatny, może dołączyć do jakieś grupy, a nawet osiągnąć znaczące miejsce. Ale tylko wtedy, kiedy jest wyjątkowy. A co tutaj robi? Co może robić człowiek wędrujący i mijający za każdym razem śmierć? Wszyscy wierzą, że podróżując zwiększają swoje szanse przeżycia. To chyba zwyczajne. Próba przetrwania. Za to przedmioty, które przy sobie posiada mogą określić jego „majętność” i niebezpieczeństwo, które wzbudzi lub odwrotnie – jego drogocenność. Człowiek, który poszukuje jakieś społeczności, aby do niej dołączyć, a jest wybitnym strzelcem, staje się bardzo przydatny. Tylko witać go z otwartymi ramionami. Starci ludzie jednak zazwyczaj nie bywają chętnie przyjmowani, ponieważ i tak im blisko do śmierci, a ze zwłokami coś będzie trzeba zrobić. To nie czasy cmentarzy… zresztą wszędzie znajdują się resztki niegdyś żywych istot, składowane jak odpadki. Globalny cmentarz.
Fakty:
- mężczyzna nie jest przyjacielsko nastawiony
- mężczyzna celuje z strzelby do Montyego
Zauważył mnie! Przecież się skradałem... cóż, teraz uratować mnie może tylko zdrowy rozsądek. Powoli uniosłem ręce do góry, mówiąc głośno:
- Jestem głęboko przekonany, że jestem przyjacielem!
- Jestem głęboko przekonany, że jestem przyjacielem!
Śmieci. Nic przydatnego, przynajmniej z pozoru. Stare opakowanie po soku pomarańczowym o wyblakłych kolorach. Zgniecione i wrzucone niegdyś przez jakieś dziecko przechodzące chodnikiem i śpieszące się do szkoły, albo na plac zabaw, gdzie umówił się z kolegami. Teraz? Teraz było mało zdrowych dzieci, a nawet jeśli było jakieś większe skupisko małolatów to sytuacja, w której się znaleźli ludzie, nie pozwalała im na prawdziwy rozwój. Nie było dzieciństwa. Była brutalna próba przeżycia w świecie. Poza tym w śmietniku znajdowała się niewielka słomka, rozbita butelka po Budweiserze, a jedna z jej części przypomniała tulipana oraz kilka papierów zgiętych tak, że nie było widać treści.
Ulica, przecinająca boczną ścieżkę, między budynkami, na której znajdował się obecnie Monty i z werwą przedostał się do niej, przechodząc nad gruzowiskiem po ścianie, była mocno zrujnowana. Nie wydawała się w nazbyt dobrym stanie, ale wyglądała o wiele lepiej niż poprzednie rejony miasta. Na prawo ciągnęła się do skrzyżowania. Tam było gorzej. Na lewo przejście było zawalone. Lekarz znalazł się w niezbyt dobrym położeniu. Zniszczone auta tutaj również się znajdowały. Graty zardzewiałe, z odchodzącymi resztkami lakierów. W jednych znajdowały się zwłoki ogołoconego policjanta. Samochód również świadczył, że należał do straży porządkowej. Raczej nie można było niczego tam szukać, ponieważ z setki razy ktoś musiał próbować odnaleźć tam cenne rzeczy. Zazwyczaj coś wartościowego było w mało dostępnych miejscach, gdzie zdobycie „tego i owego” wymagało ryzyka. Takim miejscem mogła być zawalająca się apteka, która znajdowała się prawie na wprost oczu awanturnika. Duży szyld leżał na ziemi uniemożliwiając wręcz dostanie się do środka. Jedynie bardzo chuda osoba mogłaby tam się dostać. Wielkości dzieci. Reszta budynku wydawała się wręcz chwiać. Nie była zbyt kuszącym schronieniem. Jeszcze coś! Coś bardzo rzucającego się w oczy. Mężczyzna. Prawdziwy człowiek. Normalny. Stojący na nogach. Dwóch nogach. Nie trzech, nie jednej. Na dwóch najprawdziwszych nogach. To nie wszystko. Nie był to zwykły ocalały, których można spotkać, gdzieś podczas podróży w starych szałasach bujających się razem z wiatrem. Był to dość dobrze wyglądający mężczyzna w wieku około 35 lat. Krótkie włosy, zarost na twarzy, bacznie obserwujące otoczenie oczy, które właśnie spoczęły na Montgomerym. Był wysoki i dość dobrej sylwetki. Nie był wychudły, aż dziw. Miał na sobie szerokie czarne spodnie, włożone w porządnej jakości trapery. Miał białą poplamioną koszulkę i kurtkę moro trochę za dużą jak na niego. Na głowie miał czapkę z daszkiem, kiedyś bardzo dobrej firmy – nike. Teraz raczej nikt nie patrzał na markę. Ważne, aby było wygodne i ciepłe. Jeszcze jeden fakt był frapujący. Owy mężczyzna trzymał w dłoniach strzelbę. Nie był zwykłym człowiekiem z wymarłego osiedla.
Fakty:
- w koszu znajdował się karton po soku, słomka, fragmenty zbitej butelki, zgniecione papiery
- do ekwipunku Montyego dodany zostaje czarny worek
- jedyną widoczną drogą z tej lokacji jest droga w lewo
- przy rozwalającej się aptece znajduje się mężczyzna uzbrojony w strzelbę
Ulica, przecinająca boczną ścieżkę, między budynkami, na której znajdował się obecnie Monty i z werwą przedostał się do niej, przechodząc nad gruzowiskiem po ścianie, była mocno zrujnowana. Nie wydawała się w nazbyt dobrym stanie, ale wyglądała o wiele lepiej niż poprzednie rejony miasta. Na prawo ciągnęła się do skrzyżowania. Tam było gorzej. Na lewo przejście było zawalone. Lekarz znalazł się w niezbyt dobrym położeniu. Zniszczone auta tutaj również się znajdowały. Graty zardzewiałe, z odchodzącymi resztkami lakierów. W jednych znajdowały się zwłoki ogołoconego policjanta. Samochód również świadczył, że należał do straży porządkowej. Raczej nie można było niczego tam szukać, ponieważ z setki razy ktoś musiał próbować odnaleźć tam cenne rzeczy. Zazwyczaj coś wartościowego było w mało dostępnych miejscach, gdzie zdobycie „tego i owego” wymagało ryzyka. Takim miejscem mogła być zawalająca się apteka, która znajdowała się prawie na wprost oczu awanturnika. Duży szyld leżał na ziemi uniemożliwiając wręcz dostanie się do środka. Jedynie bardzo chuda osoba mogłaby tam się dostać. Wielkości dzieci. Reszta budynku wydawała się wręcz chwiać. Nie była zbyt kuszącym schronieniem. Jeszcze coś! Coś bardzo rzucającego się w oczy. Mężczyzna. Prawdziwy człowiek. Normalny. Stojący na nogach. Dwóch nogach. Nie trzech, nie jednej. Na dwóch najprawdziwszych nogach. To nie wszystko. Nie był to zwykły ocalały, których można spotkać, gdzieś podczas podróży w starych szałasach bujających się razem z wiatrem. Był to dość dobrze wyglądający mężczyzna w wieku około 35 lat. Krótkie włosy, zarost na twarzy, bacznie obserwujące otoczenie oczy, które właśnie spoczęły na Montgomerym. Był wysoki i dość dobrej sylwetki. Nie był wychudły, aż dziw. Miał na sobie szerokie czarne spodnie, włożone w porządnej jakości trapery. Miał białą poplamioną koszulkę i kurtkę moro trochę za dużą jak na niego. Na głowie miał czapkę z daszkiem, kiedyś bardzo dobrej firmy – nike. Teraz raczej nikt nie patrzał na markę. Ważne, aby było wygodne i ciepłe. Jeszcze jeden fakt był frapujący. Owy mężczyzna trzymał w dłoniach strzelbę. Nie był zwykłym człowiekiem z wymarłego osiedla.
Fakty:
- w koszu znajdował się karton po soku, słomka, fragmenty zbitej butelki, zgniecione papiery
- do ekwipunku Montyego dodany zostaje czarny worek
- jedyną widoczną drogą z tej lokacji jest droga w lewo
- przy rozwalającej się aptece znajduje się mężczyzna uzbrojony w strzelbę
Tknęło mnie, że być może w koszu ktoś się ukrywa. Nawet jeśli nie, warto by może zabrać sam worek... zsunąłem z czoła kaptur. Przed wspinaczką trochę się martwiłem, dobrze, że nic złego się nie stało. Wezmę ten worek, najpierw tylko zerknę za róg następnej ulicy, by przekonać się, o potencjalnym niebezpieczeństwie. Odetchnąłem cicho i postawiłem pierwszy bezszelestny krok.
Pierwszy niespokojny krok. Cegła stabilna. Można było się podnieść i spróbować unieść całe swoje ciało. Kolejna część drogi pokonana. Z każdą sekundą bliżej celu. Jeszcze kawałek. Coś się osunęło. Lekarz zachwiał się, ale nie spadł. Na szczęście. Mógłby upaść wprost na jakieś wystające z ziemi pręty, co doprowadziłoby do jego śmierci. Nawet jeśli nie od razu to z powodu zakażenia i ran z pewnością. Nie miałby kto go zszyć. Rola medyka w tym świecie była niezbyt pozytywna. To on zajmował się wszystkimi, ale kto skupi się na nim? Nikt mu nie poda leków w ciężkiej chwili, bo nawet nie będzie wiedział, co powinien przyjąć. Po strzelaninie lub walce z mutantami to on jest osobą, która zajmuje się wszystkimi rannymi i jak jego zabraknie to śmierć pochłonie kolejnych. Ten świat jest okrutny i niesprawiedliwy, ale Monty już do niego przywykł. Można było w nim odnaleźć plusy i barwności. Choćby odnaleźć stare czasopismo kolorowe, trochę już spłowiałe z ładnymi paniami, które zostały niesamowicie wystylizowane i potraktowane godziną photoshopa.
Musiał zeskoczyć. W końcu przeszedł na drugą stronę. Na reszcie. Postawił stopy na stabilnym gruncie. Nic mu się nie stało tylko trochę stresów i się zmęczył nieznacznie. Znalazł się w wąskim przejściu między dwoma budynkami. Gdzieś leżał przewrócony śmietnik, który jednak był cały przeszperany i prawdopodobnie nic tam nie było, a kolejne przeszukiwanie jego zawartości mogłoby okazać się tylko stratą czasu. Zaułek prowadzi do kolejnej ulicy, aczkolwiek może czyhać tam coś groźnego. Nigdy nie wiadomo, co znajduje się w dalszej części miasta. Kolejne gruzowisko, a może bestie? Nie wolno patrzeć tylko czarnymi scenariuszami. Trzeba być pełnym nadziei. Bez tego jarzącego się wewnątrz człowieka światełka, nic by nie okazało się warte. Tylko położyć się i czekać, aż kostucha zabierze dusze. Tutaj zazwyczaj nie była w postaci kościotrupa w czarnej podartej pelerynie z kosą w dłoniach. Bardziej przypominała roboty, zmutowane istoty lub ludzi, którzy bez sumienia zabijali dla pożywienia i cennych towarów. Jest szansa, że za zrujnowanymi budynkami znajduje się coś lepszego. Jakaś oaza. Lub przynajmniej lepszej jakości domy, w których można coś znaleźć .Poza tym gdzieś zniknęła jej grupa dzieci. I nadal zastanawiało go, co one tutaj robiły. To nie jest normalne, żeby dzieci krążyły po opuszczonym mieście.
Fakty:
- bez szwanku Monty znalazł się po drugiej stronie uliczki
- nie może się cofnąć bo wspinaczka po ścianie z tej strony jest niemożliwa
- uliczka prowadzi tylko prosto
- Monty odczuwa zmęczenie
- w pobliżu leży przewrócony śmietnik z przeszukanym workiem
linki do rzutów kostką:
- http://kostnica.eu/ro...50e4cb185a2c8/
- http://kostnica.eu/ro...50e4c992c0d4b/
Musiał zeskoczyć. W końcu przeszedł na drugą stronę. Na reszcie. Postawił stopy na stabilnym gruncie. Nic mu się nie stało tylko trochę stresów i się zmęczył nieznacznie. Znalazł się w wąskim przejściu między dwoma budynkami. Gdzieś leżał przewrócony śmietnik, który jednak był cały przeszperany i prawdopodobnie nic tam nie było, a kolejne przeszukiwanie jego zawartości mogłoby okazać się tylko stratą czasu. Zaułek prowadzi do kolejnej ulicy, aczkolwiek może czyhać tam coś groźnego. Nigdy nie wiadomo, co znajduje się w dalszej części miasta. Kolejne gruzowisko, a może bestie? Nie wolno patrzeć tylko czarnymi scenariuszami. Trzeba być pełnym nadziei. Bez tego jarzącego się wewnątrz człowieka światełka, nic by nie okazało się warte. Tylko położyć się i czekać, aż kostucha zabierze dusze. Tutaj zazwyczaj nie była w postaci kościotrupa w czarnej podartej pelerynie z kosą w dłoniach. Bardziej przypominała roboty, zmutowane istoty lub ludzi, którzy bez sumienia zabijali dla pożywienia i cennych towarów. Jest szansa, że za zrujnowanymi budynkami znajduje się coś lepszego. Jakaś oaza. Lub przynajmniej lepszej jakości domy, w których można coś znaleźć .Poza tym gdzieś zniknęła jej grupa dzieci. I nadal zastanawiało go, co one tutaj robiły. To nie jest normalne, żeby dzieci krążyły po opuszczonym mieście.
Fakty:
- bez szwanku Monty znalazł się po drugiej stronie uliczki
- nie może się cofnąć bo wspinaczka po ścianie z tej strony jest niemożliwa
- uliczka prowadzi tylko prosto
- Monty odczuwa zmęczenie
- w pobliżu leży przewrócony śmietnik z przeszukanym workiem
linki do rzutów kostką:
- http://kostnica.eu/ro...50e4cb185a2c8/
- http://kostnica.eu/ro...50e4c992c0d4b/