Rozpoczynając czytanie Legendy, nie można uniknąć skojarzeń z Igrzyskami śmierci S. Collins oraz myślami typu "Kolejna książka napisana na fali popularności czegoś innego". Jednak zapoznając się z historią June i Daya te myśli zaczynają schodzić na dalszy plan, aż całkowicie znikają.
Marie Lu podobnie jak S. Collins stworzyła dystopiczny świat, podobnie jak Collins umieściła w nim dwójkę bohaterów i na tym moglibyśmy zakończyć wymienianie podobieństw.
Relacje jakie łączą bohaterów są dość specyficzne i mimo, że tutaj także dziewczyna "gra pierwsze skrzypce", to jak się rozwijają jest bardzo dalekie od tego, co jest opisane w Igrzyskach.
Bardzo dobrze przedstawiona jest sama Republika, jej konflikty z Patriotami oraz Koloniami i mam nadzieję, że w kolejnych tomach autorka bardziej to rozwinie.
Na duży plus zasługuje konstrukcja powieści - krótkie rozdziały, historia opisywana z perspektywy obojga bohaterów, co zostało wyróżnione odmiennymi rodzajami czcionki (nie wiem jak było w oryginale, ponieważ rozdziały są dodatkowo opisane imieniem bohatera, ale bez względu czy był to pomysł wydawcy zagranicznego czy też Zielonej Sowy, gratulacje, bo zdecydowanie taki mały zabieg "kosmetyczny" nadał oryginalności).
Co zrobi June? Jak zachowa się Day? Czym zaowocuje ich spotkanie? I wreszcie, jakie tajemnice ukrywa Republika? Aby poznać odpowiedzi na te jakże proste pytania musicie sięgnąć po lekturę pierwszego tomu trylogii Legenda.