Lorenzo popatrzył na ciebie - Zapewne powstrzymać się Ciebie nie da, ale samej to nieco niebezpieczne i owszem, dlatego chciałbym ci ochraniać plecy. Dwójka zawsze lepsza od szwendania się solo - popatrzył na Archivalda - O ile bracia nie maja nic przeciwko, oczywiście.
Sesja CSki - Odpowiedź
Podgląd ostatnich postów
Zmęczenie z jednej, wyostrzona uwaga z drugiej strony, a także posłuszeństwo i szacunek wobec Ojca HC złożyły się na milczenie Zoe, która, łowiąc poszczególne frazy z tej całej wymiany zdań, wolała nie wdawać się w dysputy mądrzejszych od siebie. Zresztą, co innego zajmowało teraz jej uwagę; martwiła się mianowicie o to, jak rozlokują tak liczną grupę w mieście. I nie szło tu bynajmniej o samą liczebność. Część pielgrzymów była dawno znużona podróżą, część, jak siostry Watson, zapewne jeszcze się ożywi i rozgdacze na okoliczność "zwiedzania". Tak śmiała ingerencja w senną atmosferę miasteczka mogła się źle skończyć, skoro odebrano im broń. Cała szansa w tym Vhailorze, pomyślała Zoe, jeśli gotów będzie poświęcić parę godzin na ferowanie wyroków sprawiedliwości, mogą wszyscy zyskać szacunek wobec pielgrzymów i ich wiary. Panna Wild nie lubiła jednak czuć się zbędna, ba, właśnie czuła się nieswojo, kiedy nie miała nic do roboty. Rzekła zatem:
— Mogę zająć się organizacją ludzi, poszukać lokum... Wiem, że to niebezpieczne, ale może to mnie prędzej zaufają... To także dobra okazja, by zrobić przegląd busów i zasobów paliwa...
Na koniec powstrzymała się przed ziewnięciem. Choć poczuwała się do obowiązków, organizm najchętniej zrobiłby woltę w stronę absolutnego lenistwa i tumiwisizmu...
"Tabletki", pomyślała Zoe. "Chyba już pora na jedną..."
— Mogę zająć się organizacją ludzi, poszukać lokum... Wiem, że to niebezpieczne, ale może to mnie prędzej zaufają... To także dobra okazja, by zrobić przegląd busów i zasobów paliwa...
Na koniec powstrzymała się przed ziewnięciem. Choć poczuwała się do obowiązków, organizm najchętniej zrobiłby woltę w stronę absolutnego lenistwa i tumiwisizmu...
"Tabletki", pomyślała Zoe. "Chyba już pora na jedną..."
Twe domysły potwierdziły się natychmiast. Zachowanie spacerowicza niezbyt podobało się Lorenzowi.
- Panie Vhailor, może by tak bardziej ostrożnie? - zapytał ściszonym głosem.
- Jestem sędzia Vincent Vhailor! - odpowiedział gromowym głosem, nie jemu jednak, lecz otaczającej was zewsząd ciszy. - Przedstawcie nam swoje prawa i zwyczaje, byśmy mogli uszanować je zgodnie z ich przeznaczeniem i ruszyć dalej w pokoju!!!
Na moment ton jego głosu, niewzruszona pewność i swoista władczość, a także bezdenna głupota całego posunięcia przyprawiła o paraliż nie tylko ciebie, ale też całą resztę grupy. Nawet wiatr oniemiał przez chwilę, przerywając swój koncert gwizdów i zawodzeń między okiennicami, które jakby zastygły z rozdziawionymi na wzór ust skrzydłami. Mimo to żadna odpowiedź - wokalna ani ołowiana - nie padła. Pustka była tak samo pusta i smętna, jak przed dwoma sekundami.
Wypuściłaś powietrze z płuc, Lorenzo wzniósł oczy ku niebu.
- To chyba tyle na temat cichego rekonesansu. Polecam rozdzielić się, jednak na tyle by utrzymywać ze sobą, chociaż pojedynczo, kontakt wzrokowy. Zbadać teren. Bandyci mistrzami kamuflażu nie są. Nie podoba mi się to wszystko...
Kiwnęliście do siebie głowami jeden po drugim i powoli zaczęliście się rozdzielać. Szybko jednak twą uwagę ponownie przykuł latynoski duchowny. Odwrócił się gwałtownie, by zobaczyć przygarbionego, pomarszczonego staruszka, który wspierając się na drewnianej lasce stał w pozbawionym drzwi wejściu do budynku, przy którym się kryliście.
- Jeśli macie ze sobą prawdziwego sędziego, chodźcie za mną. - oznajmił krótko i odwrócił się, idąc przed siebie w rytm miarowego postukiwania laski na deskach werandy.
Dalej akcja potoczyła się już do przodu, choć nadal bardzo powoli. Dziadzio zaprowadził was do względnie nietkniętego budynku rady miejskiej, gdzie po zdaniu broni strażnikom odbyliście krótką rozmowę z miejscowym burmistrzem. Łysiejący mężczyzna zapytał o cel waszej podróży, który w żołnierskich słowach streścił Lorenzo, oferując w zamian za możliwość postoju i noclegu porady prawne w osobie sędziego Vhailora. Ten wygłosił jeszcze kategoryczny sprzeciw wobec miejscowego prawa zabraniającego noszenia broni w granicach miasta, argumentując, że sprawiedliwośc nie może pozostać bezbronna. O dziwo burmistrz przystał na ten warunek.
Wyszliście więc z budynku rady, wracając w stronę autokarów. Callahan, Archivald i Mendoza przeprowadzili krótką debatę o fanatyzmie, zgodnie wpatrzeni w plecy idącego przed nimi Vhailora, który zaraz potem zniknął we wnętrzu miejscowej pijalki.
- Pomogę naszemu sędziemu w konsultacjach społecznych. Mieszkańcy mogą mieć równe pojęcie o Bogu, co o jego sprawiedliwości. - stwierdził Frank, a Archivald zgodził się z nim.
- Niech będzie, ale zostaw mi broń. Nie chcemy prowokować niepotrzebnych awantur. - Granite wziął od Callahana jego Magnum i obrócił się w stronę autokarów, przy których stała wciąż liczna grupa wiernych. - Trzeba będzie jakoś zorganizować czas, nocleg i ewentualne "zwiedzanie". Turystów mamy sporo, a pilotów wycieczek przeciwnie. Najlepiej będzie możliwie najszybciej pojechać w dalszą drogę.
- Jestem zdania by pojechać jutro. - ozwał się Meksykanin. - Przenocować w mieście. Ludzie niech rozprostują kości. Zaczerpną spokoju. My również powinniśmy cieszyć się, że Pan dał nam szansę na w miarę spokojną noc pod dachem. Wykorzystamy któryś z nieużywanych domów jako noclegownię. Po pierwsze jednak trzeba wjechać do miasta. Nie będziemy trzymać tak auta na widoku.
- Panie Vhailor, może by tak bardziej ostrożnie? - zapytał ściszonym głosem.
- Jestem sędzia Vincent Vhailor! - odpowiedział gromowym głosem, nie jemu jednak, lecz otaczającej was zewsząd ciszy. - Przedstawcie nam swoje prawa i zwyczaje, byśmy mogli uszanować je zgodnie z ich przeznaczeniem i ruszyć dalej w pokoju!!!
Na moment ton jego głosu, niewzruszona pewność i swoista władczość, a także bezdenna głupota całego posunięcia przyprawiła o paraliż nie tylko ciebie, ale też całą resztę grupy. Nawet wiatr oniemiał przez chwilę, przerywając swój koncert gwizdów i zawodzeń między okiennicami, które jakby zastygły z rozdziawionymi na wzór ust skrzydłami. Mimo to żadna odpowiedź - wokalna ani ołowiana - nie padła. Pustka była tak samo pusta i smętna, jak przed dwoma sekundami.
Wypuściłaś powietrze z płuc, Lorenzo wzniósł oczy ku niebu.
- To chyba tyle na temat cichego rekonesansu. Polecam rozdzielić się, jednak na tyle by utrzymywać ze sobą, chociaż pojedynczo, kontakt wzrokowy. Zbadać teren. Bandyci mistrzami kamuflażu nie są. Nie podoba mi się to wszystko...
Kiwnęliście do siebie głowami jeden po drugim i powoli zaczęliście się rozdzielać. Szybko jednak twą uwagę ponownie przykuł latynoski duchowny. Odwrócił się gwałtownie, by zobaczyć przygarbionego, pomarszczonego staruszka, który wspierając się na drewnianej lasce stał w pozbawionym drzwi wejściu do budynku, przy którym się kryliście.
- Jeśli macie ze sobą prawdziwego sędziego, chodźcie za mną. - oznajmił krótko i odwrócił się, idąc przed siebie w rytm miarowego postukiwania laski na deskach werandy.
Dalej akcja potoczyła się już do przodu, choć nadal bardzo powoli. Dziadzio zaprowadził was do względnie nietkniętego budynku rady miejskiej, gdzie po zdaniu broni strażnikom odbyliście krótką rozmowę z miejscowym burmistrzem. Łysiejący mężczyzna zapytał o cel waszej podróży, który w żołnierskich słowach streścił Lorenzo, oferując w zamian za możliwość postoju i noclegu porady prawne w osobie sędziego Vhailora. Ten wygłosił jeszcze kategoryczny sprzeciw wobec miejscowego prawa zabraniającego noszenia broni w granicach miasta, argumentując, że sprawiedliwośc nie może pozostać bezbronna. O dziwo burmistrz przystał na ten warunek.
Wyszliście więc z budynku rady, wracając w stronę autokarów. Callahan, Archivald i Mendoza przeprowadzili krótką debatę o fanatyzmie, zgodnie wpatrzeni w plecy idącego przed nimi Vhailora, który zaraz potem zniknął we wnętrzu miejscowej pijalki.
- Pomogę naszemu sędziemu w konsultacjach społecznych. Mieszkańcy mogą mieć równe pojęcie o Bogu, co o jego sprawiedliwości. - stwierdził Frank, a Archivald zgodził się z nim.
- Niech będzie, ale zostaw mi broń. Nie chcemy prowokować niepotrzebnych awantur. - Granite wziął od Callahana jego Magnum i obrócił się w stronę autokarów, przy których stała wciąż liczna grupa wiernych. - Trzeba będzie jakoś zorganizować czas, nocleg i ewentualne "zwiedzanie". Turystów mamy sporo, a pilotów wycieczek przeciwnie. Najlepiej będzie możliwie najszybciej pojechać w dalszą drogę.
- Jestem zdania by pojechać jutro. - ozwał się Meksykanin. - Przenocować w mieście. Ludzie niech rozprostują kości. Zaczerpną spokoju. My również powinniśmy cieszyć się, że Pan dał nam szansę na w miarę spokojną noc pod dachem. Wykorzystamy któryś z nieużywanych domów jako noclegownię. Po pierwsze jednak trzeba wjechać do miasta. Nie będziemy trzymać tak auta na widoku.
Cisza była aż nadto złowroga; Zoe zgadywała, że w miejscach takich jak to będą gośćmi nie mniej spodziewanymi niż zjawy dawno umarłych. Czuła się jak intruz i intruzem z pewnością musiała się jawić — pojęcia gościnności, otwartości i towarzyskości dawno zostały zniweczone lub paskudnie i groteskowo przeobrażone przez apokalipsę.
Naśladując towarzyszy, stąpała ostrożnie, ściskając swojego Springfielda i kuląc się pod ścianami. Nie wychodziła przed szereg, nie gadała po próżnicy, nie starała się pokazywać głupiego animuszu, którego jej zresztą brakowało. Milczenie Lorenzo poczytała sobie za dobrą monetę; nie czynił uwag w styl "Na co ty się, mała, nadajesz", nie uśmiechał się lekceważąco, wątpiąc w to, czy dziewczyna cokolwiek potrafi i nie kwestionował wymienionych przez nią zdolności. Zresztą, skoro sama rzekła, że praktyka pokaże swoje, co miał komentować, stwierdziła Zoyka, przypatrując się jeszcze przez chwilę sylwetce, będącej dziwną krzyżówką mnicha i skradającego się łotrzyka — asasyna.
Dlatego też kiedy dojrzała pewność siebie Vhailora, pewność siebie graniczącą z beztroską, dziewczyna tylko otworzyła usta, a jej brwi powędrowały w górę. "To taka taktyka czy nieostrożność?". Zerknęła po reszcie, czy cokolwiek zauważyli (zauważą?) i czy mają co do powiedzenia odważnemu sędziemu z Federacji Appalachów.
||Jestem już. Dam radę, szkoda byłoby sesji. Można mi skrócić rozgrywkę jakimś szerszym wpisem MG, no problem. ||
Naśladując towarzyszy, stąpała ostrożnie, ściskając swojego Springfielda i kuląc się pod ścianami. Nie wychodziła przed szereg, nie gadała po próżnicy, nie starała się pokazywać głupiego animuszu, którego jej zresztą brakowało. Milczenie Lorenzo poczytała sobie za dobrą monetę; nie czynił uwag w styl "Na co ty się, mała, nadajesz", nie uśmiechał się lekceważąco, wątpiąc w to, czy dziewczyna cokolwiek potrafi i nie kwestionował wymienionych przez nią zdolności. Zresztą, skoro sama rzekła, że praktyka pokaże swoje, co miał komentować, stwierdziła Zoyka, przypatrując się jeszcze przez chwilę sylwetce, będącej dziwną krzyżówką mnicha i skradającego się łotrzyka — asasyna.
Dlatego też kiedy dojrzała pewność siebie Vhailora, pewność siebie graniczącą z beztroską, dziewczyna tylko otworzyła usta, a jej brwi powędrowały w górę. "To taka taktyka czy nieostrożność?". Zerknęła po reszcie, czy cokolwiek zauważyli (zauważą?) i czy mają co do powiedzenia odważnemu sędziemu z Federacji Appalachów.
||Jestem już. Dam radę, szkoda byłoby sesji. Można mi skrócić rozgrywkę jakimś szerszym wpisem MG, no problem. ||
[Nie ma problemu, rozumiem to świetnie Jeśli będziesz wiedziała z wyprzedzeniem, że nie odpiszesz przez dłuższy czas, po prostu daj znać w temacie organizacyjnym ]
Lorenzo szedł słuchając co masz do powiedzenia Zoe, a zarazem rozglądał się w bronią w ręku. Ta cisza bynajmniej nie była przyjemna. Mimo wszystko parł do przodu w pierwszym szeregu. Szczególnie zwracał uwagę na okiennice, które obserwowały was ślepym wzrokiem wybitych szyb, a niektóre z nich klekotały niegościnne powitanie, obijając się o framugi, między którymi świstał wiatr. Podmuchy roznosiły pył, który z upierdliwą gorliwością osiadał na wszystkim, nie wyłączając was i waszej broni. Byliście pewni, że nikt nie przejeżdżał tędy przynajmniej od paru dni, a przeczucie sugerowało znacznie dłuższy okres czasu. Granite i trzech jego ludzi ostrożnie przyciskali się do rzędu ścian po prawo, osłaniając się wzajemnie, a ty kryłaś się za nimi. Mendoza robił to samo z kolejnymi trzema i Callahanem po przeciwnej stronie. Poruszaliście się w ślimaczym tempie, grzęznąc w coraz mocniej świdrującej przestrzeń ciszy, rozpiętej między budynkami jak sieć niewidzialnych strun. Jako jedyny przecinał je Vhailor, sunący środkiem przed siebie spacerowym krokiem, który pobrzmiewał regularnie brzękiem ostróg i chrzęstem piachu pod jego butami.
Lorenzo szedł słuchając co masz do powiedzenia Zoe, a zarazem rozglądał się w bronią w ręku. Ta cisza bynajmniej nie była przyjemna. Mimo wszystko parł do przodu w pierwszym szeregu. Szczególnie zwracał uwagę na okiennice, które obserwowały was ślepym wzrokiem wybitych szyb, a niektóre z nich klekotały niegościnne powitanie, obijając się o framugi, między którymi świstał wiatr. Podmuchy roznosiły pył, który z upierdliwą gorliwością osiadał na wszystkim, nie wyłączając was i waszej broni. Byliście pewni, że nikt nie przejeżdżał tędy przynajmniej od paru dni, a przeczucie sugerowało znacznie dłuższy okres czasu. Granite i trzech jego ludzi ostrożnie przyciskali się do rzędu ścian po prawo, osłaniając się wzajemnie, a ty kryłaś się za nimi. Mendoza robił to samo z kolejnymi trzema i Callahanem po przeciwnej stronie. Poruszaliście się w ślimaczym tempie, grzęznąc w coraz mocniej świdrującej przestrzeń ciszy, rozpiętej między budynkami jak sieć niewidzialnych strun. Jako jedyny przecinał je Vhailor, sunący środkiem przed siebie spacerowym krokiem, który pobrzmiewał regularnie brzękiem ostróg i chrzęstem piachu pod jego butami.
Zoe podniosła wzrok w stronę głosu. Tego człowieka jeszcze nie miała okazji słyszeć, niespecjalnie też mu się przypatrywała. Pojęła jednak, że ma do czynienia z ojcem Mendozą. Odparła pozornie obojętnym tonem:
— W naszym kościele mam kolor żółty. Oznacza to, że poza leczeniem i chemią zajmuję się jeszcze tym wszystkim, co w jakimś stopniu potrafię. A co potrafię? Hm, nie mnie to oceniać... Umiem udzielić pierwszej pomocy, wykonać niezgorszą amunicję, strzelać, czasem pogrzebię przy komputerze lub coś naprawię... No i coś-niecoś wiem o świecie naszych przodków. Ale to nie czas na pogawędki, słowa i tak jedno, a praktyka drugie. Nie ze wszystkiego chciałabym korzystać, jeśli nie muszę...
Tu urwała. Nie chciała wdawać się w bardziej zaawansowane konwersacje i być wylewną w stosunku do ledwo poznanego człowieka. Poza tym naprawdę uważała, że to nie czas na pogwarki. Przechwalanie się uznawała za niestosowne, a fałszywą skromność za niepotrzebną i szkodliwą, lepiej więc, pomyślała, pozostać przy podstawowych, oszczędnych komunikatach.
||Przepraszam za opóźnienia, ale jestem dosyć mocno zalatana. Postaram się odpisywać już regularniej. ||
— W naszym kościele mam kolor żółty. Oznacza to, że poza leczeniem i chemią zajmuję się jeszcze tym wszystkim, co w jakimś stopniu potrafię. A co potrafię? Hm, nie mnie to oceniać... Umiem udzielić pierwszej pomocy, wykonać niezgorszą amunicję, strzelać, czasem pogrzebię przy komputerze lub coś naprawię... No i coś-niecoś wiem o świecie naszych przodków. Ale to nie czas na pogawędki, słowa i tak jedno, a praktyka drugie. Nie ze wszystkiego chciałabym korzystać, jeśli nie muszę...
Tu urwała. Nie chciała wdawać się w bardziej zaawansowane konwersacje i być wylewną w stosunku do ledwo poznanego człowieka. Poza tym naprawdę uważała, że to nie czas na pogwarki. Przechwalanie się uznawała za niestosowne, a fałszywą skromność za niepotrzebną i szkodliwą, lepiej więc, pomyślała, pozostać przy podstawowych, oszczędnych komunikatach.
||Przepraszam za opóźnienia, ale jestem dosyć mocno zalatana. Postaram się odpisywać już regularniej. ||
Callahan uśmiechnął się, podobnie jak meksykański duchowny, Archivald dla odmiany skrzywił się.
- Zatem idziemy. Oczy dookoła głowy, broń w pogotowiu. - oświadczył, na co odpowiedział mu zgodny chór przeładowywanej broni. Ruszyliście ostrożnym krokiem w stronę miasta.
- A jakie to umiejętności posiadasz, Zoe? - zapytał zaciekawiony Lorenzo.
- Zatem idziemy. Oczy dookoła głowy, broń w pogotowiu. - oświadczył, na co odpowiedział mu zgodny chór przeładowywanej broni. Ruszyliście ostrożnym krokiem w stronę miasta.
- A jakie to umiejętności posiadasz, Zoe? - zapytał zaciekawiony Lorenzo.
— O ile mi wiadomo, drodzy panowie, nie przyjechałam na biwak... — Zoyka ucięła dyskusje. Chciała, by ją potraktowano poważnie i była wdzięczna temu całemu Vhailorowi, który, co ją samą nawet zaskoczyło, sprawiał teraz znacznie lepsze wrażenie; kogoś, na kim można polegać, sensownego i lojalnego... Oby to wrażenie prędko się nie rozwiało... — Idę z wami i koniec. Chyba, że mnie siłą usadzicie w naszym wspaniałym automobilu... — dodała zaraz wesoło, usiłując nieco rozładować tę nerwową, jak jej się zdawało, pełną niepokoju, atmosferę. Nie to, żeby była chojrakiem; sama miała duszę na ramieniu.
//Przepraszam za to spóźnianie się ostatnio... Trochę rzeczy mi wypadło do zrobienia, by parę innych rzeczy mogło funkcjonować. //
//Przepraszam za to spóźnianie się ostatnio... Trochę rzeczy mi wypadło do zrobienia, by parę innych rzeczy mogło funkcjonować. //
On również krótko kiwnął głową w skórzanym kapeluszu, ruszając w kierunku Archivalda, przy którym zaczęli zbierać się pozostali duchowni oraz jego "ministranci". Odpędziwszy się na moment od grupy pielgrzymów zaprosił was gestem na stronę.
- Okej panowie, nie ma co zwlekać. Jeżeli mamy przejechać przez to miasto, nie ma wyjścia, trzeba do niego wejść. Jeśli ktoś z was wie cokolwiek o tutejszych prawach i społeczności... - mówił, patrząc na każdego z osobna, a gdy jego wzrok zatrzymał się na tobie, wyraźnie się zdziwił. - Zoe? Też idziesz z nami? - zmarszczył brwi. - Nie wiem czy to najlepszy pomysł... Nie chciałbym, żebyś się narażała, zwłaszcza ze względu na twoje umiejętności...
- Jej umiejętności mogą być wiele warte. - wpadł mu w słowo Vhailor. - Każdy spec jest wart sporo gambli, a w razie potrzeby można wynegocjować za jej usługi sprawiedliwą cenę.
- Okej panowie, nie ma co zwlekać. Jeżeli mamy przejechać przez to miasto, nie ma wyjścia, trzeba do niego wejść. Jeśli ktoś z was wie cokolwiek o tutejszych prawach i społeczności... - mówił, patrząc na każdego z osobna, a gdy jego wzrok zatrzymał się na tobie, wyraźnie się zdziwił. - Zoe? Też idziesz z nami? - zmarszczył brwi. - Nie wiem czy to najlepszy pomysł... Nie chciałbym, żebyś się narażała, zwłaszcza ze względu na twoje umiejętności...
- Jej umiejętności mogą być wiele warte. - wpadł mu w słowo Vhailor. - Każdy spec jest wart sporo gambli, a w razie potrzeby można wynegocjować za jej usługi sprawiedliwą cenę.
— Idę — bez wahania odparła Zoe. Chociaż nie było zimno, to jednak wstrząsał nią dreszcz, spowodowany gwałtowną pobudką. I ów dreszczyk z kolei wrócił dziewczynie przytomność umysłu. Dla niej było naturalne, że pójdzie. W końcu po to wyruszyła. Mocniej ścisnęła broń, poprawiła plecak na ramionach, niekoniecznie w tej kolejności, i jeszcze dla pewności skinęła Vhailorowi na znak potwierdzenia.
Gdy spojrzałaś w stronę miasta, twoim oczom ukazały się rzędy niskich, najwyżej dwupiętrowych bungalowów, mocno nadszarpniętych przez wichury ostatnich dekad, wąskie uliczki z resztkami sygnalizacji, widocznymi z daleka i wiele im podobnych. Część zabudowań zastąpiły byle jak sklecane, wiejskie chaty, stawiane zapewne w miejsce tych, które z różnych powodów rozwaliły się na przestrzeni lat lub popadły w ruinę. Takich zapewne było sporo, choć stąd trudno było ci ocenić. Nad tym krajobrazem z daleka górowała wieża miejscowego kościoła, o dziwo wyglądająca na nietkniętą.
- Uwaga, proszę wszystkich o uwagę! - rozbrzmiał głos Archiego, który przywoływał wszystkich do siebie. - Bardzo proszę, nie rozpraszajmy się. Zorganizowana grupa, zostańcie przy samochodach. Za chwilę wydelegujemy parę osób, by zobaczyć jak wygląda miejscowa gościnność. - na w pół krzyczał, organizując pielgrzymkę. Obok ciebie rozbrzmiał dźwięk ostróg, dźwięczących przy akompaniamencie obcasów stukających o asfalt.
- Idzie pani? - zapytał Vhailor, wpatrując się w mieścinę z kamienną twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersiach. - Za przejazd tak dużej grupy trzeba będzie zapłacić. Renomowany spec jest wart wiele gambli.
- Uwaga, proszę wszystkich o uwagę! - rozbrzmiał głos Archiego, który przywoływał wszystkich do siebie. - Bardzo proszę, nie rozpraszajmy się. Zorganizowana grupa, zostańcie przy samochodach. Za chwilę wydelegujemy parę osób, by zobaczyć jak wygląda miejscowa gościnność. - na w pół krzyczał, organizując pielgrzymkę. Obok ciebie rozbrzmiał dźwięk ostróg, dźwięczących przy akompaniamencie obcasów stukających o asfalt.
- Idzie pani? - zapytał Vhailor, wpatrując się w mieścinę z kamienną twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersiach. - Za przejazd tak dużej grupy trzeba będzie zapłacić. Renomowany spec jest wart wiele gambli.
— Mhm... Aa-aaa... Coo się...
Zoe chwilę mrugała oczami, walcząc z sennością (o dziwo, najsilniejszą właśnie wtedy, kiedy ktoś cię budzi, gdy ty nie chcesz; jak gdyby w zmęczonym organizmie odzywała się przekora, a ten wołał: "Jeeeszczeee nieee!"), po czym ostatecznie już rozbudziła się, konotując, że autokar stanął, a ona jest jedną z ostatnich osób, które jeszcze nie wysiadły.
— Co to za dziura? — mruknęła cicho, sama do siebie, patrząc na dyndającą tabliczkę, zapraszającą ("Akurat", pomyślała z drwiną. "Chyba że do klatki albo na rożen, kto tu dzisiaj gdziekolwiek "zaprasza"? — Zoe, chociaż wychowany w spokojnym SLC domowy piecuch, nie łudziła się co do zasad grzeczności, panujących w innych regionach) do Rock Springs. Z niemałym trudem oporządziła się znowu, prawie z jękiem przyjmując do wiadomości, że będzie znów musiała włożyć plecak i broń na obite ramiona i tyłek. W końcu wysiadła z "wozu" i rozejrzała się. Tak jak sądziła po krajobrazie, samo Rock Springs zaczynało się nieco dalej. Pielgrzymi byli albo rozespani, jak ona, i senni, albo rozdrażnieni koniecznością wysiadki, zwłaszcza jeśli ta oznaczała koniec drzemki. Jedni rozglądali się z zaciekawieniem, inni z obawą, słyszała Zoe szepty pełne niezadowolenia, dziwiące się pewnie temu, na jakim zadupiu to wyskoczyć im przyszło na "popas".
"Chyba to nie dlatego, że ten trup nawalił?", zaniepokoiła się Zoyka, przypominając sobie, jak to mechanik chciał się z nią zakładać. Na otwartym terenie słońce raziło w oczy, drobiny szarego piasku i pyłu unosiły się, leniwie smagane najlżejszymi podmuchami powietrza. Pustota totalna. Zoyka włożyła gogle i, poprawiwszy rynsztunek, czekała na rozwój wypadków, starając się wzrokiem jak najprzytomniejszym jak na jej senny stan, rejestrować to, co działo się wokół.
Zoe chwilę mrugała oczami, walcząc z sennością (o dziwo, najsilniejszą właśnie wtedy, kiedy ktoś cię budzi, gdy ty nie chcesz; jak gdyby w zmęczonym organizmie odzywała się przekora, a ten wołał: "Jeeeszczeee nieee!"), po czym ostatecznie już rozbudziła się, konotując, że autokar stanął, a ona jest jedną z ostatnich osób, które jeszcze nie wysiadły.
— Co to za dziura? — mruknęła cicho, sama do siebie, patrząc na dyndającą tabliczkę, zapraszającą ("Akurat", pomyślała z drwiną. "Chyba że do klatki albo na rożen, kto tu dzisiaj gdziekolwiek "zaprasza"? — Zoe, chociaż wychowany w spokojnym SLC domowy piecuch, nie łudziła się co do zasad grzeczności, panujących w innych regionach) do Rock Springs. Z niemałym trudem oporządziła się znowu, prawie z jękiem przyjmując do wiadomości, że będzie znów musiała włożyć plecak i broń na obite ramiona i tyłek. W końcu wysiadła z "wozu" i rozejrzała się. Tak jak sądziła po krajobrazie, samo Rock Springs zaczynało się nieco dalej. Pielgrzymi byli albo rozespani, jak ona, i senni, albo rozdrażnieni koniecznością wysiadki, zwłaszcza jeśli ta oznaczała koniec drzemki. Jedni rozglądali się z zaciekawieniem, inni z obawą, słyszała Zoe szepty pełne niezadowolenia, dziwiące się pewnie temu, na jakim zadupiu to wyskoczyć im przyszło na "popas".
"Chyba to nie dlatego, że ten trup nawalił?", zaniepokoiła się Zoyka, przypominając sobie, jak to mechanik chciał się z nią zakładać. Na otwartym terenie słońce raziło w oczy, drobiny szarego piasku i pyłu unosiły się, leniwie smagane najlżejszymi podmuchami powietrza. Pustota totalna. Zoyka włożyła gogle i, poprawiwszy rynsztunek, czekała na rozwój wypadków, starając się wzrokiem jak najprzytomniejszym jak na jej senny stan, rejestrować to, co działo się wokół.
Nie dostrzegłszy nigdzie "złośliwego głosu" stwierdziłaś, że usłyszane słowa musiały zostać wypowiedziane przez Jimmy'ego... lub inną osobę, która ci się przyśniła. Odzyskując ostatecznie świadomość i orientację w rzeczywistości zobaczyłaś, że autokar stoi, jest już prawie pusty, a pielgrzymi, rozproszeni pojedynczo i w kilkunastu małych grupkach, leniwie zbierają się w okół niego. Za oknem, tuż na wysokości twojego siedzenia, dyndała smętna tablica z zatartym przez pordzewiałą gumkę czasu napisem "Welcome to Rock Springs". Przywieszona do drewnianego stelażu na poboczu drogi, skrzypiała na wietrze, za oknem zaś rozciągał się beznadziejnie jałowy, monotonny krajobraz, świadczący niezawodnie o tym, że zatrzymaliście się jeszcze przed miastem.
Przebudzona kolejny raz Zoe zamamrotała coś marudnie, jeszcze w półśnie, po czym roztargnionym wzrokiem powiodła dookoła. Przeciążony troskami i brakiem snu umysł reagował z opóźnieniem.
— Nie wiem... Nie... Aaa — ziewnęła nagle, ledwo przysłoniwszy usta dłonią. — Dlaczego miałby się... Aaa, rozlecieć?
Jej ton głosu zdradzał zdenerwowanie. Miała wrażenie, że nabijanie się z pielgrzymi, jak i "zapeszanie", to nietakt i zła wróżba.
Nawet nie zadała sobie trudu, by wyciągnąć głowę i zlokalizować źródło kpiącego głosu. "Więc jednak ktoś z naszych się wybrał... Dzięki Bogu nie Jimmy, tyle dobrego..."
Zatuliła się z powrotem w arafatkę, odwracając do szyby i zwijając, na tyle, na ile było to możliwe, na siedzisku jak kociak. W tej pozycji wydawała się dużo drobniejsza, bagaż zdawał się ciążyć dziewczynie bardziej niż zwykle, a kontrast pomiędzy jej młodością, a wiekiem starszych pielgrzymów mógłby komuś sugerować, że Zoyka jest jeszcze smarkulą.
— Nie wiem... Nie... Aaa — ziewnęła nagle, ledwo przysłoniwszy usta dłonią. — Dlaczego miałby się... Aaa, rozlecieć?
Jej ton głosu zdradzał zdenerwowanie. Miała wrażenie, że nabijanie się z pielgrzymi, jak i "zapeszanie", to nietakt i zła wróżba.
Nawet nie zadała sobie trudu, by wyciągnąć głowę i zlokalizować źródło kpiącego głosu. "Więc jednak ktoś z naszych się wybrał... Dzięki Bogu nie Jimmy, tyle dobrego..."
Zatuliła się z powrotem w arafatkę, odwracając do szyby i zwijając, na tyle, na ile było to możliwe, na siedzisku jak kociak. W tej pozycji wydawała się dużo drobniejsza, bagaż zdawał się ciążyć dziewczynie bardziej niż zwykle, a kontrast pomiędzy jej młodością, a wiekiem starszych pielgrzymów mógłby komuś sugerować, że Zoyka jest jeszcze smarkulą.
Gdy ucichły okrzyki, rozpoczęły się śpiewy, rozmowy, śmiechy. Ogólny gwar, w połączeniu z jednostajnym pomrukiem autokaru, przybrał przedziwną, hipnotyzującą postać, która w równie dziwny sposób usypiała cię i uspokajała. Ponownie zapadając się w miękkość fotela przymrużyłaś niedospane oczy, by po chwili usłyszeć głos dziwnie przypominający jednego z waszych dobrze znanych ci mechaników.
- No to co maleńka? Robimy zakłady po ilu milach ten szrot się rozpadnie? Może o to tak naprawdę chodziło, piesza pielgrzymka to w końcu klasyka. - słyszałaś ironiczny, rozbawiony ton rozmówcy, który dobiegał do ciebie spod kojącej ciemności przymkniętych powiek.
- No to co maleńka? Robimy zakłady po ilu milach ten szrot się rozpadnie? Może o to tak naprawdę chodziło, piesza pielgrzymka to w końcu klasyka. - słyszałaś ironiczny, rozbawiony ton rozmówcy, który dobiegał do ciebie spod kojącej ciemności przymkniętych powiek.
[Zarąbista ilustracja i wpis ]
Zoyka nie wierzyła oczom i uszom. Pojąwszy sens słów Callahana, jednocześnie się przeraziła. W jego oczach, twarzy, całej postawie znów pojawiło się to zimno, co podczas ostatniej rozmowy w kanciapie dziewczyny. Żałośnie słabe, z trudem wykrztuszone, własne "Alleluja!" dziewczyny — znikło w szumie i krzyku jak nie z kilkudziesięciu, ale kilkuset gardeł. Wiara była dla Zoe czymś jasnym, dobrym, ciepłym, choć i twardym, jak pancerz. U Callahana był pancerz, ale i pociski, miotane wściekłymi seriami w dusze. W całym wystąpieniu Franka przyczaiło się coś niebezpiecznego, mrocznego, szalonego.
Niemniej, w tym szaleństwie była metoda. Jeśli nawet siostry Wharton nie poczuwały się wcześniej do jakiejkolwiek odpowiedzialności wobec Kovacs, ona zaś tylko z obowiązku, bez miłosierdzia leczyła te starowinki — to właśnie miały zacząć uważać się za bliskie sobie, prawdziwe siostry. Tylko czy tak obudzony fanatyzm nie rozpala się równie szybko, co gaśnie?
"Muszą być gotowi się bronić i zabijać, ochronę mamy skąpą", tłumaczyła sobie dziewczyna, z mieszaniną lęku, fascynacji i nadziei oglądając wydarzenia w autokarze. Sama odruchowo pogładziła kolbę karabinu.
Zoyka nie wierzyła oczom i uszom. Pojąwszy sens słów Callahana, jednocześnie się przeraziła. W jego oczach, twarzy, całej postawie znów pojawiło się to zimno, co podczas ostatniej rozmowy w kanciapie dziewczyny. Żałośnie słabe, z trudem wykrztuszone, własne "Alleluja!" dziewczyny — znikło w szumie i krzyku jak nie z kilkudziesięciu, ale kilkuset gardeł. Wiara była dla Zoe czymś jasnym, dobrym, ciepłym, choć i twardym, jak pancerz. U Callahana był pancerz, ale i pociski, miotane wściekłymi seriami w dusze. W całym wystąpieniu Franka przyczaiło się coś niebezpiecznego, mrocznego, szalonego.
Niemniej, w tym szaleństwie była metoda. Jeśli nawet siostry Wharton nie poczuwały się wcześniej do jakiejkolwiek odpowiedzialności wobec Kovacs, ona zaś tylko z obowiązku, bez miłosierdzia leczyła te starowinki — to właśnie miały zacząć uważać się za bliskie sobie, prawdziwe siostry. Tylko czy tak obudzony fanatyzm nie rozpala się równie szybko, co gaśnie?
"Muszą być gotowi się bronić i zabijać, ochronę mamy skąpą", tłumaczyła sobie dziewczyna, z mieszaniną lęku, fascynacji i nadziei oglądając wydarzenia w autokarze. Sama odruchowo pogładziła kolbę karabinu.
Kolejne ołowiane spojrzenie Południowca przetoczyło się ciężko po twarzach pielgrzymów, wciskając ich wszystkich głęboko w fotele.
- Milczycie, bracia i siostry. Nie wiem więc, czy się mylę. A bardzo chciałbym się mylić... - cedził lodowato, tonem przywodzącym na myśl frazę "ręce do góry, albo...". - Więcej: z całego serca wierzę, że się mylę. Wierzę, ponieważ nasz dobry Pan nie posłałby tylu owiec we wspólną podróż, gdyby każda z nich błądziła, goniąc za mrzonką i ułudą. A nawet gdyby! Nawet gdyby każda z nich osobno dała się zwieść złu i ciemności...! To owce błądzące w tym samym kierunku nie są już błądzącym stadem. Nie mylę się mówiąc, że są wśród nas tacy, którzy nie wierzą w sens i moc wspólnych trudów, więzi i krwi? Zatem tym większą mam pewność, że zebrani razem pośród trudów i krwi uwierzą jak nigdy dotąd!!! - wykrzyknął wściekle, wyrzucając słowa tak, jakby posyłał w powietrze serię z karabinu.
[ Ilustracja ] (polecam podkręcić głośniki na maks )
I oto wreszcie jego słowa, niczym pociski w cel, zaczęły trafiać do słuchaczy, którzy unosząc ręce, podskakując na siedzeniach i krzycząc gniewne głoski, zmieniające się gdzieniegdzie w wystrzelający głośno "Amen!", zaczęli rozumieć sens jego przemowy.
- Choćbyśmy tu i teraz byli jak nigdy dotąd słabi i obcy, to właśnie tu i teraz zwiążemy się jak prawdziwa, wielka rodzina! Uwierzyć lub zginąć! Alleluja!!!
- ALLELUJA!!!
- Prawda lub ciemność!!!
- ALLELUJA!!! - trzasnęło ponownie, gdy ku twemu częściowemu przerażeniu komiczna mieszanka starców, młodziaków, ludzi wszelkiej, kostropatej, sprzecznej proweniencji, zmieniła się w rozszalały oddział gangerów Pana.
- I niech szlag trafi sukinsynów, którzy podniosą rękę na naszych braci i siostry!
- ALLELUJA!!!!
- Milczycie, bracia i siostry. Nie wiem więc, czy się mylę. A bardzo chciałbym się mylić... - cedził lodowato, tonem przywodzącym na myśl frazę "ręce do góry, albo...". - Więcej: z całego serca wierzę, że się mylę. Wierzę, ponieważ nasz dobry Pan nie posłałby tylu owiec we wspólną podróż, gdyby każda z nich błądziła, goniąc za mrzonką i ułudą. A nawet gdyby! Nawet gdyby każda z nich osobno dała się zwieść złu i ciemności...! To owce błądzące w tym samym kierunku nie są już błądzącym stadem. Nie mylę się mówiąc, że są wśród nas tacy, którzy nie wierzą w sens i moc wspólnych trudów, więzi i krwi? Zatem tym większą mam pewność, że zebrani razem pośród trudów i krwi uwierzą jak nigdy dotąd!!! - wykrzyknął wściekle, wyrzucając słowa tak, jakby posyłał w powietrze serię z karabinu.
[ Ilustracja ] (polecam podkręcić głośniki na maks )
I oto wreszcie jego słowa, niczym pociski w cel, zaczęły trafiać do słuchaczy, którzy unosząc ręce, podskakując na siedzeniach i krzycząc gniewne głoski, zmieniające się gdzieniegdzie w wystrzelający głośno "Amen!", zaczęli rozumieć sens jego przemowy.
- Choćbyśmy tu i teraz byli jak nigdy dotąd słabi i obcy, to właśnie tu i teraz zwiążemy się jak prawdziwa, wielka rodzina! Uwierzyć lub zginąć! Alleluja!!!
- ALLELUJA!!!
- Prawda lub ciemność!!!
- ALLELUJA!!! - trzasnęło ponownie, gdy ku twemu częściowemu przerażeniu komiczna mieszanka starców, młodziaków, ludzi wszelkiej, kostropatej, sprzecznej proweniencji, zmieniła się w rozszalały oddział gangerów Pana.
- I niech szlag trafi sukinsynów, którzy podniosą rękę na naszych braci i siostry!
- ALLELUJA!!!!
Oprzytomniała już Zoe pokiwała tylko ze zrozumieniem głową, kiedy Callahan objaśnił jej, gdzie się znajdują.
I może nawet zapadłaby w ponowną drzemkę, gdyby nie przemowa Franka.
Wilderówna osłupiała.
Przed chwilą Archie mówił o wierze i nadziei... Nieco pompatycznie, nieco nadużywając owych słów: "nadzieja", "wiara". Ale głos i przemowa tchnęły faktyczną otuchą.
Tymczasem Callahan wyjechał nagle z antytezą... Zoe miała mętlik w głowie. Spojrzała po zgromadzonych. Pasażerowie wydawali się skonsrernowani. Przed chwilą Pasterz HC wlał w nich rzeczoną nadzieję, obudził zapał w sercach wątpiących, podsycił w sercach tych, którzy zaczęli wątpić. A teraz Frank podcina tym ludziom skrzydła...?
Ha, być może tak myśleli niektórzy pielgrzymi i Frank miał na celu trochę ich zawstydzić; tych wątpiących, podejrzliwych, którym rzeczywiście zdało się, że wspólnota, wiara, Bóg — to mrzonki i puste hasła. Gorzej, jeśli ci prości ludzie obiorą inny sposób interpretacji... Zoe westchnęła cicho, sama się nagle wstydząc własnych myśli.
Bo pomyślała właśnie, że, uczciwie mówiąc, większość z tych osób była głupia i bezradna. Zoe nie świeciła może przykładem, jeżeli chodzi o zaradność, ale wciąż należała do mniejszości, a nie większości, jeśli chodzi o idealnych wiernych Archivalda. Granite'owi marzył się kościół ludzi oświeconych. Jednak na odczyty zostawali nieliczni, miażdżąca większość "zadowalała się" kazaniem i naprędce sformowanymi we wspólnocie Willisa rytuałami. Takie osoby, jak Strzelcy, Zoe, Caroline Kovacs, Jimmy, Rufus, w pewnym stopniu też Jacob z Marshą i babcia Debbie — wierzyli świadomie, mądrze. Reszta rzeczywiście chwytała się wiary, jak tamy, jak tonący brzytwy...
I może nawet zapadłaby w ponowną drzemkę, gdyby nie przemowa Franka.
Wilderówna osłupiała.
Przed chwilą Archie mówił o wierze i nadziei... Nieco pompatycznie, nieco nadużywając owych słów: "nadzieja", "wiara". Ale głos i przemowa tchnęły faktyczną otuchą.
Tymczasem Callahan wyjechał nagle z antytezą... Zoe miała mętlik w głowie. Spojrzała po zgromadzonych. Pasażerowie wydawali się skonsrernowani. Przed chwilą Pasterz HC wlał w nich rzeczoną nadzieję, obudził zapał w sercach wątpiących, podsycił w sercach tych, którzy zaczęli wątpić. A teraz Frank podcina tym ludziom skrzydła...?
Ha, być może tak myśleli niektórzy pielgrzymi i Frank miał na celu trochę ich zawstydzić; tych wątpiących, podejrzliwych, którym rzeczywiście zdało się, że wspólnota, wiara, Bóg — to mrzonki i puste hasła. Gorzej, jeśli ci prości ludzie obiorą inny sposób interpretacji... Zoe westchnęła cicho, sama się nagle wstydząc własnych myśli.
Bo pomyślała właśnie, że, uczciwie mówiąc, większość z tych osób była głupia i bezradna. Zoe nie świeciła może przykładem, jeżeli chodzi o zaradność, ale wciąż należała do mniejszości, a nie większości, jeśli chodzi o idealnych wiernych Archivalda. Granite'owi marzył się kościół ludzi oświeconych. Jednak na odczyty zostawali nieliczni, miażdżąca większość "zadowalała się" kazaniem i naprędce sformowanymi we wspólnocie Willisa rytuałami. Takie osoby, jak Strzelcy, Zoe, Caroline Kovacs, Jimmy, Rufus, w pewnym stopniu też Jacob z Marshą i babcia Debbie — wierzyli świadomie, mądrze. Reszta rzeczywiście chwytała się wiary, jak tamy, jak tonący brzytwy...
- Jeszcze niedaleko od domu. - odpowiedział poprzez gwar wiernych i charkot złomobusu, wyłaniając się zza sąsiedniego siedzenia w swym szerokim czarnym kapeluszu. - Pierwszy przystanek mamy w Rock Springs, ponad godzina jazdy spokojnie. Samo miasteczko też powinno być spokojne, ale kto to tam wie... - tłumaczył z przekąsem, ale przerwał mu kończący przemowę Archivald, kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Ponieważ w tę duchową podróż Pan wysłał z wami aż trzech pasterzy, pozwolę ojcu Callahanowi i ojcu Mendozie również przemówić do was, bracia i siostry. - oznajmiał podróżnym uroczyście, następnie zwracając się do Callahana. - Frank, zechcesz?
- Oczywiście. - odparł zapytany, wstając z miejsca i zajmując miejsce Archiego. Stanął tak, patrząc po obecnych z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Robił to, nie odzywając się, na tyle długo, że kilka babć i murzynek z kościelnego chóru zaczęło oglądać się na siebie, szepcąc coś nerwowo, lecz wtedy Callahan przemówił głośno i dobitnie.
- Bracia! Siostry! Ojcowie! Wszystko to tylko tytuły, które nadajemy sobie szukając oparcia pośród wszechobecnego chaosu. Bo przecież nie jesteśmy prawdziwą rodziną, bo przecież nic nas nie łączy, bo przecież te imiona, to życie i świat, nie są prawdziwe. - mówił stalowym głosem, patrząc kolejno po każdym pielgrzymie, jakby rzucał mu wyzwanie. - To wszystko namiastki, ochłapy prawdziwego życia, świata i więzi, których chwytamy się, by zupełnie nie utonąć w obłędzie i złu, zalewającym nas na każdym kroku. Na pewno wielu z was tak sądzi! Na pewno wielu z tych, którzy topią nas w tym obłędzie i złu, również tak sądzą. Nie ma dla nich więzi, nie ma dla nich świata ani imion, które wobec Pana musieliby nosić z godnością, odpowiedzialni za swe uczynki. Czy mylę się mówiąc, że dla wielu z was wszystko to jest ułudą? Iluzją, która zastąpić ma rozpacz, będącą chlebem powszednim każdego z was? - pytał, przeszywając wzrokiem kolejne osoby. Wszyscy słuchali go w oszołomionej ciszy, nawet autokar zdawał się wyć mniej, niż dotąd. Jedynie Archivald uśmiechał się nieznacznie, wpatrzony w Callahana z głową wspartą na pięści. - Czy mylę się, bracia i siostry?
- Ponieważ w tę duchową podróż Pan wysłał z wami aż trzech pasterzy, pozwolę ojcu Callahanowi i ojcu Mendozie również przemówić do was, bracia i siostry. - oznajmiał podróżnym uroczyście, następnie zwracając się do Callahana. - Frank, zechcesz?
- Oczywiście. - odparł zapytany, wstając z miejsca i zajmując miejsce Archiego. Stanął tak, patrząc po obecnych z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Robił to, nie odzywając się, na tyle długo, że kilka babć i murzynek z kościelnego chóru zaczęło oglądać się na siebie, szepcąc coś nerwowo, lecz wtedy Callahan przemówił głośno i dobitnie.
- Bracia! Siostry! Ojcowie! Wszystko to tylko tytuły, które nadajemy sobie szukając oparcia pośród wszechobecnego chaosu. Bo przecież nie jesteśmy prawdziwą rodziną, bo przecież nic nas nie łączy, bo przecież te imiona, to życie i świat, nie są prawdziwe. - mówił stalowym głosem, patrząc kolejno po każdym pielgrzymie, jakby rzucał mu wyzwanie. - To wszystko namiastki, ochłapy prawdziwego życia, świata i więzi, których chwytamy się, by zupełnie nie utonąć w obłędzie i złu, zalewającym nas na każdym kroku. Na pewno wielu z was tak sądzi! Na pewno wielu z tych, którzy topią nas w tym obłędzie i złu, również tak sądzą. Nie ma dla nich więzi, nie ma dla nich świata ani imion, które wobec Pana musieliby nosić z godnością, odpowiedzialni za swe uczynki. Czy mylę się mówiąc, że dla wielu z was wszystko to jest ułudą? Iluzją, która zastąpić ma rozpacz, będącą chlebem powszednim każdego z was? - pytał, przeszywając wzrokiem kolejne osoby. Wszyscy słuchali go w oszołomionej ciszy, nawet autokar zdawał się wyć mniej, niż dotąd. Jedynie Archivald uśmiechał się nieznacznie, wpatrzony w Callahana z głową wspartą na pięści. - Czy mylę się, bracia i siostry?
— Chwalmy Pana!!! — żarliwy wrzask wiernych obudził dopiero co zapadłą w sen Zoykę. Strącona z ramienia Pasterza, wzdrygnęła się, zadygotała, nieprzytomnym wzrokiem spojrzała po wnętrzu rzężącego ledwo zabytku motoryzacji i zaraz odruchowo chwyciła za karabin. Ale też szybko uspokoiła się; to nic, to tylko Archie uspokaja tłum... Dobrze, że nic, bo przy takim tempie reakcji już byłaby trupem.
Nie "załapała się" nawet na końcowe "AMEN!!!", ale chyba nikt nie zwrócił uwagi na skuloną, samotną poza rozentuzjazmowaną falą ludzką dziewczynę, która teraz przywarła twarzą do szyby, patrząc na szeroką, niezłą nawet drogę i takie same, jak wszędzie, budynki przy niej.
— Gdzie my jesteśmy? — zapytała, jak to się mawia, "w świat", w świat szeroki, a przecież bardziej do siebie niż kogoś innego. Rozejrzała się następnie, usiłując zaczepić wzrokiem Callahana.
Nie "załapała się" nawet na końcowe "AMEN!!!", ale chyba nikt nie zwrócił uwagi na skuloną, samotną poza rozentuzjazmowaną falą ludzką dziewczynę, która teraz przywarła twarzą do szyby, patrząc na szeroką, niezłą nawet drogę i takie same, jak wszędzie, budynki przy niej.
— Gdzie my jesteśmy? — zapytała, jak to się mawia, "w świat", w świat szeroki, a przecież bardziej do siebie niż kogoś innego. Rozejrzała się następnie, usiłując zaczepić wzrokiem Callahana.