Podgląd ostatnich postów
- Nieludziom wioski nie potrzebne, wolą w górach i lasach żyć. Ale jak chcecie. - milknę i jem dalej coś z tego, co mi podali. Po pewnym czasie pytam:
- Będę mógł do rana w obozie zostać? Lasy dalej, strach po nocy jechać.
Ulf spojrzał na swoją żonę.
- Nie, nic takiego nie zauważylim. Umknęliśmy w sam czas. - NEda odpowiedziała skinieniem głowy. - Ale nie mówcie mi, cny panie, że to brud i że nie elfy. Jak woda w rzece pachnie jak miód z agrestem, to chyba nie jest normalne, a? Nieludzie to, powiadam, wodę zatruli, żeby sioło mieć dla siebie.
- Zarazy są powodowane brudem, w jakim się żyje. Żadna tam kara boża. Pewnie i elfy nie mają z tym nic wspólnego. - mówię. - A samiście nie chorzy? Może zbadam dla pewności? Nie macie opuchlizn na członkach, plam czarnych?
- Zaraza. Morowa. Nie wiedzieć skąd się wzięła. Mówili, ze kara za grzechy, ale ja nie wierzę w takie rzeczy. Po mojemu, nieludzie ją sprowadzili, żebyśmy wszyscy pomarli. I udało im się, niestety. Mór nas na razie oszczędził, bośmy zostawili dobytek i umkli, ale przyszłość niepewna, niepewna.
- A cóż takiego się stało waszej wiosce? - pytam zdziwiony. Nie często miano do mnie żal za rzeczy, przy których mnie nie było. Zazwyczaj złorzeczyli, gdy mi się nie udało kogoś wyleczyć.
Żarcie okazało się całkiem znośne, chociaż był to zwykły posiłek chłopa. Wodząc oczami po obozowisku doszedłeś do wniosku, że ci ludzie taszczą ze soba cały dorobek życia.
- Ano, gdybyście przyjechali wcześniej, może nasze sioło by się ostało. A tak, droga nam pisana i niepewność. - na jego twarzy, mimo pozornego optymizmu, zobaczyłeś troskę i żal. Zupełnie jakbyś czymś im zawinił. Oczy jego żony wyrażały to samo.
- Dziękuję. - najpierw zsiadam z konia i muszę go rozkulbaczyć. Dopiero potem siadam koło nich i biorę jedzenie. - A co się właściwie stało, że jestem poniewczasie? - pytam, próbując jedzenia.
Twarze przybyłych rozjaśniły się w niespodziewany sposób. Byłeś przyzwyczajony do karawan, które na odgłos zbliżania się do ich obozowiska reagują taktycznym ostrzałem z kusz. Widziałeś takie, gdzie w krąg światła nie miał prawa wejść nikt bez uprzedniego postraszenia widłami. Nawet takie łagodne podejście, gdzie spotykałeś się z niechęcią i nieufnością by cię nie zdziwiło. Gościnność zaś była swego rodzaju novum.
- Witajcie, siadajcie. Nasze modlitwy zostały wysłuchane, choć poniewczasie. - rzekł, uśmiechając się szeroko, ojciec rodziny. Jego żona również uśmiechnęła się zachęcająco, podając ci misę z resztkami kolacji. Ser i ułomki chleba. - Siądźcie, przybyszu. Jestem Ulf, a to moja żona, Neda. Z dziećmi uciekamy do Oxenfurtu.
Po oględzinach wracam do konia, wyjeżdżam na trakt i jadę w ich stronę. Niech konia słychać, nie chcę, by byli zaskoczeni. Gdy będę już przy świetle zatrzymuję się i mówię:
- Dobry wieczór państwu. Czy mógłbym się dołączyć? Spokojnie, nie mam złych zamiarów, jestem uzdrowicielem - pokazuję symbol do światła - A w kupie bezpieczniej.
Ognisko wyznaczało krąg światła. Dochodząc do niego mogłeś obserwować bez trudu wszystko co się przy nim działo. Widziałeś dwa wozy, wyglądające na niezbyt bogate, jeden przykryty płasko plandeką, drugi z rusztowaniem, chroniącym pasażerów przed wiatrem i deszczem. Każdy z wozów był ciągnięty przez jednego konia, ale trawę obok szczypały trzy wierzchowce. Przy ognisku zaś siedzieli ludzie. Mężczyzna, niestary, dość dobrze umięśniony, odziany w prostą sukmanę. Kobieta, niebrzydka, szeroka w biodrach, o sprawcowanych dłoniach. Kawałek dalej spała czwórka dzieci, z których najstarsze mogło mieć szesnaście lat, a najmłodsze sześć.
Jadę dalej traktem, zbliżając się do światła. W pewnej od niego odległości, zanim osoba przy ognisku by mnie usłyszała lub zobaczyła, zsiadam z konia i zjeżdżam z drogi na trawę. Jakieś 100m od ogniska zostawiam konia i resztę drogi pokonuję po cichu.
Odjechałeś, pozostawiając za sobą tłuszczę jarmarczną. Chociaż pora na wyjazd nie była wczesna, miałeś już szczerze dość całego tego zgiełku - zwłaszcza, że nadłożyłeś drogi, tylko po to by dostać parę chwastów. Potrzebnych chwastów, ale jednak chwastów. Cała twoja pociecha była w tym, że może pacjentka przeżyje. Dawałeś jej szansę jak jedna na cztery.
Na rozdroża wyjechałeś w świetle zachodzącego słońca, a zanim zniknęło za horyzontem pokonałeś jeszcze jedno nadmorskie wzgórze. Widziałeś w oddali ujście rzeki, wiedziałeś więc, że jutro będziesz w Oxenfurcie. Z drugiej jednak strony, droga za pół stajania zaczynała prowadzić przez las, niegęsty, lecz dość się nasłuchałeś o Wiewiórkach, by w twoim umyśle pojawiła się wątpliwość. W oddali, tuż przed krawędzią lasu zobaczyłeś światło, jakby z ogniska.
Odkłaniam się grzecznie. No to mam zapasów na najbliższe tygodnie. Biorę wszystko, pakuję do juków i wsiadam na konia.
- Zatem dziękuję i zdrowo się trzymać. Zdrowia życzę. - po czym odjeżdżam. Tak, w stronę Oxenfurtu.
Nie minęło pół pacierza, gdy na polecenie mamuśki wytoczona została mała beczułka trunku. Do prezentu dołączono także, zgodnie z twoją prośbą, chustę, w której zawinięte były pozwiązywane dratwą pęczki ziół. Wiele z nich rozpoznałeś, lecz część była ci nieznana na pierwszy rzut oka. Ladacznine przygotowały i wałówkę - óśm kręgu sera, kilka pysznie pachnących kiełbas, kawał faszerowanej gęsi i dwa bochenki chleba, wszystko skrzętnie zapakowane.
- Przyjmijcie, dobrodzieju. We wiosceśmy to dostały, od chłopa prowiant jak się patrzy, chleb świeżuchny, gęś też dziś pieczona, żebyście podjeść choć mogli za swoje dobre uczynki. Niechaj was Melitele błogosławi! - Madame ukłoniła ci się dwornie, a za nią gromadka dziewcząt, które powtórzyły, jak na komendę, błogosławieństwo.
- Zapłata? Dajcie jakiego wina, pani, albo i ziół, których dajecie dziewczynom, by chorób nie łapały. - zioła pewnie do tych celów nieprzydatne, ale może do innych tak. Nie mam ochoty łapać chorób od nich, pracujących w takich miejscach. Poza tym jakoś nie bardzo mi się podobają.
Ladacznice pokiwały głowami smętnie, wprowadzając ją do namiotu. Widziałeś, jak dwie z nich wprowadziły do odgrodzonej grubą płachtą pomieszczenia obok jakiegoś mężczyznę. Nie wyglądały na chore, a nawet jeśli to nie na cholerę. Ciszę przerwało jedynie niepewne chrząknięcie "przełożonej".
- Musisz dużo pić, dziecko. Słyszysz? Zero pracy i wysiłku, masz odpoczywać, jeśli chcesz przeżyć. - Zwracam się też do innych. - Podawajcie jej wodę przegotowaną. Wszyscy, którzy mają z nią kontakt mają myć ręce i nie wolno im pić ani jeść z tych samych naczyń. Słyszycie? Ta choroba jest zaraźliwa. Gdyby ktoś z was zaczął mieć torsje lub suche ręce, ma także dużo pić. - marszczę groźnie brwi.
Pomimo odruchowych głosow sprzeciwu, gdy wyjąłeś pierwszą igłę, nie wahałeś się z jej użyciem. Przy drugiej pojawiła się woda. Przy trzeciej obawy postronnych ustały. Piąta igła zatrzymała skurcze - razem z umiejętnością wciągania brzucha, ale nie było to teraz ważne.
Przypomniawszy sobie, wyciągnąłeś woreczek z kamieniem winnym. Rozmieszawszy w wodzie sporą jego porcję, podałeś pacjentce do picia. Z trudem, bo z trudem, ale zaczęła przyjmować płyny. Nie byłeś w stanie stwierdzić, czy krwawienie ustało, ale nie liczyłbyś na to.
Kawałki paskudnie wyglądających ziemniaków również wzbudziły odruchy sprzeciwu, ale miałeś to gdzieś. PAcjentka była na tyle słaba, że z twoją pomocą przełykała, nie zwracając uwagi na to co to jest.
- Najważniejsze, by pomóc tej dziewczynie. Nie wiem jeszcze, czy się uda... No gdzie ta woda?! - krzyczę odwracając się, jakby ktoś miał już biec. Pośpiech by się przydał. Na początek staram się powstrzymać jej torsje [ja sam nie wiem, jak to zrobić, ale zakładam, że on to potrafi]. Później daję jej wodę, by piła, a do gorącej dolewam trochę zimnej i daję te ziemniaki wraz z bakteriami.
- Uzdrowicielem? Ale my nie mamy chyba aż tyle monet, chyba że przyjmiecie, dobrodzieju, inną zapłatę. - zwróciła się do ciebie najstarsza z kobiet, gestem nakazując jednej wypełnić twoje polecenie. Widziałeś, jak uśmiecha się zachęcająco, chociaż z jej twarzy nie zniknął ślad zatroskania.