Nieźle, całkiem nieźle...
U nas było tak:
Sam, postać znajomego: kanciarz na wypasie, grał chłopak wcześniej i tak miał podboofowaną postać, że głowa mała. Karabin Gatlinga z pieprzniczki mojej postaci to norma na sesjach i headshoty szykalopom z 250 metrów na grzbiecie pędzącego konia, tyłem xD Szaleństwo. Przystojny, elegancki, gentelman z wyprzedaży. Współwłaściciel saloonu w Doomtown xD
Charlie, kolejnego znajomka postać, właściciel saloonu. Też kanciarz, uczeń Sama. On miał kasę fabularną i dziwki
I lokum, co było czasem pomocne, czasem jednak przeszkadzało (włamania do mojego pokoju).
Ja, czyli pisarka z dzieckiem, wdowa wojenna z archetypu. Przez większość czasu córka prowadzona była przez MG. Moja postać starała się we wszystkim znaleźć jakąś kroplę rozsądku i rzeczywistości, uciekała, jak okazywało się, że ma córkę podpalaczkę. Potem za nimi dwom apuścił się mąż wygrzebaniec, któremu umarło się pod Gettysburgiem kilka lat wcześniej. Córcia zrobiła z niego pochodnię. Szkoda
Z hukiem do Doomtown wpadłyśmy
U nas przeciwnie, nie ginęło się, bo wydawaliśmy sztony. Końcówki sesji niemal nas z nich spłukiwały do czysta. Ale było warto
My znikaliśmy, podróżowaliśmy w czasie z jednym z NPCów, robiliśmy sobie wycieczki do piekła... No działo się, działo.
Psychodela też się zdarzała.
*chlip* Tęskni za Nathalie i Mary Bullock
Ha! Nazwisko pożyczyłam od jegnego wynalazcy amerykańskiego (nie od Sandry, ehem ehem) z mniej więcej tamtych czasów. Wymyślił mianowicie i opatentował rotator do prasy drukarskiej. Geniusz. A moja postać w końcu książki pisała... Trochę pana przesunęłam w czasie i wszystko pasowało