NNSO 4 - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Dany,
Pył już całkowicie opadł. Na ulicach i przed budynkiem leżały spore kawałki gruzu porozrzucane siłą wybuchu. Tłum gapiów wcale się nie zmniejszał. Organizacja i prędkość działania służb miejskich była aż za sprawna jak na polskie warunki.
Katię obudziło delikatne szturchanie w brodę i wołanie. Otworzyła oczy. Siedziała na krześle przed stacją, obok niej stali jakiś mężczyzna i jej szef. Widać było, że są zakłopotani.
- Już wszystko w porządku? Co się pani stało? Słabo pani?
- Niee... Chyba już wszystko w porządku. Musiałam zasłabnąć. Przepraszam pana bardzo.
- Nic nie szkodzi. Może chciałabyś dzisiaj wolne?
Widać było, że Katia chce zaprotestować, ale szef przerwał jej.
- Spokojnie, poradzę sobie, nie jestem tu sam, a tobie przyda się odpoczynek. Może pójdź do lekarza?
- Dziękuję panu bardzo. Może rzeczywiście tak zrobię.
Wstała, poprawiła ubranie i udała się w stronę domu. Gdy już tylko wiedziała, że szef jej nie widzi, skręciła w uliczkę i udała się najkrótszą drogą pod miejsce wybuchu. Już z daleka widziała tłum ludzi. Słychać było karetki oraz straż pożarną. Zaczęła się coraz bardziej niepokoić. Dochodziło do tego jeszcze uczucie, które miała przed utratą przytomności.

- Max, na długo przyjechałeś do Warszawy? Było by fajnie, byś trochę został. Mogłabym ci pokazać trochę, poza tym jeszcze musisz poznać resztę.
- Jeszcze nie wiem, jak długo zostanę. Możliwe, że dłużej niż przewidywałem.
Rozejrzał się po budynkach stojących przy ulicy, którą szli.
- Ciekawą macie tutaj architekturę. Ale dużo bloków brzydkich, betonowych.
- Tak nam już zostało po komunizmie. Teraz są remontowane i malowane, ale powstaje także wiele nowych. Swoją drogą te stare mi się podobają nawet.
- Jak tam uważasz.
Doszli do przystanku autobusowego i wsiedli do autobusu, jadącego w kierunku politechniki.

Sylvia zobaczyła vana TVN, który podjechał pod budynek. Ze środka wybiegli dziennikarze, poustawiali kamery i zaczęli nadawać na żywo. Po chwili przyjechała także reszta prasy, m.in. z Woronicza. Wszystko, co tutaj się wydarzyło miało niesamowicie szybką reakcję ze strony innych.
„Dobra. To, że prasa przyjechała szybko, to jeszcze nie dziwne. Te pluskwy są wszędzie. Ale straż i policja?”
Nagle potrącił ją jakiś mężczyzna, który po chwili zniknął w tłumie.
- Kurna, uważaj jak leziesz! – Krzyknęła za nim, ale prawdopodobnie nie usłyszał, było raczej głośno w około.
„Dobra, co ja będę tu tak stać jak głupia... Chociaż... Co ja mam innego do roboty? Rodzinka tylko marzy, by mnie dorwać w domu i wyciągnąć na wspólne zakupy. Bleee. Wolę postać tu i popatrzeć. Może coś jeszcze się wydarzy.”

- Przerywamy naszą muzykę, by ogłosić wiadomość z ostatniej chwili!
Krzysiek wysunął się z pod samochodu i spojrzał na radio.
- W jednym z budynków Politechniki Warszawskiej, na siódmym piętrze wybuchła bomba. Zniszczona została większość piętra oraz sufit. Zamachowiec jest nieznany, jednak wiemy już, że nie ma rannych ani ofiar śmiertelnych. Będziemy państwa informować na bieżąco z miejsca zdarzenia o dalszych postępach.
„A więc to poczułem wcześniej. Więc był to jednak poważny wybuch. Cholera, trzeba by się tam udać... Tylko jak się zerwać tak, aby tego szef nie odkrył. Zostało mi jeszcze trochę roboty i mi tak po prostu nie pozwoli.”
Nagle wpadł na pomysł. Może nie był jakiś wspaniały, ale była nadzieja. Krzysiek wszedł znowu pod samochód i skierował płomień palnika na jedną z mniejszych, lecz potrzebnych części. Płomień przeciął ją i zniszczył. Następnie Marek wyszedł z pod wozu i poszedł do szefa.
- Przepraszam pana, ale niechcący zniszczyłem jedną z części.
- Co?!
- To nic wielkiego, zapewniam. Jednak nie mamy jej na stanie aktualnie, więc pozwoli pan, że czym prędzej pojadę i kupię ja za własne pieniądze.
- ...No dobrze. Tylko wracaj jak najszybciej, bo jest jeszcze trochę roboty.
- Dziękuję panu bardzo. Wrócę jak najszybciej się da.
Wybiegł z warsztatu i udał się, czym prędzej w stronę politechniki. Miał trochę czasu, bo tak się składało, że brakującą część miał w kieszeni i mógł ją naprawić swoimi mocami.

Panowie w szarych kurtkach znaleźli Tomka i jego obiekt w sali, w której leżał. Bez słowa podeszli do kobiety, sprawdzili jej puls. Jeden z nich rzucił neseser na ziemię, otworzył go. Zrobił się dużo większy niż zazwyczaj, a w środku pusty i głęboki. Dziwni osobnicy wzięli kobietę i wepchnęli ją do nesesera. Następnie podeszli do leżącego mężczyzny, który leżał zemdlony, związali mu ręce, włożyli knebel w usta i także wepchnęli do środka. Następnie jeden z nich zamknął neseser i wszyscy wyszli z sali zamykając ją za sobą.

Marek po tym, co usłyszał od matematyków był niemniej zdziwiony. Głos, który słyszał i wydarzenia, które tutaj się odbyły przyprawiały go o lekki mętlik w głowie. Słyszał za oknem karetki, straż pożarną, policję. Usłyszał także jak jacyś ludzie ciężko wbiegali po schodach.
„To pewnie strażacy. Dobra, trzeba się zmywać. Oni się tym zajmą.”
Dobiegł do schodów, ale coś go ruszyło. Nie było na nich jeszcze strażaków...
„Co do cholery? Przecież wyraźnie ich słyszałem. Powinni już tu być.”
Spojrzał w dół. Byli. Pięć pięter pod nim.
„Jakim cudem ja ich usłyszałem? Przecież to tak daleko, a jeszcze z zewnątrz jest hałas. Co się ze mną dzieje?”
Zaczął schodzić po schodach. W końcu spotkał się ze strażakami na piątym piętrze. Gdy tylko go mijali, kazali mu się zmywać na zewnątrz. Usłuchał ich i pobiegł na dół. Jednak mijając czwarte, przystanął.
„Chwila, coś jest nie tak. Strażacy są po to, by ratować ludzi. Dlaczego ci nawet nie zainteresowali się mną, gdy schodziłem? Przecież mogłem być w szoku pourazowym, a takich ludzi trzeba pilnować. Przegapili? Nie możliwe.”
Nagle do jego umysłu dotarł przebłysk wspomnienia. Jeden ze strażaków był kobietą. Może to nic niezwykłego, ale ta biegnąc po schodach miała zamknięte oczy i opuszczone ręce. To nie było normalne.
Podczas gdy się zastanawiał, minęli go inni ludzie, którzy jeszcze byli w budynku i zgasło światło. Odcięto zasilanie.
„Dobra. Wiem, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale trzeba się wywiedzieć, o co chodzi.”
Zaczął powoli wchodzić z powrotem na górę. Gdy doszedł na siódme piętro zauważył, że nikogo nie ma. To potwierdziło jego podejrzenia. Już chciał się zacząć rozglądać, gdy usłyszał szybkie kroki kogoś wbiegającego po schodach.
„Cholera, nie mogą mnie tu zobaczyć.”
Rozejrzał się szybko naokoło i zobaczył uchyloną szafę, która prawdopodobnie została wyniesiona przy przemeblowaniu z jednego z gabinetów. Szybko schował się do niej, przymykając drzwiczki. Jednak nawet przymknięte nie pozwalały dostrzec okolicy. Minęła chwila i na piętro wbiegła jakaś osoba. Wtedy Marek doznał szoku. Widział tę osobę, nawet przez drzwi szafy. Może to za sprawą dźwięków, które wydawała, a może czegoś innego, widział sylwetkę mężczyzny, który zaczął chodzić po piętrze. Na chwilę zniknął gdzieś w korytarzu, po czym wrócił. Markowi wydawało się, że coś robi z rękoma. Dostrzegł w nich jakieś kule, które robiły się coraz większe. Po chwili mężczyzna wbiegł do jakiegoś pokoju, rozległ się stuk, krzyk i rozszedł się krótki, bardzo mocny impuls światła. Marek nie wiedział, co o tym myśleć. Siedział dalej cicho w szafie, gdy mężczyzna minął kryjówkę niosąc jakąś kobietę i zbiegł z nią po schodach.
„No to kurwa zajebiście.”
Rangramil,
- Dobra, już dobra, nie ma się o co kłócić. Już sobie idziemy. - Odparł Tomek wrzeszczącemu policjantowi i odholował Monikę, która w tym czasie gapiła się z otwartymi ustami w wyrwę w fasadzie.
To, że policja była tu tak szybko, zawsze można było wytłumaczyć tym, że jakiś patrol akurat przejeżdżał obok. Bo rzeczywiście, na początku było ich tu tylko dwóch, reszta zjechała się po chwili. Ale straż pożarna? To już śmierdziało na milę. Oni skądś wiedzieli przed wybuchem, że mają tu przyjechać.
Coś go tknęło, poczuł się, jakby do żołądka wpadło mu coś lodowatego. Puścił Monikę, z niej nie będzie teraz żadnego pożytku, i o mało co nie rozerwał teczki, próbując się dobrać do zawartych w niej kartek. Zdjęcia... Akt ślubu... Jest! Rozkład zajęć. Spojrzał na zegarek i porównał godzinę z rozpiską. Miał rację, obiekt właśnie miał być w środku.
Jego mózg przestał domagać się kawy, a adrenalina wymusiła na nim samoistne wskoczenie na wyższe obroty. Impulsy elektryczne rozbiegły się po neuronach, szukając jedynej, niepowtarzalnej ścieżki, na której zrodzi się rozwiązanie. Przedtem jednak musiały się przebić przez kilka możliwości, po kolei eliminowanych z puli, ze względu na drobne niedokładności w ścieżce. W końcu została tylko jedna, na tyle idealna, na ile idealny mógł być ludzki mózg.
Należało wejść do środka i rozejrzeć się. Na zewnątrz znajdowały się takie tłumy, że nie wiedząc, czego konkretnie miał szukać, nawet ze swoimi zdolnościami, czuł się, jak dziecko próbujące odgadnąć, „Gdzie jest Wally”, w tym głupim kolorowym pisemku. W środku dowie się, czy były jakieś ofiary. Jeżeli nie, to i tak nie ma się czym martwić, znajdzie obiekt później. A jeżeli były... To uda, że nigdy go tu nie było. Monika znajdowała się w takim szoku, że pewnie zapomni, że kiedykolwiek tu przyszła, a przynajmniej, że przyszła tu w towarzystwie.
Jednak aby zrealizować ten plan, musiał oszukać zarówno policjantów, jak i strażaków. W tym celu, musiał zmienić wygląd. Rozejrzał się wokoło. Nikt nie patrzył, wokoło znajdowały się ciekawsze obiekty. Westchnął, przez chwilę miał przelotną nadzieję, że któraś (sic.) na niego spojrzy. No nic, zabrał się do pracy. Musnął dłońmi otaczające go promienie światła, wyczuwając ich sieć, drogę i cel. Żeby zmienić wygląd, musiał sprawić, by światło odbijało się od niego inaczej. Spojrzał na najbliższego policjanta, tym razem jednak skupiając się wyłącznie na jego mundurze. Wytężył wzrok i lekko manipulując palcami, wciąż opuszczonych po bokach dłoni, zaczął kopiować to, co widział.
Robił to już wielokrotnie, zawsze gdy praca wymagała podszycia się pod kogoś, bez uprzedniego przygotowania. Stworzenie takiego kamuflażu nie należało do specjalnie trudnych sztuczek, ale utrzymanie go szybko wyczerpywało, dając zaledwie kilka minut osłony. No i oczywiście, gdyby ktoś go dotknął, wszystko wzięłoby w łeb.
Po chwili zarzucił na siebie gotową sieć, w jednej sekundzie przybierając wygląd typowego policjanta, z pagonami wskazującymi na to, że był komisarzem. Rozpychając ludzi przed sobą, dotarł do kordonu i wyciągnął odznakę, oczywiście też fałszywą. Z tym jednak było zdecydowanie łatwiej, gdyż wystarczyło jedynie nadać stosownego blasku zwyczajnej płytce, wyciętej w odpowiedni kształt i przynitowanej do skórzanego pokrowca.
- Posterunkowy, wpuście mnie. - Nie mając pomysłu na sensowny blef, zwyczajnie zrobił ważną minę i nie powiedział nic ponadto.
- W jakim celu, komisarzu... e? Jak nazwisko, jeżeli można wiedzieć? - Posterunkowy nie zamierzał współpracować.
- Nie możecie. Cel też nie powinien cię interesować. A teraz się przesuń i pozwól mi wejść, albo twoja teczka szybko znajdzie się w CBA. - Zgrany blef, mający u podstawy fakt, że każdy, nie tylko policjant, ale każdy w ogóle, ma coś na sumieniu i nie chce, by ujrzało to światło dzienne.
- Ja w żadnym wypadku nie chciałem przeszkadzać, panie komendancie. - Trafiony. Widać ten pan naprawdę coś przeskrobał. No nic, nie rzecz Tomka, co to było, że aż tak się wystraszył. Przeszedł jedynie przez utworzoną lukę i zniknął w budynku.
Tomek rozejrzał się po holu. Ani żywej duszy, a na podłodze leżało jedynie trochę tynku. Tutaj nikomu nic się nie mogło stać. Wyszedł za róg i rozproszył kamuflaż. Otarł pot z czoła i zastanowił się. Strażacy na pewno odcięli zasilanie i sprawdzają windy. Wybuch z kolei nastąpił na siódmym piętrze... Czyli schody. Ruszył do klatki schodowej i przeskakując po dwa stopnie, ruszył w górę. Na każdym piętrze przystawał na chwilę, by sprawdzić stan zniszczeń. Nie było sensu szukać na nieuszkodzonych piętrach. Dopiero piąte wyglądało na takie, które oberwało solidnie. Kilka ścianek pękło, wszędzie leżało porozbijane szkło, a w salach, które mijał, widział efekty gwałtownej ewakuacji. I żadnych zwłok, ani śladów krwi.
To samo na szóstym piętrze. Na siódme nie ośmielił się wejść, słyszał, że strażacy wciąż zabezpieczali teren, a nie miał już sił, tworzyć nowego przebrania, zwłaszcza, że musiał jeszcze wyjść, tak jak wszedł. Najwyżej dowie się z wiadomości. Już chciał zejść, gdy tknięty przeczuciem, a może zdrożną ciekawością, pochwycił przelatujące światło i spojrzał na piętro ponad nim. Z wrażenia aż upadł, gwałtownie przerywając połączenie.
Widok, jaki mu się ukazał, przewrócił mu wnętrzności i gdyby miał coś w żołądku, na pewno by to zwrócił. W podłodze pokoju matematyków ziała wielka dziura. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie kilka faktów. Przede wszystkim, w suficie szóstego piętra nie było odpowiadającego otworu. Ponad to, w dziurze kłębiła się połyskująca, czerwona masa, co i rusz wystrzeliwując ponad podłogę drobne kropelki.
Najgorsze było jednak to, co robili tam tak zwani „strażacy”. Jakiś rytuał, to jedyne skojarzenie, jakie w tej chwili dostało mu się pod czaszkę. Kombinezony ochronne leżały wszędzie wokoło, a ludzie, w samej bieliźnie, klęczeli dookoła otworu i odmawiali jakąś mantrę, przynajmniej tak wyglądały ich usta. Niestety, obiekt też tam był. Związany i zakneblowany.

[Dodano po 4 dniach]

Zawrzał. A właściwie zawrzały jego myśli. Miał ich tyle, że zaczął je porządkować według kilku kryteriów, licząc, że wtedy znajdzie najlepszą z nich i jej się będzie trzymał. Najpierw bezpieczeństwo. Nie był tej kobiecie nic winien, a nawet nie wiedział, co chcą jej zrobić. Mógł to olać i wyjść, tak jak wszedł. Teraz rozsądek, doradzał to samo, z zaznaczeniem, że wspomni strażnikowi przy drzwiach, że jednostka potrzebuje pomocy i niech policja się tym zajmie. Strach, długofalowe plany, właściwie wszystko opowiadało się za natychmiastową ucieczką.
Jednak w chwili, gdy uzyskał pewność, odezwały się sumienie i myślenie abstrakcyjne. Przede wszystkim, nie chciał zostawiać tam tej kobiety. W tym momencie nie mógł nawet o niej myśleć jak o obiekcie. Zwykła ludzka przyzwoitość wymagała jakiejś reakcji. Drugiego bodźca do działania dostarczyło myślenie abstrakcyjne. By żyć na ustalonym przez siebie poziomie, musiał rozwiązywać chociaż jedna sprawę miesięcznie. Oczywiście zdarzały się obfite miesiące, kiedy to zarabiał czasem i na rok z góry, ale z drugiej strony, czasami zaraz potem zdarzały się wielomiesięczne posuchy, więc rezygnowanie z zarobku należało do ryzykownych.
Jeżeli obiekt zginie, nie będzie sprawy, tylko pogrzeb. Za pogrzeby mu nie płacą. Nasuwał się prosty wniosek: chcesz jeść, uratuj ją... Nie podobało mu się to. Na szczęście mieszkał w Polsce, gdzie takie rzeczy nie są na porządku dziennym, jak na ten przykład w USA i mógł mieć nadzieję, że to się więcej nie powtórzy. A jak mu się uda, zażąda premii.
Wiedząc już, co ma zrobić, wyrzucił z głowy resztę myśli i skupił się na tym, jak to zrobi. Nie miał spluwy, nie miał nawet pozwolenia, nigdy nie potrzebował. Wszystko wskazywało na to, że strażacy też nie mieli broni, ale było ich zbyt wielu, by w swojej nie najlepszej kondycji miał jakiekolwiek szanse na załatwienie ich paroma technikami samoobrony.
Jego jedyną bronią było światło, ale nie był pewien, czy jego nadwątlone już dziś siły są do tego wystarczające. Tym niemniej musiał spróbować. Próbując obmyślić sensowny plan, mimowolnie nawinął promyczek na palec. Fizycy już dawno opisali budowę i charakter światła, jednoznacznie kwalifikując je jako kolejna kolumna liczb i wzorów. I chociaż twierdzili, że maja na to wszystko dowody, nie wiedzieli nic. Natura światła znacznie przewyższała zdolność pojmowania każdego, kto nie widział świata jak Tomek. Promienie, które łapał i kształtował nie były ziarniste i dawały się dzielić w nieskończoność. Wiedział to, bo po jednej z lekcji fizyki w gimnazjum, o mało co nie dostał ataku serca, poświęcając wszystkie siły na sprawdzenie, jak to jest z tymi fotonami.
Porównując wiedzę naukowców ze swoimi doświadczeniami, doszedł do wniosku, że zgadzają się jedynie źródła emisji i kolory. Reszta to brednie, wymyślone przez ludzi, którzy muszą żyć w uporządkowanym świecie i dla własnej wygody, próbują wszystko włożyć w jakieś ramy.
Zmrużył oczy, gdy nawinięty promień niechcący wpadł mu do oka. I wtedy wpadł na pomysł. Oślepi ich. Najpierw postara się zebrać wokół siebie tyle światła ile dosięgnie i da radę kontrolować, a potem uwolni je całe w jednym momencie i konkretnym kierunku.
Ruszył po schodach na siódme piętro. Już po drodze pochwycił pierwsze promienie i kazał im się udać do dłoni. Światło utknęło w jego pułapce. Z zewnątrz wyglądało to jakby niósł w dłoniach dwie czarne kule, jednak utrzymywały się one w minimalnej odległości od skóry. I rosły. Stanął w drzwiach, ręce trzymał za sobą. Jeszcze nie teraz, wszyscy musieli się na niego spojrzeć. Światło próbowało się wyrwać, było go już tyle, że utrzymanie go znajdowało się na granicy możliwości. Na górnej wardze poczuł ciepłą ciecz, powoli spływająca w dół, po ustach i brodzie.
Zaczynał tracić siły, czuł to. Rozejrzał się, a po chwili z rozmachem kopnął porzucony hełm, w jednego z kultystów. Ten przerwał świdrującą uszy mantrę i odwrócił się, spoglądając mu prosto w oczy. Reszta momentalnie poszła za jego przykładem. Tomek nie powiedział ani słowa, żadnych gadek, żadnego tekstu. Czując napór, wyciągnął ręce przed siebie i ostatnim pchnięciem wskazał promieniom drogę ucieczki.
Zanim zrozumieli, co się stało, było po wszystkim, a szok zwalił ich z nóg. Nie mieli czasu poczuć bólu, czy w ogóle niczego. Tomek nigdy czegoś takiego nie robił, a teraz okazało się, że przy tym nie doceniał swoich zdolności. Ukierunkowane wiązki miały dość energii, by nie tylko oślepić kultystów. Światło wypaliło im oczy.
Tomek jednak tego nie zauważył. Sadząc po prostu, że jego plan zadziałał tak, jak to zakładał, podbiegł do kobiety i przerzucił ją sobie przez plecy. Całe szczęście była nieprzytomna. Wykorzystując adrenalinę i nagromadzony testosteron, praktycznie zbiegł z nią po schodach, aż na parter. Tam zaskoczyła go cisza. Nikt nie biegł za nim. Jednak dla pewności postanowił zaczekać z uwolnieniem obiektu, teraz, gdy była w miarę bezpieczna, znów mógł myśleć o niej w ten sposób, aż schowa się w jakiejś sali.
Nie zastanawiał się nad tym, gdzie trafił. Pomieszczenie było wielkie, za plecami miał tablicę z dziwacznymi schematami i niezrozumiałymi wzorami. Jednak jego zainteresowanie wzbudziły jedynie nożyczki, którymi po chwili udało mu się przeciąć sznurki. Tak ją zostawił, czuł się słaby i wyczerpany i marzył jedynie o wczołganiu się do łóżka. Wtedy jednak opuściły go siły i padł na pysk na podlogę.
Finkregh,
Imię: Maximilian

- Na Heathrow - rzucił młody chłopak do taksówkarza, wchodząc do samochodu stojącego pod jego domem. Do przejechania miał praktycznie cały Londyn, i właśnie zastanawiał się, ile mu to zajmie, kiedy natłok myśli przerwała szczupła, piękna jak na swoje czterdzieści sześć kobieta.
- Przyjemnej podróży, Maxxie! Zadzwoń jak przylecisz na miejsce i przywieź jakieś pamiątki! - pocałowała go w policzek, przez okno.
- Mamo, pamiątki z Warszawy? Czy ty kiedyś tam byłaś? - pokręcił głową, lecz uśmiechnął się lekko. Wiedział, że robi to specjalnie.
- Oj, cicho już. Wziąłeś paszport? Bilety?
- Tak, wziąłem... Ale jak będziesz tak sprawdzać, to spóźnię się na samolot - popatrzył na nią szczególnym spojrzeniem swych intensywnie niebieskich oczu, mówiącym "błagam, kończ".
- No dobrze, dobrze. Ale zadzwoń!
- Obiecuję - rzucił przez okno w momencie, gdy taksówka ruszyła.
Jadąc ulicami stolicy Wielkiej Brytanii, wyobrażał sobie, co zastanie na miejscu. Zaprosiła go Ola, jego bliska znajoma z nadwiślańskiego kraju - od ostatnich wakacji przegadali całe godziny na skypie, wymieniali się zdjęciami, tak, że właściwie poznali się na wylot. A przynajmniej an tyle, na ile można się poznać przez dwa tygodnie obozu i całe miesiące utrzymywania kontaktu. Oprócz niej miał poznać Adę, Marcinów, Michałów, Alę, Paulinę, Robina i Martę, czyli całe jej kółko. To z kolei spowodowało, że zaczął myśleć o swoich znajomych. Większość wtedy wyjechała, czy to do Afryki, czy Azji, by spędzić wakacje leżąc plackiem na plaży i pochłaniając fury śmieciowego żarcia. Pokręcił głową. Jeśli się nie zreflektują, to kiedyś zejdą z powodu przeżartego przewodu pokarmowego. Albo wyplują płuca. Albo przesadzą z pigułami. Whatever, w końcu wszyscy na coś muszą umrzeć - zachichotał. Motto grupy.
Zapłaciwszy taksówkarzowi, stanął przed halą lotniska. Wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego przed wejściem, w końcu nie będzie truł powietrza wewnątrz. Pewnie i tak by go wtedy wywalili. Spojrzał w górę. Nadciągały burzowe chmury, zwiastujące minimum wielką ulewę. Z żalem zgasił niedopałek w stojącej obok popielniczce i wszedł do środka - słyszał już, że otwarto odprawę dla jego lotu, a przecież nie może się spóźnić tylko dlatego, że kochał deszcz.

Pierwsze wielkie krople spadły na ziemię, gdy busem zawożono pasażerów do samolotu. Oglądał z ciekawością ich twarze - niewyspani, zmęczeni, nierzadko kiepsko ubrani, ale dziwnie weseli. Westchnął lekko. Wracają do ojczyzny, przywożąc ciężko zarobione funty, by polepszyć byt swoich rodzin. Zawsze się zastanawiał, jak to jest - nie widzieć ojca albo matki przez całe miesiące, cieszyć się ich obecnością kilka, kilkanaście dni, a potem znów żegnać się na długi czas. Chyba by nie wytrzymał. Puste życie.
Wchodząc po schodach do samolotu czuł, że powietrze przesiąkło już wilgocią, że robi się coraz przyjemniej. Ze swojego miejsca przy oknie widział, jak pracownicy lotniska niespecjalnie przejmują się walizkami i torbami podróżnych - w tym jego - i bezceremonialnie rzucają je taśmę, jakby wyładowywali stres związany z mało opłacalną pracą. Uśmiechnął się złośliwie.
Gdy wszystkie bagaże zostały załadowane, pochylił się lekko ku szybie i palcami wskazał miejsca nad głowami bagażowych. W kilka sekund zebrała się tam pokaźna ilość wody, formując w przezroczyste, nierówne kule, które po chwili rozprysły się na ich czapkach, przemaczając facetów do suchej nitki.
"Dobrze im tak" - pomyślał, zadowolony z siebie. Zapiął pasy i poczuł, że samolot zaczął kołować, po chwili przyspieszył i z trudem oderwał się od ziemi. Teraz tylko kilka godzin lotu i wreszcie zobaczy się z Olą, Adą, Marcinami, Michałami, Alą, Pauliną, Robinem, Martą i resztą...

Obudził się, gdy stewardessa zakomunikowała, iż zaczynają podchodzić do lądowania i należy zapiąć pasy. Popatrzył na swój - zapięty cały czas, od momentu startu. Chyba mu się przysnęło - nie dziwota, ostatnimi czasy częściej spał u kumpli niż we własnym łóżku, chodząc od imprezy do imprezy, wyprawianych z okazji braku okazji. Ewentualnie z tak mało ważnej okazji, że praktycznie z jej braku.
Widział już prawie całą Warszawę - osławiony Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, jak to się z niego śmiał, most Świętokrzyski, osławione Stare Miasto... Słoneczna pogoda i powietrze o wiele czystsze niż w Londynie umożliwiało obserwację dużej części miasta. Nagle poczuł dziwny ból głowy - tak, jakby miliony igiełek, rozżarzonych do białości wbiło mu się w mózg. Uniósł ręce do czoła, lecz w drodze zauważył potężną eksplozję gdzieś niedaleko centrum - jeśli tak można było nazwać środek miasta. Z dziwną pewnością stwierdził, że może znaleźć to miejsce i z ziemi... Przeczesał swoje blond włosy z lekkim drżeniem dłoni.
Szybko przeszedłszy odprawę biletową ("Szesnaście lat i rodzice puszczają cię samego?" "Nie pański interes") wypatrzył Olę w tłumie i przywitał się z nią. Pobieżnie opisał jej okolicę wybuchu, nie wspominając o nim ani słowem, i dowiedział się, że to politechnika. Lub obok.
- Pojedziemy tam? Fajnie wyglądało z góry.
- Jasne - czarnowłosa, niska dziewczyna o zabójczym uśmiechu i niebieskich jak on oczach zgodziła się.
- To idziemy - uśmiechając się także, złapał za swoją torbę i poszedł za nią.
Favar,
Sylvia mogła dobrze przyjrzeć się skali zniszczenia. Eksplozja wypluła wszystkie okna na siódmym piętrze i niewielką ich część na szóstym. Nie mniej jednak cala siła eksplozji skumulowała się na tym nieszczęsnym siódmym piętrze. Z czterech okien wypływały ku niebu gęstoczarne obłoki. Tam pewnie konkretnie doszło do eksplozji i tam właśnie rozpoczynał się pożar. Cienkie płomyki zaczynały już sporadycznie lizać zewnętrzną cześć budynku. Im niżej jednak, tym lepiej. W zasadzie wszędzie poniżej siódmego piętra było względnie spokojnie. Odłamki szkła obsypały cala okolicę, zaś z budynku już jakiś czas temu wysypali się niemal wszyscy ludzie. I wszyscy mogli przyjrzeć się skali zniszczeń jakich dokonała eksplozja. Wszędzie piszczały alarmy samochodowe. Czarne kłęby były rozmywane przez wiatr, spychane w bok wzdłuż ściany budynku. Straż i policja pojawiły się na miejscu zaskakująco szybko. Co ciekawe jednak, razem z policjantami na miejscu akcji zjawiły się również dwa mercedesy o matowym, niepołyskliwym lakierze (jeden czarny, drugi zaś szary). Z każdego z owych samochodów wysiadło po dwóch panów, odzianych w - nie, nie czarne garnitury. Wszyscy odziani byli w ciemnoszare kurtki. Jeden z nich miał przy sobie beżową aktówkę. Osobnicy owi, tak jak reszta gapiów, spojrzeli się na ścianę budynku. Jednak w ogólnym chaosie, wśród entuzjastycznych rozmów i ogólnego gwaru, panowie kurtkowcy nie przyciągali swojej uwagi. Pierwsze czym zajęła sie policja to oczywiście rozganianie tłumu, co poszło im szybko i składnie. Naokoło drzwi do politechniki szybko wytworzyła się pokaźna bańka wolnego miejsca. Pierwsi strażacy już wkroczyli do budynku w poszukiwaniu tych kilku kretynów, którzy jeszcze nie wyszli. Za strażakami do budynku wkroczyli panowie z mercedesów. Alarmy samochodowe w końcu ucichły, ludzie zebrani wokoło przestali się wydzierać. Wszyscy obserwowali te kilka okien z jakich sączył się dym i płomienie. Szczęśliwie nie było to jeszcze "płonące inferno", więc może uda sie to wszystko ugasić od środka. Ale to już robota strażaków.
Vanita Scalfari,
Imię: Jekatierina

- Za bezołowiową przy czwórce będzie dziewięćdziesiąt osiem czterdzieści - "Boże, dziewuszko, nie zastanawiaj się nawet... Kup te cholierne gumki!" - pomyślała stojąca za kasą, jak zwykle na stołeczku, Katia. Godzina była wczesna, jednak ruch na stacji Shell na rogu Chałubińskiego i Koszykowej nigdy nie ustawał.
- Katiu, chcę wejść teraz na kasę, bo kierownik przyjechał, a chcę zniknąć wcześniej ze zmiany, więc nie mogę teraz siedzieć i pić kawy - głos słodkiej, ślicznej Sary, kobiety intelektem nieznacznie przewyższającej amebę, wdarł się w katiuszane myśli i zupełnie rozproszył jej uwagę.
- Niet! - powiedziała Rosjanka stanowczo zbyt szybko i stanowczo zbyt energicznie przekręcając głowę w kierunku swej koleżanki z pracy - Eee... Oczywiście, pozwól tylko obslużyć tą panią... - wymamrotała, jak zwykle nie wymawiając 'ł' i akcentując samogłoski. Wróciła myślami do skrytego pod rudym idealnie ułożonym bobem mózgu młodej kobiety czekającej na resztę. "Kup te pieprzone prezerwatywy, bo schrzanisz sobie resztę życia!"
W tym momencie Panna Rudy Bob, zadrżała pod wpływem wdzierającej się do jej głowy myśli, rumieniąc się sięgnęła dłonią na prawo od kasy i zdjęła ze stojaka opakowanie Durexów. "Jakbyś nie mogła wziąć jakichś normalniejszych..." - Katia również zarumieniła się, unosząc do czytnika towar opisany na kasie jako DRX TRUSKAWKA + WYPUSTKI. W końcu wydała resztę i zadowolona ze swego kolejnego maleńkiego cudu, zszedłszy ze stołeczka i wziąwszy go ze sobą, przepuściła do kasy błyszczącą uszminkowanym uśmiechem do kolejnego klienta Sarę. Z zazdrością patrząc na jej kilometrowej długości nogi, pomaszerowała do automatu z kawą. Katia kliknęła przycisk czarna bez cukru i słuchała przez chwilę kojącego odgłosu płynu uderzającego o dno kubka. Podeszła do korkowej tablicy, dopisała kreskę na linii określającej ilość kaw, które trzeba na koniec zmiany nabić na kasę i wróciła do automatu, przy którym robiła się coraz większa kolejka. Dziewczyna zabrała papierowy kubek z 'bezduszną', jak mawiała, kawą zrobioną przez maszynę i niestety zaraz musiała ją odłożyć. Biała Octavia podjechała do dystrybutora z gazem. Katia wymaszerowała dzielnie przez rozsuwane drzwi i minęła piramidę z różowych i błękitnych płynów w kanistrach o rozmaitym zastosowaniu. W połowie drogi od drzwi do dystrybutora, zachwiała się i stwierdziła, że chyba ktoś właśnie bardzo mocno przygrzmocił jej w tył głowy. Niesamowicie silna fala emocji, przepłynęła przez jej umysł. Poczuła się, jakby sama jedna przez ułamek sekundy mieściła w sobie euforię kilkuset osób z całego świata. Rozejrzała się zaniepokojona i poczuła, że coś kapie na jej koszulkę ze znaczkiem Shella na piersi. Z nosa ciekła jej ciurkiem krew. Posłała klientowi przy gazie przepraszające spojrzenie i chwiejnym krokiem pomaszerowała w kierunku toalety dla pracowników. Gdy już zamknęła się w ciasnym pomieszczeniu i pochyliła nad kranem, by zmyć czerwone ślady, krwawienie ustało. Katia doprowadziła się do porządku i spojrzała w lustro. W swoje wielkie, puste, jasnoszare oczy porcelanowej lalki, będące idealnym odzwierciedleniem poddańczości, jakiego nauczyło dziewczynę życie na wschodzie. Wspominając ostatnią mroźną zimę spędzoną w Petersburgu, wyszła z łazienki. Ruszyła po swoją ciepłą jeszcze kawę i już z kubkiem w dłoni poczłapała układać gazety. Ostatnim, co zapamiętała, był widok eksplozji górnej części jednego z budynków w kampusie politechniki, który zaczynał się po drugiej stronie ulicy. Później zatrzęsła się ziemia i Katia straciła przytomność, czując wielokrotnie silniejszą falę obcego szczęścia, niż kilka chwil wcześniej. Kubek wypadł z dłoni dziewczyny i poleciał nieuchronnie ku podłodze, rozlewając wokół wciąż gorącą kawę.
Atis,
Imię: Sylvia

Idioci... debile... sukinsyny... Jeszcze mnie popamiętają... Zatapiała się w swoją własną furię coraz bardziej. Miała ochotę roznieść coś na kawałeczki. Ale niestety, nic odpowiedniego nie było pod ręką. Chyba, że istoty ludzkie.
Była na drodze z budynku administracji wojskowej do swojego mieszkania. Urlop przymusowy w środku służby. Urlop. Urlop. Urlop... Żaden, kurwa, urlop! Boją się, suki jedne, to wszystko! Tłumy wokół niej zaczynały ją już irytować. Gdzie by tylko się nie obejrzała, wszędzie masa ludzi. Jakby nie mieli nic do roboty, tylko się rozmnażali. Miała szczerą ochotę wykrzyczeć parę wiązanek słownych, wyrażających jej własną opinię na temat służb wojskowych, ludzi i całego świata. Powstrzymała się. Z trudem. Kołnierz marynarki od tego cholernego munduru drapał ją w szyję. Na zewnątrz zaczynało się robić naprawdę upalnie. Nic dziwnego, dochodziła godzina 12. Idąc wśród wśród tych wszystkich ludzi, brakowało jej powietrza. Najróżniejsze zapachy atakowały jej nozdrza. Woń potu, tanich perfum, odór przeterminowanej żywności. Odskoczyła w bok, stając na krawężniku, granicy chodnika i ulicy. Wyciągnęła rękę do góry, nawołując do siebie jedną z taksówek. Pierwsza, która pojawiła się w jej polu widzenia, od razu się zatrzymała. To pewnie zasługa munduru. Wsiadła ciężko na tylne siedzenie samochodu i od razu dostrzegła licencję kierowcy. Zdjęcie sugerowało na afrykańskie pochodzenie... tak, była tego pewna. Facet pochodził gdzieś z Czarnego Lądu. Nie zastanawiając się długo, burknęła do taksówkarza:
- Na St. Mark's, byle szybko.
Nic nie odpowiedział. To jej odpowiadało. Nie była w nastroju na nudną rozmowę, z wymuszoną grzecznością. Taksówka ruszyła. Słuchała przyjemnego szumu starego silnika. Słyszała tylko to. Przez chwilę nie liczył się dla niej świat zewnętrzny... wyciszyła się... Nim zdążyła to zauważyć, taksówka stała pod jedną z wielu klatek schodowych na ulicy św. Marka. Kiedy wróciła do rzeczywistości, miała wrażenie jakby wybudziła się z głębokiego snu, ale to nie była prawda. Nawet nie miała zamkniętych oczu. Dokładnie obserwowała drogę do swojego mieszkania, a jednak nic z tego nie pamiętała... Zapłaciła mężczyźnie i wysiadła z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Usłyszała ciche mruknięcie za plecami. Chyba taksówkarz nie był zadowolony z tego co przed chwilą zrobiła, ale... co ją to wogóle obchodzi? Nigdy więcej go już nie spotka, więc równie dobrze mogłaby go powyklinać za... za cokolwiek. Nie zrobiła tego. Taksówka odjechała. Nie myśląc długo, obróciła się o parę stopni i ruszyła wzdłóż krawężnika. Przeszły parenaście metrów znalazła się przed drzwiami do klatki schodowej. Były uchylone. Stanęła w futrynie i nagle poczuła przyjemne, chłodnie powietrze rozwiewające rude kosmyki jej włosów z czoła. Gdyby nie była w pośpiechu, może postałaby tam trochę dłużej. Pierwsze stopnie szarych, betonowych schodów pokonała paroma susami, docierając na pierwsze z pół-pięter czekających na nią do pokonania. Wchodząc coraz wyżej, zrezygnowała ze skakania. Mundur nie nadawał się do takich akrobacji... mundur nie nadawał się do żadnych akrobacji. Ósme piętro... ósme piętro... co ja sobie do cholery myślałam, kupując mieszkanie na jebanym ÓSMYM piętrze?! Różne myśli kołatały się w jej czaszce. Większość z nich nie miała właściwie żadnego znaczenia, poza tą jedną... poza tą jedną sprawą, która dokonała się niecałe dwie godziny temu... ta myśl, to wydarzenie, które doprowadziło ją do kompletnego załamania, później przerodziło się w gniew, a na końcu w uczucie bezradności wobec własnego życia...
Była w swoim mieszkaniu. Opierała się nagimi plecami o chłodną ścianę. Marynarka, koszula i biustonosz leżały niedbale, rzucone na paskudną skórzaną kanapę w kolorze zgniłej brzoskwini. W dłoni trzymała parę niewygodnych butów, które dostała w komplecie do mundurzyska. O numer za małe. Szczęście, że nie musiała ich często nosić, a już napewno nie na długie defilady, apele... upadły na pokrytą dębowymi panelami podłogę. Mozolnie odpięła pasek, zsunęła na spodnie z bioder, pozbyła reszty bielizny. Znalazłszy się w łazience, weszła do kabiny prysznicowej i odkręciła gorącą wodę. Kręgosłup ją bolał. To pewnie od ciągłęgo stania na sztywno... a może i nie. Kiedy skończyła, owinęła wilgotne ciało dużym ręcznikiem i wyszła, zostawiając wszędzie mokre ślady stóp. Przechodząc obok dużego stołu, zobaczyła leżący na nim bilet lotniczy. Na dzisiejszy wieczór. Przymusowy urlop, co...? Obejrzała swoje mieszkanie. Miała go nie oglądać przez jakiś czas... całkiem długi czas, jak sobie wyobrażała. Cóż, armia zapewniła jej, tak długo i skutecznie unikany przez nią, wyjazd do rodziny. Gdyby nie wyjechała, pewnie zostałaby zdegradowana, albo wydalona, a i tak miała już nieźle przerąbane u swoich przełożonych, więc chyba wyjazd jest jedynym rozwiązaniem. Nie chciała wyjeżdżać. Dobrze jej tu było. Nie widziała żadnego powodu, żeby wyjeżdżać do jakiegoś dziurzastego Europejskiego kraju... Zdała sobie sprawę, że zostało jej niewiele czasu do wylotu samolotu. Pora się spakować...
Stała na lotnisku. Była już po odprawie celnej, na której spotkały ją pewne nieprzyjemności związane z wykrywaczem metali. Co za idiotyzm, żeby musiała przechodzić przez to cholerne urządzenie bez butów. To jej wina, że trapery miały w niektórych miejscach metalową podeszwę...? Wpatrywała się w trzymany w dłoni bilet. Bramka nr 7. Bileterka uśmiechała się do wszystkich sztywno. Niewiele osób wybierało się na ten sam samolot co ona. Odetchnęła głęboko i podeszła do kobiety podając jej bilet. Ta sprawdziwszy go, spojrzała ponownie na Sylvię z wymuszenie podniesionymi kącikami ust i powiedziała:
- Życzymy miłego lotu.
- Ta, jasne... - mruknęła bardziej do siebie.
Przeszła szybko ciasnym korytarzykiem prowadzącym na pokład samolotu. Dziwnie czuła się bez swojej torby, ale odkąd wprowadzili te nowe przepisy o bagażu podręcznym... Po tym jak znalazła się w środku prędko odnalazła swoje miejsce i zaległa na nim. Czekała ją parogodzinna podróż do Europy... Jakoś nie rozpierała ją radość na myśl o wycieczce, urlopie, czy chociażby spotkania z rodziną... Chciała ich unikać za wszelką cenę, oderwać się od nich i ich cholernych tradycji narodowych... Po chwili usłyszała silnik samolotu. Lubiła ten dźwięk... chciaż często słyszała inny jego "odcień". Głośniejszy, bardziej agresywny... Wystartowali. Poczuła się dziwnie ciężko... Jakby... jakby...
Zasnęła.
Obudził ją beznamiętny głos stewardessy, informujący o lądowaniu. Podniosła się z oparcia siedzenia i przetarła grzbietem dłoni powieki. Według poleceń zapięła pas bezpieczeństwa i czekała na właściwe lądowanie. Chciała mieć to już za sobą. To witanie, całowanie i opowiadanie, jak jej to się wiedzie w kraju kapitalistów. Na samą myśl o tym robiło się jej niedobrze. Po chwili znowu usłyszała w głośnikach znudzony głos kobiety. Tym razem lądowanie zakończyło się pomyślnie... bla bla bla... dziękujemy za skorzystanie z naszych linii lotniczych... bla bla bla... zapraszamy ponownie... Prędko wydostała się z samolotu, jak najszybciej mogła. Zabrała torbę z taśmy bagażowej. Nie pamiętała, żeby była taka ciężka. Nie brała aż tyle rzeczy z mieszkania... Usłyszała jeden z najbardziej irytujących ją głosów.
- Sylvia! Sylvia! Tutaj, Sylvusiu!
Obróciła się na pięcie i zobaczyła idącą w jej stronę niską kobietę, przy kości, o tlenionych włosach. Zmarszczki na jej twarzy towarzyszące szerokiemu uśmiechowi wskazywały na to iż była w średnim wieku.
- Prosiłam, żebyś tak do mnie nie mówiła... ciociu. - ostatnie słowo, będące zwrotem do kobiety, wypowiedziała przez zęby.
- Oj już dobrze, dobrze. Bierz torbę i jedziemy do domu. Jest bardzo późno! Musisz się wyspać! W tym wojsku budzą was pewnie o barbarzyńskich godzinach! No chodź chodź! - po czym roześmiała się.
- Mhmmm... - Sylvia mruknęła do siebie, wyobrażając sobie nadchodzącą małą, personalną apokalipsę podczas jej pobytu w stolicy kraju nadwiślańskiego...
Następnego dnia, zerwała się wczesnym rankiem z łóżka. Odprawiwszy pornne ceregiele, wręcz uciekła z domu, w którym mieszkała wraz z rodziną. Chciała przejść się po mieście... nie, nie chciała tego. Chciała wyrwać się z przeklętej pułapki rodzinnej, którą zastawili na nią przełożeni. Nie wiedziała gdzie iść. Nie wiedziała po co. Po prostu szła. Szła. Szła. Mijała budynek tamtejszej politechniki. Przystanęła i spojrzała się na konstrukcję, pokryta szarą elewacją. Przypomniały się jej czasy własnych studiów. Nie było to w sumie tak dawno temu. Uniwerek, nauka o sztuce... piękne czasu, które minęly i juz nie wrócą. Wygoniła melancholijne myśli z głowy. Chciała ruszyć dalej, ale coś się stało. Usłyszała wybuch. Poczuła, że ziemia drży jej pod stopami. Zobaczyła dym, trochę ognia. Wydobywały się właśnie z budynku uczelni. Nim zdążyła się zorientować co się dzieje, wokół zebrał się już całkiem spory tłum ludzi, policja zaczęła się zjeżdżać. Z dala dało się słyszeć syreny strażackie, ambulansy... Coś było nie tak... Czuła to w kościach...
Favar,
Imię: Krzysiek

Znów obudziło go nic. Nie budzik, nie komórka, nie alarm samochodowy jakiegoś dupka i nie drące ryja pijane dresy. Nie zerwał się dziko ze snu, ale też nie wypłynął z niego łagodnie. Ot po prostu otworzył oczy. Ostatnim czasem zdarzało mu się to wybitnie za często. Najgorsze było to, że wiedział iż po otworzeniu oczu nie ma już powrotu. Zawsze jego pobudki działały jak włącznik. Pyk. "ON". Spojrzał na zegarek. 4:30. Jeszcze nie tak źle. Gorzej obudzić się w środku nocy i wiedzieć że sie nie zaśnie przynajmniej przez półtora godziny, nieważne jakby się było zmęczonym. Teraz zresztą nawet nie miał co próbować zasnąć. Usiadł leniwie i przeciągnął się, ziewając przy tym. Potem obrócił się i zsunął nogi na podłogę. A że w całym domu były panele i właściciele oszczędzali na ogrzewaniu to podłoga zdawała się być z lodu.
- Uch...
W sumie miało to swoje zalety. Przede wszystkim pomagało się kompletnie rozbudzić i rozpoczynało proces pompowania niewielkich ładunków żółci, którą Krzysiek będzie pluć na ludzi przez resztę dnia. Zawsze musiał dobrze rozdysponowywać żółcią, bo nie miał jej wiele, a czasami była wybitnie przydatna. Wstał przeciągając się znów i zapalił światło. Pokój, który wynajmował nie był wielki, ale mu wystarczał. Na więcej go zresztą nie stać. Jeszcze niedawno myślał że lepsze to niż akademik. Teraz nie miał już tego kłopotu. Spojrzał w okno. Jako że na dworze panował jeszcze półmrok, szyba niczym lustro odbijała jego sylwetkę. Długie ciemne włosy (efekt lenistwa, nie planowania ani dbania o urodę. Kto w ogóle potrzebuje fryzjera?) przysłaniały sporą część jego ascetycznej twarzy i nieco zapadniętymi policzkami. Dość jasne, stalowoszare oczy patrzały w swe odbicie. Chłopak skierował się do łazienki, gdzie umył włosy, wziął prysznic, umył zęby i w ogóle fest zadbał o swoją higienę. Co mu tam, miał czas. Kiedy z owej łazienki wyszedł włosy miał już zawiązane w kucyk (znów, nie efekt dbania o wygląd, a o prostu nienawiść do połykania własnych włosów). Pozostało się ubrać i wyruszyć na miasto. Szafa zawierała w sobie ledwie kilka ubrań, a wszystkie z nich były czarne, szafę, lub w smętnym odcieniu niebieskiego lub zieleni. Krzysiek do pracy miał jakoś tak z cztery kilometry, ale przeważnie szedł tam po prostu na piechotę, zwłaszcza kiedy budził się tak wcześnie. Klucze, komórka, MP3, zapalniczka, papierosy, dowód, portfel. Yh, nienawidził mieć ze sobą tyle klamotów. I kiedy już miał wychodzić zadecydował się jeszcze na herbatę - luksus jak na jego styl życia. Zszedł po cichu do kuchni, nie chcąc budzić właścicieli. Mili ludzie, jeśli tylko płaciło im się na czas. Wrzucił do szklanki sagę i cukier, po czym zalał to zimną wodą prosto z kranu. Potem zaś zamieszał palcem. Esencja szybko przesyciła czystą wodę rudym kolorem. Kiedy Krzysiek kilka sekund później wyciągnął palec z szklanki, herbata była już na granicy wrzenia. Wypił w ciszy herbatę, zgasił jeszcze światło w swoim "apartamencie" i wyszedł cicho zakluczając drzwi, znów zatapiając dom w ciemności i ciszy, nie budząc właścicieli. Potem można go było dostrzec idącego z odtwarzaczem na uszach z dół ulicy. Mimo że było już dość widno z racji przedświtu latarnie nadal świeciły się, rzucając długie cienie Krzyśka.

Dzień pierwszy, godzina 0630
Kiedy pan Mietek, właściciel nieautoryzowanego warsztatu samochodowego, przyszedł na miejsce swojej pracy (ambitnie nazywał to swoją "firmą") jego uszu dobiegła muzyka. Niewielkie radyjko stało na beczkach i z lekka trzeszcząc zagrywało jakąś nutkę Country rocka. Radyjku towarzyszył sporadyczny dźwięk spawania. Przy jednym z trzech samochodów w warsztacie był już Ponury. Tak zwykli tutaj nazywać Krzyśka, z racji na jego wygląd, zachowanie, ubiór i ogólną smętność. I teraz właśnie ponury był pod samochodem, najwyraźniej coś spawając. Dla Mietka było niepojęte jakim cudem można spawać pod samochodem, z spawarą najdalej trzydzieści centymetrów od maski. Ilości żaru jakie palnik mógł wytworzyć w takich warunkach były niewyobrażalne i nieznośne. To nie były warunki do pracy dla normalnych ludzi.
- Te, Ponury.
Spawanie ustało na chwilkę.
- Tak szefie?
- Co tak wcześnie w pracy? Reszta chłopków pewnie jeszcze śpi.
- Przeszkadza ci to?
Krzysiek wyczłapał spod samochodu, otworzył maskę i spojrzał z dołu na szefa. Szef westchnął cicho.
- Owszem, przeszkadza. Zamiast przełazić przez płot i zaczynać pracę przed czasem przychodź normalnie. Szlag mnie kiedyś trafi!
Krzysiek tylko skinął zdawkowo głową i wrócił pod samochód. Wiedział że szefo go nie nie wywali. Trudno teraz znaleźć wykwalifikowanych i dobrych spawaczy, tak oszczędnych w surowcu i sumiennych. A fakt że nigdy nic szefowi nie ukradł i pracował jak szalony też pomagał. Prawda jest taka że ludzie przeważnie spawają bo muszą. To po prostu ich praca. Dla Krzyśka spawanie było... przyjemnością. On uznawał to wręcz za rzemiosło. Operowanie płomieniem na zimnej stali zawsze było przyjemne, nawet jeśli chodziło tylko o dospawanie wzmocnień do ramy. Lubił oglądać jak płomienie rozsypują sie z szumem o stal, jak odpryski latają mu nad głową. Był świadom że to dziwne, ale po prostu to lubił. Taki dar z którym sie urodził. Lubość do płomieni i odporność na nie. No cóż, lepsze to niż bezproduktywne palenie czegokolwiek. Tak przynajmniej jego szalony dar do czegoś się przydawał. No i nie obnosił się z nim. Kiedy tylko zniknął pod samochodem i wiedział że nikt go nie obserwuje zdjął maskę. Tylko mu przeszkadzała. Wiązka płomienia była ledwie kilkanaście centymetrów od jego twarzy, ale mu to w żaden sposób nie przeszkadzało. Nigdy się nie oparzył.

Spawanie koiło, uspokajało, usypiało wręcz. Krzysiek mógł tak spędzić całe godziny, ale warsztat był mały, wiec rzadko kiedy miał luksus spawania więcej niż przez kilka godzin. Z drugiej strony miał krótkie godziny pracy, a to spora zaleta. I kiedy właśnie Krzysiek wyłączył palnik, bo skończył pracę na dziś, poczuł to. Najpierw jakby echo, jakby sugestię, że coś się zbliża. Jedno uderzenie serca później uderzyło to w niego z ogromną siłą. Można to porównać do ciosu w splot słoneczny, jednak nie sprawiającego ból a przyjemność. Tym razem to było poważne. Nie był to zwykły pożar. To było pojedyncze uderzenie ognia, które ustało po ułamku sekundy. Uczucie bardzo wyraźne i dosadne. Gdzieś w mieście coś wybuchło i Krzysiek ową eksplozję poczuł. Tym razem to było poważne.
Rangramil,
Imię: Tomek

Znów obudziła go palba karabinu maszynowego. Machinalnie palnął budzik w kształcie małego czołgu, który dostał na urodziny dwa lata temu. Nie cierpiał go, ale szybko się przekonał, że tylko to jest dość głośne i wnerwiające, by poderwać go rano z łóżka. Wstał i przeciągnął się, uważnie wsłuchując w odgłos przeskakujących stawów i kręgów. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu.
Powolnym krokiem udał się do łazienki, by zmyć z siebie resztki snu. Odkręcił kran i wsadził twarz pod wodę, po czym odskoczył klnąc, na czym świat stoi. To już trzeci dzień, jak nie miał ciepłej wody, ale wciąż o tym zapominał, narażając się na takie wypadki. Wytarł się w ręcznik i spojrzał w lustro. Tak jak się spodziewał, białko otaczające piwną tęczówkę oka, pokrywała gęsta siatka dobrze widocznych naczyń krwionośnych.
Wrócił do pokoju i nienawistnym spojrzeniem obrzucił komputer, z nowomodnym monitorem LCD. Stare kineskopy nigdy nie robiły mu z oczami takich rzeczy. Niestety, jego poprzedni dawno wyzionął ducha, a w serwisie rozłożyli ręce, twierdząc, że już po nim. Tomek nie miał czasu szukać po komisach, ani nawet na allegro, zresztą, do tego potrzebny by był internet. Spojrzał na zegarek wiszący na ścianie i postanowił odłożyć sarkanie na potem. Szybko wskoczył w spodnie, złapał torbę i wybiegł z domu, nie sprawdzając nawet, czy samozatrzaskujące się drzwi, aby na pewno się zamkną.
Spotkania na mieście. Tego też nie cierpiał, ale był to nieodłączny element jego pracy i nie mógł się wiecznie od tego migać. Na pobliskim przystanku ledwie zdążył złapać autobus i pojechał do centrum. Na miejscu czekała już na niego jego współpracowniczka, która jak zwykle postanowiła przyjść wcześniej. Nie miał pojęcia, co sprawiało, że rano zawsze wyglądała świeżo, jakby była na nogach już dobrych parę godzin.
- Jesteś wreszcie. - Przytupnęła niecierpliwie nogą, jakby spóźnił się o dobre pól godziny, chociaż do wyznaczonego terminu, zostało mu jeszcze dziesięć minut. - Dobrze wiesz, jak nie lubię na ciebie czekać.
- To może sama zacznij przychodzić później. - Tomek nie miał dzisiaj siły na grzeczne znoszenie wybuchów partnerki. - Naprawdę nie musisz się czaić na miejscu na tydzień przed spotkaniem.
Zaskoczył ją. Jak dotąd nigdy się jej nie postawił, cierpliwie znosząc swój ciężki los. Ale ten dzień był... inny i czuł to. Dziś miało się coś wydarzyć. Oczywiście, zachował to dla siebie, Monika była jedynie koleżanką z pracy, nie osobą do zwierzeń.
- Skoro grzeczności mamy za sobą, pozwoli pan, że przejdę do rzeczy. - Do rozmowy nagle włączył się trzeci głos, należący do postawnego, lekko posiwiałego mężczyzny. - Jak powiedziała mi pańska koleżanka, specjalizuje się pan w zdobywaniu informacji i szpiegowaniu...
- Jestem detektywem. - Warknął przez zęby, nie cierpiał być porównywany do szpiegów, czy innego rodzaju szpicli. Nie po to spędził dwa lata na wyrabianiu licencji. - I od razu uprzedzam, że jeżeli w sprawie coś mi śmierdzi, to się za nią nie wezmę.
- Ależ naturalnie, naturalnie. -Odparł gruby, tonem, który miał chyba ułagodzić rozmówcę.- Mnie interesuje jedynie, czym zajmuje się moja żona, gdy zdarza mi się wyjechać w interesach, albo, gdy siedzę do późne w pracy.
Naturalnie, kolejny facet nie mający zaufania do żony. Z takich spraw się utrzymywał, z zasady nie wymagały nawet wykorzystanie jego specjalnych umiejętności. I dobrze, bo im mniej się z nimi okazywał, tym lepiej. Niech fakt, że umiał bawić się światłem, pozostanie tajemnicą.
- Zatem standardowo, potrzebny mi odpis z aktu ślubu, kilka aktualnych zdjęć, adres zamieszkania pański i obiektu, a także telefon kontaktowy. - Wymienił machinalnie, gdyż od lat powtarzał to przynajmniej dwa razy w miesiącu. Monika jak zwykle skrzywiła się, gdy usłyszała „obiekt”. Ale to właśnie dlatego to ja zajmowałem się sprawą, a ona jedynie szukała mi klientów. Brakowało jej dystansu.
- Ależ naturalnie, naturalnie. - Powtórzył klient. - Pani Monika wprowadziła mnie w szczegóły. Mam wszystko przy sobie. - Do rąk Tomka trafiła cienka teczka, która natychmiast sprawdził. Istotnie, wszystko na miejscu. Akt ślubu wyglądał na autentyczny, zresztą łatwo to będzie sprawdzić, gdyż widniała na nim miejscowa pieczątka. Zdjęcia też były bez zarzutu, obiekt na każdym miał inną fryzurę, a data w rogu sugerowała, że najstarsze z nich miało zaledwie miesiąc. Krótka notatka zawierała pozostałe dane, w tym nazwy i adresy ulubionych klubów, sklepów i salonów urody.
- Dobrze. Zdaje pan sobie sprawę, że moje honorarium wynosi 300 zł dziennie plus zwrot ewentualnych kosztów? - Zrobił pauzę, na wypadek, gdyby klient chciał coś wtrącić, albo się targować. Nic takiego się nie stało, co było raczej wyjątkowe. - W zamian obiecuję, że nigdzie się przede mną nie schowa i prześwietlę każdego, kto się do niej zbliży.
-Uczciwa oferta. -Burknął klient, widać nie do końca przekonany. Jednak wyciągnął rękę, aby przypieczętować umowę. - Zatem proszę zacząć zaraz, ja już muszę iść.
Tomek starał się nie myśleć o klientach źle, ale o tym nie potrafił pomyśleć z sympatią. Spojrzał na Monikę, która stała obok, niecierpliwie tupiąc nogą.
- Czy to już wszystko? - Zapytała, gdy tylko miała pewność, że zdobyła jego uwagę.
- Tak, przynajmniej na razie. - Podał jej rękę, ale jak zwykle postanowiła jej nie uścisnąć. Nie wiedział dlaczego, ale nie myślał o tym. Miał ciekawsze rzeczy do roboty. - Zadzwonię, jak będzie trzeba kogoś sprawdzić.
Już mieli się rozejść, gdy w pobliżu coś wybuchło. Kilka alarmów samochodowych odezwało się, trąbiąc i wyjąc, jak zwierzęta przed trzęsieniem ziemi. Monika zatoczyła wokoło oczami, szukając źródła, ale najwyraźniej znajdowało się poza zasięgiem jej wzroku. Co innego Tomek, dawno odkrył, że światło pozwalało mu robić ze sobą, co tylko chciał. Przechwycenie odległego promienia i zmuszenie go, by trafił wprost w jego oko nie było łatwe, ale wykonalne i kilka sekund później znał już odpowiedź.
- To budynek politechniki, gdzieś na wyższych piętrach. - Jego przeczucie się sprawdziło, ten dzień rzeczywiście miał być inny, nawet, jeżeli nie miało go to dotyczyć. - Idziemy, mogą być ranni. - Złapał zdezorientowaną Monikę za nadgarstek i pociągnął w tamtym kierunku. Nie dostali się jednak do budynku. Z jakiegoś powodu policja i straż pożarna były już na miejscu, wyprowadzając studentów, a specjalistyczna jednostka, do gaszenia pożarów na wysokich piętrach, szykowała się do wejścia na górę. Funkcjonariusze nie chcieli udzielić żadnych informacji, a studenci byli zbyt wstrząśnięci, by wydusić z siebie coś składnego. Jedynym niepodważalnym faktem był ten, że w fasadzie budynku ziała obecnie wielka dziura.
Dany,
Imię: Marek

Otworzył oczy. Czyż widok tych samych, znajomych desek łóżka wyżej nie znudził mu się przez tyle lat? Ciągle potrafił dostrzec w nich interesujące szczegóły. Dryń dryń, budzik w komórce dzwoni. „Dobra, trzeba wstawać.” Zerwał się z łóżka piętrowego i podszedł do biurka. „Co dzisiaj mamy w planie?” Zaczął pakować zeszyty do torby. Następnie wziął ją, rzucił w przedpokoju pod ścianę i poszedł do łazienki. Szum wody, chwilę potem szuranie szczoteczki do zębów. Wypluwanie wody, stuk szczoteczki w kubeczku. Spojrzał w lustro. Zerknęła na niego twarz, która według niego niewiele się zmieniła na przestrzeni lat. Wciąż szczupła, raczej proporcjonalna, oczy zielono-niebiesko-szare patrzące przez założone okulary i... nieogolony zarost. „Ech, ale mi się nie chce.” Wziął golarkę i zaczął się golić. Szrr, szszrrr. Gdy wszystko skończył, zjadł śniadanie – miska płatków, wyszedł do sklepu obok zrobić zakupy. „Zawsze to samo...” Wrócił, wziął torbę i poszedł na uczelnię. No, przynamniej na zewnątrz było przyjemnie. Zbliżało się lato, było coraz cieplej, a rośliny zaczynały dojrzewać. W mieście nie było tak strasznie dużo zieleni, ale na szczęście nie mieszkał w centrum, więc miał jej w pobliżu domu trochę więcej. Poszedł do metra, bramka piknęła od jego legitymacji studenckiej. Pociąg nadjechał po chwili, o tej godzinie dużo ludzi jechało do pracy. Ludzie... tłumek z walizkami, sukienkami, łysymi pałami i czego sobie zażyczysz. „Ech”. W wagonie było ciasno, jeszcze jakaś babcia chciała się wepchnąć i wymusić miejsce siedzące, których od wielu stacji wcześniej już nie ma. „Jak ja kocham warszawskie metro. Oni do tych Młocin dokopią się za kilka lat, a drugiej linii nie zrobią nigdy. Ech.” Wysiadł na swojej stacji, szybko podbiegł po schodach, wymijając tłum lasek idących na SGH i poszedł do tramwaju. „Kurna, zazdroszczę im tego. Ilość dziewczyn na tony, a nie jednostki. Ale za to IQ trochę niższe.” Nadjechał tramwaj. Wsiadł sobie, miejsc siedzących nie szukał. Z resztą, po co, za kilka przystanków wysiadał. Konduktor kobieta, szalała na zakrętach, ludzie latali z jednej strony na drugą, jakoś nikt nie klął. W końcu wysiadł na swoim przystanku, przeszedł przez pasy i udał się na swój wydział.
Był tu już trzy lata i polubił go bardzo. Z resztą, bieganie w te i we w te po siedmiu piętrach musi sprawiać radochę. Ale z rana miał wykład na parterze, więc poszedł korytarzem do auli. Właśnie wyszła z łazienki. Niziutka, szczupła i tak ładna, że można uderzać głową o ścianę. Przynamniej dla niego. Nie, nie tylko dla niego, dla dużej ilości facetów. Z resztą, co nie dziwne, miała już chłopaka. „Ech, co za świat.” Przywitali się i poszli do sali. Następuje uścisk dłoni z dwudziestoma osobami, zajęcie miejsca, wypakowanie zeszytu.
- No i jak? Oglądałeś wczoraj F1? – Zapytał się mnie kolega, który siedział obok mnie. Oglądał F1 od bardzo dawna, interesował się także innymi seriami wyścigowymi i denerwowała go ilość „speców” od F1, która pojawiła się po zwycięstwach Kubicy.
- Oczywiście, że oglądałem. – „No tak, to było wczoraj, a więc dzisiaj jest poniedziałek. Ech, kolejny tydzień.”
Gadali przez dłuższy czas o ciekawszych momentach wyścigu, aż wszedł wykładowca. Jak Marek go nie lubił. Typ człowieka, który siedzi na krześle pod tablicą, gada swoje, czasem wstanie, machnie schemat jakieś elektronicznego układu na tablicy i zadowolony z siebie usiądzie znowu, by dalej gadać swoim nudnym tonem. No, ale trzeba było być, miał podać pytania na egzamin z Z80, a nikt tego nie rozumiał. „Boże, jak on nudzi.” Minęła godzina wykładu, ciągnęła się jak flaki z olejem, nastała przerwa, typ wyszedł z sali, za nim połowa studentów z torbami. Zrobiło się przejrzyściej na sali. No, ale po piętnastu minutach przerwa dobiegła końca i pan prof. dr hab. inż. wrócił do sali. Szczerze mówiąc, Marek zaczął przysypiać na ławce. Niewiele już słyszał z tego, co wykładowca mówił, jakoś nie chciał słyszeć.
- Jeżeli każę na egzaminie napisać cykl rozkazu CALL, to macie to zrobić tak, by Ale będzie ubaw, hihihi podany, a także sposób wykonania rozkazu.
Podniósł głowę. Coś mu się nie zgadzało w wypowiedzi, którą przed chwilą usłyszał. Właściwie to był w niej fragment, którego profesor nie powiedział. Rozejrzał się w około. Większość osób spała na ławkach albo próbowała notować. Nie było żadnych dziwnych reakcji. „Tylko ja to słyszałem? Pewnie przysnąłem i miałem sen. Muszę lepiej więcej nie zasypiać, bo...”
Duuuuuuuuuuuuuuuuup!
Gdzieś w budynku rozległ się głośny wybuch, ściany zatrzęsły się, z sufitu poleciał tynk.
Ktoś krzyknął:
- Co to było?!
Nie zwracając uwagi na wykładowcę, który siedział pod tablicą, wrośnięty w krzesło, kilka osób wstało i pobiegło do drzwi zobaczyć, co się stało. Innym też już się nie chciało słuchać. Ludzie zaczęli wstawać i tłoczyć się do drzwi. Jakiejś wielkiej paniki nie było. Marek wstał i jak tylko się udało, wybiegł na korytarz. Wszędzie biegali ludzie, krzycząc coś do siebie. Gdy dobiegło się do schodów, widać było, jak z góry leci jakiś pył.
- Co tak jebnęło?! – krzyknął któryś obok mnie.
- Nie wiem, może jednak wyjdźmy na zewnątrz. – To powiedziała Kasia, piękność, która ma chłopaka. Nie wyglądała na przestraszoną, przezorność górowała.
- Jak chcesz, ja idę na górę zobaczyć, co to było. – Powiedział Marek. „Może jednak to, co usłyszałem, to nie był sen. Ale w takim razie, co to było?”
Pobiegł schodami na górę, kilka osób także. Czwarte, nic. Piąte, nic. Pył się wzmagał. Szóste też nic. Wbiegli na siódme. Tutaj było widać efekt wybuchu. Wybuchła Wieża Magów – gabinety wykładowców z matematyki. Zmiotło pół korytarza, nie było także dachu. Wszędzie leżał pył, gruz, przychodzili nowi ludzie zobaczyć, co się stało i pomóc ewentualnym ofiarom. Minęło trochę czasu, by się przekonać, że ofiar żadnych nie było...
„Co za cholera? To chyba nie był zamach terrorystyczny, skoro nikogo nie było.”
Z dołu przyszli matematycy, ludzie spojrzeli się na nich jak na duchy. Tamci wyglądali nie lepiej. Zaczęły się pytania, co tu się stało, jakie szczęście, że ich tu nie było. Okazało się, że każdy z nich dostał informację na telefon od rektora, by zejść na dół do klubu. A rektor nic o tym nie wiedział...
„Co tu się dzieje do cholery?”
Wczytywanie...