(Zapraszam również do wysłuchania wersji audio: https://www.youtube.co...?v=VaIj-eQJMQE )
Działo się w to w innym świecie, ale równie dobrze mogłoby w naszym. Zamieszkiwały go istoty tak podobne do nas, że równie dobrze możemy nazywać je „ludźmi”. Ów świat był podzielony na wiele różnych królestw, miast i plemion. Jak to zwykle bywa, od czasu do czasu prowadziły one ze sobą wojny. Traktowano to jako normalną część życia. Nikt nie miał wyrzutów sumienia z powodu napadania i grabienia sąsiadów. Każdy lud dbał o to, aby być silnym, bronić się przed napaściami wrogów i samemu móc od czasu do czasu najechać jakichś obcych i wzbogacić się ich kosztem. Najlepsi wojownicy i wodzowie byli otaczani powszechnym szacunkiem. Okrucieństwa wojny ograniczały jedynie honorowe zasady w rodzaju „Nie zdradzaj sojuszników”, „Nie wszczynaj wojny w święte dni”, „Nie morduj dzieci”. Nie wszyscy władcy uznawali te prawa, a jeszcze mniej dbało o to, by żołnierze zawsze ich przestrzegali.
Aż pewnego dnia pojawiła się osoba, która zakwestionowała ten stan rzeczy. Nikt nie wiedział, z jakiego ludu pochodziła. Nie używała miana innego niż Arcykapłanka. Młoda kobieta w białych szatach kroczyła pośród ludzi, głosząc przesłanie pokoju. Mówiła, że przychodzi w imieniu bogini, którą nazywała po prostu Matką. Opowiadała o idealnym społeczeństwie, w którym wszyscy są dziećmi tej samej rodzicielki. A bracia i siostry nigdy ze sobą nie walczą, nigdy się nie krzywdzą. Kochają się i pomagają sobie nawzajem. Nie żyją w strachu przed swoimi sąsiadami, bo wiedzą, że mogą im ufać. Zamiast marnować siły na wyrywanie sobie nawzajem bogactw, po prostu wspólnie działają, by każdy tych bogactw miał jak najwięcej.
Zapewne większość ludzi potraktowałoby Arcykapłankę jako wariatkę, głoszącą oderwaną od życia wizję. Lecz ona dysponowała dowodami na poparcie swojego posłannictwa. Jej ręce miały moc leczenia. Uzdrawiała ludzi z chorób i ran. Pomagała każdemu, kto ją o pomoc poprosił. A każdej takiej osobie opowiadała o swojej świetlanej wizji. Niektórych interesowało jedynie samo leczenie ciała, przyjmowali je, traktując konieczność wysłuchania bełkotu marzycielki niczym cenę za usługę. Wzruszali ramionami i wracali do swojej egzystencji pełnej ciągłej walki. Ale wielu pozwalało, by słowa dotarły do ich dusz. Wokół Arcykapłanki powstała społeczność ludzi pragnących spróbować nowego sposobu życia. Wybudowali niewielką świątynię dla Matki. Wokół niej zaczęły pojawiać się chaty wyznawców. Stopniowo wioska zaczęła przeradzać się w miasto. A potem w okolicy powstawały kolejne osady. Przewodziły im kobiety uznające się za uczennice Arcykapłanki. Choć nie miały jej uzdrowicielskich mocy, mogły powtarzać przesłanie. Mogły też szerzyć dobre dzieło, zbierać datki od bogatych i rozdawać ubogim, tak, aby nikt nie musiał walczyć o byt.
Król krainy, w której zaczął rozwijać się ten kult, nie był zadowolony. Religia Matki sprawiała, że jego poddani stawali się bezużyteczni jako wojownicy. Jak uznawał monarcha – słabi i tchórzliwi. A przez to słabło królestwo i jego władza. Król wysłał swoich żołnierzy, aby zmusili wyznawców do służby w armii. Wielu czcicieli Matki uległo. Ale inni pozostali wierni swoim ideałom. Nie walczyli z werbownikami, po prostu odmawiali wzięcia broni do ręki. Nie mogły ich złamać wyzwiska, ani bicie, ani nawet tortury. Cały czas jedynie prosili swoich oprawców, aby ci przestali stosować przemoc. Próbowali tłumaczyć żołnierzom, że krzywdząc innych, krzywdzą sami siebie. Na niektórych wojownikach – nie było takich przypadków wiele, ale się zdarzały – ich postawa wywarła wielkie wrażenie. „To nie są tchórze” – mówili. „To są prawdziwi bohaterowie! Żeby bronić się siłą przed cierpieniem i śmiercią trzeba odwagi… ale żeby je przyjąć w imię swojej wiary, trzeba jeszcze większej!”. I przyłączali się do wyznawców.
Król miał tego dosyć. Postanowił skończyć z kultem raz na zawsze, uderzając w jego serce. Kazał aresztować Arcykapłankę i przyprowadzić ją przed swoje oblicze. Gdy kobieta w białych szatach stanęła przed tronem, monarcha zapytał: „Naprawdę wierzysz, że czynisz dobro? Przecież sprawiasz, że ludzie stają się słabi i bezbronni wobec wrogów”.
Kobieta przez chwilę milczała, a potem zaczęła mówić. „Dopóki istnieje walka, dopóty istnieją wrogowie, przed którymi trzeba się bronić. Odwet rodzi odwet. Ten świat pozna prawdziwy pokój i bezpieczeństwo, dopiero, gdy wszyscy wyrzekniecie się wojny. Wówczas nadejdzie chwila, gdy żaden człowiek nie będzie bał się innego człowieka. Żaden człowiek nie będzie bał się cierpienia, chorób, niedostatku, a nawet śmierci. Cała ziemia będzie we władaniu jednej, kochającej się rodziny, pod opieką Matki. Wiem, że minie wiele lat, zanim to osiągniemy. Ale taka jest moja wizja i przysięgam, że ją osiągnę. Ale potrzebuję waszej pomocy”.
W sali tronowej zapadła cisza. Arcykapłanka przemawiała z takim przekonaniem, z takim żarem, że nikt z dworzan, ani nawet sam król jej nie wyśmiał, ani jej nie zaprzeczył. Wreszcie władca przemówił. Oświadczył, że wyraża zgodę na działanie kultu Matki w swoim kraju.
I tak religia zaczęła się jeszcze bardziej rozrastać. W całym królestwie powstawały świątynie, służące nie tylko za miejsca kultu, ale również szpitale i przytułki. Pojawiały się też nowe osady ludzi pragnących żyć wedle pokojowych zasad. Wszyscy nosili białe szaty, jak ich przewodniczka. Większość osób nie była gotowa przystąpić do kultu, ale szanowała jego członków za ich łagodność i pomoc niesioną wszystkim ludziom. Pomału zaczęła się rodzić tradycja, według której zabicie nosiciela białych szat było uznawane za wielki grzech. W dalszym ciągu ludy toczyły wojny, w dalszym ciągu przestępcy dokonywali zbrodni, a władze karały ich na różne krwawe sposoby. Tym niemniej, religia Matki dawała azyl od wszechobecnej przemocy i nadzieję, że można chociaż spróbować żyć inaczej.
Lata mijały. Pierwszą Arcykapłankę zastąpiła jej następczyni, a potem kolejna. Każda z nich dysponowała uzdrowicielską mocą i była uosobieniem spokoju i łagodności. Ludzie dostrzegali też, że choć zmieniają się szczegóły, jak kolor włosów czy rysy twarzy, każda Arcykapłanka jest na swój sposób podobna do poprzedniej, dzięki takiej samej postawie czy sposobowi mówienia. Niektórzy wierzyli, że kobieta, dzięki swojej więzi z Matką, odradza się w coraz to nowych wcieleniach – i że to jest nadzieja na przezwyciężenie śmierci, o której mówiła podczas swego słynnego kazania w pałacu. Sama Arcykapłanka nie odnosiła się do tych plotek w żaden sposób.
Sukcesja Arcykapłanek i szerzenie się kultu nie były jedynymi zmianami. Nauka i technologia rozwijały się. A wraz z nimi pojawiały się nowe sposoby zadawania śmierci. Pewnego dnia wybuchła kolejna wojna. Zaczęła się od jakiegoś drobnego nadgranicznego sporu między dwoma państwami. Ale wkrótce do walczących krajów zaczęli dołączać ich sojusznicy. Niedługo potem cały świat podzielił się na dwa obozy i pogrążył w wojnie. A była to najstraszliwsza wojna, jaką dotąd znano. Arsenał nowych broni ukazał swoją niszczycielską moc w pełnej krasie. Machiny miotały pociski na miasta, których ich operatorzy nawet nie widzieli. Latające konstrukcje spuszczały bomby z nieba. Chmury trujących gazów sprawiały, że ludzie dusili się lub umierali w męczarniach z wypaloną skórą i oczami. Wreszcie nastąpił koniec, gdy jedna z frakcji spuściła na metropolię należącą do przeciwników najnowszy rodzaj bomby. W eksplozji przypominającej gniew wściekłego bóstwa w jednej chwili zginęły tysiące mieszkańców. Strach przed widmem zagłady przyniósł pokój.
Ale koniec wojny sprawił jedynie, że ludzie wreszcie mogli przyjrzeć się ogromowi krzywd, jakie ona spowodowała. Każdy kraj zapełniały tłumy sierot i inwalidów pozbawionych pomocy. Weterani, którzy uniknęli śmierci lub kalectwa, byli nękani przez wizje okropieństw, jakich byli świadkami lub sprawcami. Zniszczenia pochłonęły dziedzictwo kultury i wielkie bogactwa, które mogły być wykorzystane dla dobra ludzi. Wiele wielkich miast, niegdyś tętniących życiem, stało się ruinami i cmentarzami.
Po całym świecie zaczęło krążyć jedno hasło „Nigdy więcej wojny!”. Oczywiście, w jego głoszeniu przodowali noszący białe szaty. Tym razem ich nauka padła na podatny grunt. Coraz więcej ludzi przyjmowało ich doktrynę. Nawet władcy doszli do wniosku, że pokój jest lepszym rozwiązaniem. Miecze i machiny wojenne przetopiono na narzędzia ogrodnicze, które miały służyć odnowieniu świata wyniszczonego wojną. Ludzie mogli zająć się pożytecznymi i przyjemnymi zajęciami, zamiast marnować czas i siły na ciągły wyścig zbrojeń. Osiągnęli poziom rozwoju, o jakim wcześniej nie śnili, stworzyli cuda sztuka i nauki. Po kilku pokoleniach wojnę zaczęto traktować wyłącznie jako koszmar przeszłości. Niektórzy nawet powątpiewali, czy kiedykolwiek naprawdę istniały czasy, w których ludzie w tak okrutny sposób mordowali się nawzajem. Jak przodkowie mogli być tak krwiożerczy… i tak głupi?
Wreszcie nadszedł dzień, w którym kolejna Arcykapłanka oświadczyła, że świat jest gotów, aby cierpienia ludzkości zostały ostatecznie zakończone, a władzę nam nim objęła jedna rodzina. Z tej okazji ogłosiła dzień wielkiego święta. Tłumy zgromadziły się przed katedrą, stojącą w tym samym miejscu, w którym niegdyś postawiono pierwszą, prymitywną kaplicę na cześć Matki. Jeszcze większe tłumy oglądały ceremonię na rozstawionych na całym świecie ekranach.
Arcykapłanka wyszła na mównicę i rozpoczęła swoje kazanie.
„Spójrz, Matko!” – rozpoczęła, wznosząc ręce do nieba. „Oto ten lud stał się wolny od wszelkiej przemocy. Wyrzekli się broni, nie mają jej. Nawet gdyby zechcieli, nie wiedzieliby, jak prowadzić wojnę… ale żaden z nich by tego nie chciał. Sama myśl o walce napawa ich obrzydzeniem. Stali się do niej niezdolni”.
Kobieta umilkła, a na jej twarzy pojawił się uśmiech pełen ekstatycznego uniesienia. Nawet najwierniejsi wyznawcy nigdy nie widzieli swej przewodniczki tak radosnej.
„Spójrz, Matko!” – wznowiła mowę Arcykapłanka. „Wielki Plan się zakończył! Ten świat jest gotów! Matko, błagam cię, przyślij moich kochanych braci i siostry, abyśmy objęli tę ziemię w nasze posiadanie, jako jedna rodzina! Dzięki wielu latom pokoju, jest ona pełna dostatku, z którego możemy korzystać! Niech cierpienia mieszkańców tej planety się ostatecznie zakończą! Szybko i sprawnie!”.
Wielu wyznawców zaczęło wiwatować. Inni milczeli, pełni wątpliwości. Mowa Arcykapłanki była dziwna. Co to znaczyło „przyślij moich braci i siostry”? Czyż to nie oni byli rodziną Arcykapłanki? Ale przecież już tu stali. Nie trzeba było ich przysyłać.
Lecz po chwili nawet wznoszący okrzyki zaczęli milknąć. A potem znów zaczęli krzyczeć – ale ze strachu. Oto postać Arcykapłanki zaczęła się zmieniać. Jej twarz falowała, aż przybrała wygląd paskudnego, gadziego pyska pełnego ostrych kłów. Kobieta – o ile można ją było tak zwać – odrzuciła swoją szatę, ukazując monstrualną, pokrytą łuskami sylwetkę. Jej dłonie, te same delikatne dłonie, które niosły pomoc tak wielu potrzebującym, okazały się uzbrojone w szpony.
Ale to nie był koniec. Niektórzy z uczestników ceremonii zaczęli wskazywać na niebo. Otworzył się tam krwistoczerwony portal. A po chwili zaczęły z niego wyskakiwać stwory podobne do Arcykapłanki. Nie traciły czasu, natychmiast zaczęły rozrywać ludzi na strzępy swymi kłami i pazurami. A przywódczyni kultu Matki patrzyła na nich, na swoją prawdziwą rodzinę, z niezgłębioną, niezmąconą, absolutną miłością.
Masakra przed katedrą była jedynie początkiem. Jaszczury rozprzestrzeniły się na cały świat. I nikt z rdzennych mieszkańców nie potrafił stawić im czoła. Nawet nie próbował. Ludzie uciekali, chowali się, co przedłużało ich żywoty o nędzne sekundy, ale nikt z nich nie myślał o walce. Dlatego podbój zakończył się w ciągu miesiąca.
I stało się tak, jak obiecała Arcykapłanka. Cierpienia ludzkości ostatecznie zakończyły się. Żaden z ludzi już nie bał się śmierci. A władzę nad dostatnią, piękną krainą objęła jedna kochająca się rodzina. Bracia i siostry. Prawdziwe dzieci Matki.
Działo się w to w innym świecie, ale równie dobrze mogłoby w naszym. Zamieszkiwały go istoty tak podobne do nas, że równie dobrze możemy nazywać je „ludźmi”. Ów świat był podzielony na wiele różnych królestw, miast i plemion. Jak to zwykle bywa, od czasu do czasu prowadziły one ze sobą wojny. Traktowano to jako normalną część życia. Nikt nie miał wyrzutów sumienia z powodu napadania i grabienia sąsiadów. Każdy lud dbał o to, aby być silnym, bronić się przed napaściami wrogów i samemu móc od czasu do czasu najechać jakichś obcych i wzbogacić się ich kosztem. Najlepsi wojownicy i wodzowie byli otaczani powszechnym szacunkiem. Okrucieństwa wojny ograniczały jedynie honorowe zasady w rodzaju „Nie zdradzaj sojuszników”, „Nie wszczynaj wojny w święte dni”, „Nie morduj dzieci”. Nie wszyscy władcy uznawali te prawa, a jeszcze mniej dbało o to, by żołnierze zawsze ich przestrzegali.
Aż pewnego dnia pojawiła się osoba, która zakwestionowała ten stan rzeczy. Nikt nie wiedział, z jakiego ludu pochodziła. Nie używała miana innego niż Arcykapłanka. Młoda kobieta w białych szatach kroczyła pośród ludzi, głosząc przesłanie pokoju. Mówiła, że przychodzi w imieniu bogini, którą nazywała po prostu Matką. Opowiadała o idealnym społeczeństwie, w którym wszyscy są dziećmi tej samej rodzicielki. A bracia i siostry nigdy ze sobą nie walczą, nigdy się nie krzywdzą. Kochają się i pomagają sobie nawzajem. Nie żyją w strachu przed swoimi sąsiadami, bo wiedzą, że mogą im ufać. Zamiast marnować siły na wyrywanie sobie nawzajem bogactw, po prostu wspólnie działają, by każdy tych bogactw miał jak najwięcej.
Zapewne większość ludzi potraktowałoby Arcykapłankę jako wariatkę, głoszącą oderwaną od życia wizję. Lecz ona dysponowała dowodami na poparcie swojego posłannictwa. Jej ręce miały moc leczenia. Uzdrawiała ludzi z chorób i ran. Pomagała każdemu, kto ją o pomoc poprosił. A każdej takiej osobie opowiadała o swojej świetlanej wizji. Niektórych interesowało jedynie samo leczenie ciała, przyjmowali je, traktując konieczność wysłuchania bełkotu marzycielki niczym cenę za usługę. Wzruszali ramionami i wracali do swojej egzystencji pełnej ciągłej walki. Ale wielu pozwalało, by słowa dotarły do ich dusz. Wokół Arcykapłanki powstała społeczność ludzi pragnących spróbować nowego sposobu życia. Wybudowali niewielką świątynię dla Matki. Wokół niej zaczęły pojawiać się chaty wyznawców. Stopniowo wioska zaczęła przeradzać się w miasto. A potem w okolicy powstawały kolejne osady. Przewodziły im kobiety uznające się za uczennice Arcykapłanki. Choć nie miały jej uzdrowicielskich mocy, mogły powtarzać przesłanie. Mogły też szerzyć dobre dzieło, zbierać datki od bogatych i rozdawać ubogim, tak, aby nikt nie musiał walczyć o byt.
Król krainy, w której zaczął rozwijać się ten kult, nie był zadowolony. Religia Matki sprawiała, że jego poddani stawali się bezużyteczni jako wojownicy. Jak uznawał monarcha – słabi i tchórzliwi. A przez to słabło królestwo i jego władza. Król wysłał swoich żołnierzy, aby zmusili wyznawców do służby w armii. Wielu czcicieli Matki uległo. Ale inni pozostali wierni swoim ideałom. Nie walczyli z werbownikami, po prostu odmawiali wzięcia broni do ręki. Nie mogły ich złamać wyzwiska, ani bicie, ani nawet tortury. Cały czas jedynie prosili swoich oprawców, aby ci przestali stosować przemoc. Próbowali tłumaczyć żołnierzom, że krzywdząc innych, krzywdzą sami siebie. Na niektórych wojownikach – nie było takich przypadków wiele, ale się zdarzały – ich postawa wywarła wielkie wrażenie. „To nie są tchórze” – mówili. „To są prawdziwi bohaterowie! Żeby bronić się siłą przed cierpieniem i śmiercią trzeba odwagi… ale żeby je przyjąć w imię swojej wiary, trzeba jeszcze większej!”. I przyłączali się do wyznawców.
Król miał tego dosyć. Postanowił skończyć z kultem raz na zawsze, uderzając w jego serce. Kazał aresztować Arcykapłankę i przyprowadzić ją przed swoje oblicze. Gdy kobieta w białych szatach stanęła przed tronem, monarcha zapytał: „Naprawdę wierzysz, że czynisz dobro? Przecież sprawiasz, że ludzie stają się słabi i bezbronni wobec wrogów”.
Kobieta przez chwilę milczała, a potem zaczęła mówić. „Dopóki istnieje walka, dopóty istnieją wrogowie, przed którymi trzeba się bronić. Odwet rodzi odwet. Ten świat pozna prawdziwy pokój i bezpieczeństwo, dopiero, gdy wszyscy wyrzekniecie się wojny. Wówczas nadejdzie chwila, gdy żaden człowiek nie będzie bał się innego człowieka. Żaden człowiek nie będzie bał się cierpienia, chorób, niedostatku, a nawet śmierci. Cała ziemia będzie we władaniu jednej, kochającej się rodziny, pod opieką Matki. Wiem, że minie wiele lat, zanim to osiągniemy. Ale taka jest moja wizja i przysięgam, że ją osiągnę. Ale potrzebuję waszej pomocy”.
W sali tronowej zapadła cisza. Arcykapłanka przemawiała z takim przekonaniem, z takim żarem, że nikt z dworzan, ani nawet sam król jej nie wyśmiał, ani jej nie zaprzeczył. Wreszcie władca przemówił. Oświadczył, że wyraża zgodę na działanie kultu Matki w swoim kraju.
I tak religia zaczęła się jeszcze bardziej rozrastać. W całym królestwie powstawały świątynie, służące nie tylko za miejsca kultu, ale również szpitale i przytułki. Pojawiały się też nowe osady ludzi pragnących żyć wedle pokojowych zasad. Wszyscy nosili białe szaty, jak ich przewodniczka. Większość osób nie była gotowa przystąpić do kultu, ale szanowała jego członków za ich łagodność i pomoc niesioną wszystkim ludziom. Pomału zaczęła się rodzić tradycja, według której zabicie nosiciela białych szat było uznawane za wielki grzech. W dalszym ciągu ludy toczyły wojny, w dalszym ciągu przestępcy dokonywali zbrodni, a władze karały ich na różne krwawe sposoby. Tym niemniej, religia Matki dawała azyl od wszechobecnej przemocy i nadzieję, że można chociaż spróbować żyć inaczej.
Lata mijały. Pierwszą Arcykapłankę zastąpiła jej następczyni, a potem kolejna. Każda z nich dysponowała uzdrowicielską mocą i była uosobieniem spokoju i łagodności. Ludzie dostrzegali też, że choć zmieniają się szczegóły, jak kolor włosów czy rysy twarzy, każda Arcykapłanka jest na swój sposób podobna do poprzedniej, dzięki takiej samej postawie czy sposobowi mówienia. Niektórzy wierzyli, że kobieta, dzięki swojej więzi z Matką, odradza się w coraz to nowych wcieleniach – i że to jest nadzieja na przezwyciężenie śmierci, o której mówiła podczas swego słynnego kazania w pałacu. Sama Arcykapłanka nie odnosiła się do tych plotek w żaden sposób.
Sukcesja Arcykapłanek i szerzenie się kultu nie były jedynymi zmianami. Nauka i technologia rozwijały się. A wraz z nimi pojawiały się nowe sposoby zadawania śmierci. Pewnego dnia wybuchła kolejna wojna. Zaczęła się od jakiegoś drobnego nadgranicznego sporu między dwoma państwami. Ale wkrótce do walczących krajów zaczęli dołączać ich sojusznicy. Niedługo potem cały świat podzielił się na dwa obozy i pogrążył w wojnie. A była to najstraszliwsza wojna, jaką dotąd znano. Arsenał nowych broni ukazał swoją niszczycielską moc w pełnej krasie. Machiny miotały pociski na miasta, których ich operatorzy nawet nie widzieli. Latające konstrukcje spuszczały bomby z nieba. Chmury trujących gazów sprawiały, że ludzie dusili się lub umierali w męczarniach z wypaloną skórą i oczami. Wreszcie nastąpił koniec, gdy jedna z frakcji spuściła na metropolię należącą do przeciwników najnowszy rodzaj bomby. W eksplozji przypominającej gniew wściekłego bóstwa w jednej chwili zginęły tysiące mieszkańców. Strach przed widmem zagłady przyniósł pokój.
Ale koniec wojny sprawił jedynie, że ludzie wreszcie mogli przyjrzeć się ogromowi krzywd, jakie ona spowodowała. Każdy kraj zapełniały tłumy sierot i inwalidów pozbawionych pomocy. Weterani, którzy uniknęli śmierci lub kalectwa, byli nękani przez wizje okropieństw, jakich byli świadkami lub sprawcami. Zniszczenia pochłonęły dziedzictwo kultury i wielkie bogactwa, które mogły być wykorzystane dla dobra ludzi. Wiele wielkich miast, niegdyś tętniących życiem, stało się ruinami i cmentarzami.
Po całym świecie zaczęło krążyć jedno hasło „Nigdy więcej wojny!”. Oczywiście, w jego głoszeniu przodowali noszący białe szaty. Tym razem ich nauka padła na podatny grunt. Coraz więcej ludzi przyjmowało ich doktrynę. Nawet władcy doszli do wniosku, że pokój jest lepszym rozwiązaniem. Miecze i machiny wojenne przetopiono na narzędzia ogrodnicze, które miały służyć odnowieniu świata wyniszczonego wojną. Ludzie mogli zająć się pożytecznymi i przyjemnymi zajęciami, zamiast marnować czas i siły na ciągły wyścig zbrojeń. Osiągnęli poziom rozwoju, o jakim wcześniej nie śnili, stworzyli cuda sztuka i nauki. Po kilku pokoleniach wojnę zaczęto traktować wyłącznie jako koszmar przeszłości. Niektórzy nawet powątpiewali, czy kiedykolwiek naprawdę istniały czasy, w których ludzie w tak okrutny sposób mordowali się nawzajem. Jak przodkowie mogli być tak krwiożerczy… i tak głupi?
Wreszcie nadszedł dzień, w którym kolejna Arcykapłanka oświadczyła, że świat jest gotów, aby cierpienia ludzkości zostały ostatecznie zakończone, a władzę nam nim objęła jedna rodzina. Z tej okazji ogłosiła dzień wielkiego święta. Tłumy zgromadziły się przed katedrą, stojącą w tym samym miejscu, w którym niegdyś postawiono pierwszą, prymitywną kaplicę na cześć Matki. Jeszcze większe tłumy oglądały ceremonię na rozstawionych na całym świecie ekranach.
Arcykapłanka wyszła na mównicę i rozpoczęła swoje kazanie.
„Spójrz, Matko!” – rozpoczęła, wznosząc ręce do nieba. „Oto ten lud stał się wolny od wszelkiej przemocy. Wyrzekli się broni, nie mają jej. Nawet gdyby zechcieli, nie wiedzieliby, jak prowadzić wojnę… ale żaden z nich by tego nie chciał. Sama myśl o walce napawa ich obrzydzeniem. Stali się do niej niezdolni”.
Kobieta umilkła, a na jej twarzy pojawił się uśmiech pełen ekstatycznego uniesienia. Nawet najwierniejsi wyznawcy nigdy nie widzieli swej przewodniczki tak radosnej.
„Spójrz, Matko!” – wznowiła mowę Arcykapłanka. „Wielki Plan się zakończył! Ten świat jest gotów! Matko, błagam cię, przyślij moich kochanych braci i siostry, abyśmy objęli tę ziemię w nasze posiadanie, jako jedna rodzina! Dzięki wielu latom pokoju, jest ona pełna dostatku, z którego możemy korzystać! Niech cierpienia mieszkańców tej planety się ostatecznie zakończą! Szybko i sprawnie!”.
Wielu wyznawców zaczęło wiwatować. Inni milczeli, pełni wątpliwości. Mowa Arcykapłanki była dziwna. Co to znaczyło „przyślij moich braci i siostry”? Czyż to nie oni byli rodziną Arcykapłanki? Ale przecież już tu stali. Nie trzeba było ich przysyłać.
Lecz po chwili nawet wznoszący okrzyki zaczęli milknąć. A potem znów zaczęli krzyczeć – ale ze strachu. Oto postać Arcykapłanki zaczęła się zmieniać. Jej twarz falowała, aż przybrała wygląd paskudnego, gadziego pyska pełnego ostrych kłów. Kobieta – o ile można ją było tak zwać – odrzuciła swoją szatę, ukazując monstrualną, pokrytą łuskami sylwetkę. Jej dłonie, te same delikatne dłonie, które niosły pomoc tak wielu potrzebującym, okazały się uzbrojone w szpony.
Ale to nie był koniec. Niektórzy z uczestników ceremonii zaczęli wskazywać na niebo. Otworzył się tam krwistoczerwony portal. A po chwili zaczęły z niego wyskakiwać stwory podobne do Arcykapłanki. Nie traciły czasu, natychmiast zaczęły rozrywać ludzi na strzępy swymi kłami i pazurami. A przywódczyni kultu Matki patrzyła na nich, na swoją prawdziwą rodzinę, z niezgłębioną, niezmąconą, absolutną miłością.
Masakra przed katedrą była jedynie początkiem. Jaszczury rozprzestrzeniły się na cały świat. I nikt z rdzennych mieszkańców nie potrafił stawić im czoła. Nawet nie próbował. Ludzie uciekali, chowali się, co przedłużało ich żywoty o nędzne sekundy, ale nikt z nich nie myślał o walce. Dlatego podbój zakończył się w ciągu miesiąca.
I stało się tak, jak obiecała Arcykapłanka. Cierpienia ludzkości ostatecznie zakończyły się. Żaden z ludzi już nie bał się śmierci. A władzę nad dostatnią, piękną krainą objęła jedna kochająca się rodzina. Bracia i siostry. Prawdziwe dzieci Matki.