Łowca dusz

I znowu na polu bitwy.

Stałem wówczas na jednym z dachów w północnej części Sub-łu fu i uważnie przyglądałem się, jak Złotormeńczycy przemieszczają swoje siły. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnim razem musiałem się z nimi mierzyć, ale nie zmienili się ani trochę. Gdziekolwiek nie szli, musieli zburzyć jak najwięcej. Byle tylko popisać się swoją siłą i rozstawiać te swoje papuzie namioty. Być może ktoś opisałby je innymi słowami, ale ja nie mogłem wymyślić lepszego. Każdy z nich był odmiennym kolorze, każdy bardziej krzykliwy od poprzedniego. Gdyby nie chmury dymu i szczęk broni, można by ich pomylić z jakimś jarmarkiem. Tak to jest, gdy kwestie zaopatrzenia zostawia się w rękach przygłupich szlacheckich dyletantów. Rodziny wysyłają ich do armii, żeby zrobili coś ze swoim życiem. Ponieważ jednak większość tego co robią, wychodzi marnie, zwykle dostają przydziały, w których nie mogą zrobić wiele złego. Cel może i szczytny, ale efekt nadal pozostaje komiczny.

Wtedy dostrzegłem ruch.

Nie było to nic ważnego, jedynie nieduży oddział wyruszający na obszar ziemi niczyjej. Nie więcej niż dwudziestu ludzi. Kilka minut obserwacji utwierdziło mnie w przypuszczeniu, że nie rusza do strefy, gdzie może się zacząć jakaś większa walka. Mogłem spokojnie zostać na swoim stanowisku, ale postanowiłem ruszyć ich śladem. Bliska obserwacja takich grupek może czasem przynieść użyteczne informacje. Poza tym, była też możliwość, że dojdzie do walki. Moje spojrzenie i prawa dłoń powędrowały w kierunku kabury, przypiętej do biodra. To dawało szansę na przetestowanie w warunkach bojowych prezentu, który niedawno otrzymałem. Szybko przeglądając wszystkie za i przeciw podjąłem szybką decyzję. Dokładnie przyjrzałem się temu oddziałowi, by określić w którym miejscu najwygodniej będzie mi ich spotkać, wytypowałem dogodny punkt obserwacyjny w tamtej strefie i ruszyłem.

Choć minęło już trochę czasu od mojej ostatniej misji bojowej w terenie, nie pozwoliłem, by w jakikolwiek sposób mogło to spowolnić moje reakcje i ruchy. Mimo wszelkich trudności i obowiązków starałem się jak najczęściej trenować. Być może część co młodszych asasynów zdołałaby mnie przegonić, ale moja technika była bez zarzutu, a i prędkość przynajmniej zadowalająca. Każdy, kto miał okazję do podjęcia takiego swobodnego biegu po dachach wie, że jest w tym uczucie swobody i wolności, z którym niewiele może się równać.

Kiedy już dotarłem na miejsce, gdzie chciałem przechwycić patrol – skrzyżowania ulic jakieś półtrora kilometra od mojej pierwotnej pozycji obserwacyjnej – zająłem pozycję na dachu jednego z budynków i uzbroiłem się w cierpliwość. Szczęśliwie, moje przewidywania się sprawdziły i nie musiałem czekać długo. Pierwsze odgłosy zbliżających się ludzi dosięgnęły mych uszu niedługo przed wejściem patrolu w zasięg mojego wzroku. To, oraz widoczne starania utrzymania w miarę przyzwoitego szyku dawały jasne wskazówki – oddział złożony z aroganckich żółtodziobów, najpewniej ze szlachetnych rodzin, ale prowadzony przez co najmniej kompetentnego oficera.

Spokojnie czekałem na swojej pozycji, wypatrując dobrego momentu, by się ujawnić. W międzyczasie oddział ten podszedł na tyle blisko, bym mógł wreszcie zrozumieć, o czym rozmawiają. Nie byłem zdumiony, lecz mimo to rozczarowany.

- Gdzie są ci wszyscy tchórzliwi Łundarianie. Jak zawsze, gdy można uderzyć znienacka, robią to bez wahania. Ale gdy dochodzi do prawdziwej walki, chowają się przed nami.

- Mnie bardziej interesuję, gdzie Smokorianie. Wszyscy w regimencie będą nam zazdrościć, jeśli uda nam się wygrać z ich żołnierzami.

- Cisza – warknął dowódca.

Jedno spojrzenie na niego, bym mógł wydać o nim werdykt. Średniego wzrostu, ale barczysty, z miny przypominający zdenerwowanego borsuka. Jego krótkie, brązowe włosy, były już mocno przyprószone siwizną. Nosił prosty, ale dobrze uszyty brązowy płaszcz bez żadnych ozdób. Przy jego pasie wisiał krótki kordelas, nóż i pistolet z zamkiem kołowym – oręż nie rzucający się w oczy, lecz było widać, że to często używana, zaufana broń. Krótko mówiąc – doświadczony wojak, który niejedno widział i wyciągnął z tego wiele nauk.

Od razu przypadł mi do gustu.

Tymczasem jego słowa zamiast uciszyć ludzi, tylko sprowokowały kłótnie. Odniosłem wrażenie, że jego przełożeni z jakiejś przyczyny go nie lubią. W końcu nie dostaje się pod komendę najbardziej denerwujących żółtodziobów w ramach nagrody.

- A po co mamy być cicho? Poza nami co najmniej w promieniu kilometra nie ma nikogo poza nami.

- Nie wiesz tego na pewno. I dopóki nie wiesz, macie być ostrożni.

- Skąd ta paranoja, sierżancie? – spytał kolejny. W jego tonie słychać było lekceważenie. – Gdyby ktoś nas obserwował, już byśmy wiedzieli. I się go pozbyli.

Słysząc ten komentarz, uniosłem brew. Byłem milczącym dowodem na to, jak te słowa są dalekie od prawdy. Choć po chwili uśmiechnąłem się, mogąc wyobrazić sobie zamieszanie, które wywoła moje wejście na scenę.

- Jeszcze się o tym przekonamy. Siedzę w tej robocie prawie dwadzieścia lat. Dla was to pierwsza misja. Wierzcie mi, że żołnierzy zabija najszybciej nie wróg, a nadmierna pewność siebie. Pułapka, czy nawet zwykły wypadek może się wydarzyć w każdej chwili, więc ostrożnie, powoli, oczy dookoła głowy.

- To niech przyjdą. Z chęcią kilku pozabijam – odezwał się następny. Jedno spojrzenie na jego tępą, brutalną twarz wystarczyło, by wydać wyrok – pierwszy cel ze skutkiem śmiertelnym.

- Wystarczy już. Ochłońcie wreszcie, utwórzcie szyk, i módlcie się, byście szybko się nie przekonali, gdzie wylądowaliście.

- Co masz na myśli, sierżancie? – odezwał się następny członek oddziału. Wydawał się być jednym z najinteligentniejszych członków tego zespołu, choć miałem wrażenie, że był trochę nie na miejscu. Był to ktoś, kto mógłby mi się przydać w bibliotece. – przecież widzimy gdzie jesteśmy. Jest tu ładnie i jak na razie spokojnie.

- Takie są tylko pozory, to cisza przed burzą. Chcecie wiedzieć, gdzie się znajdujecie? Dobrze, powiem wam: wylądowaliśmy w piekle, a przynajmniej w jego przedsionku.

- Z tym się bezsprzecznie zgodzę – odezwałem się na głos.

Wszyscy bez wyjątku zwrócili twarze w moją stronę. Tylko na twarzy dowódcy widać było coś więcej niż bezbrzeżne zaskoczenie – kilku nawet opadły szczęki. Przez chwilę podziwiałem ich zdumione miny, a następnie wykonałem skok. Normalnie, skakanie z trzeciego piętra na gołą ziemię skończyłoby się co najmniej bolesnym obiciem, lecz dzięki niezwykłym właściwościom swojego ekwipunku, wylądowałem bez najmniejszego zadrapania. Przez kilka sekund trwałem w pozycji klęczącej, unosząc równolegle do podłoża prawą rękę, a następnie z gracją się podniosłem.

Każdy z nich wpatrywał się we mnie ze zdumieniem wypisanym na twarzy. Nie dziwiło mnie to. Jeśli mój pokaz akrobatyczny nie zrobił na nich wrażenia, bez wątpienia robiła to moja zbroja i oręż.

Ruszając na pole bitwy zwykle nosiłem ten sam ubiór: Szara szata z głębokim kapturem, niemal identyczna krojem do tych noszonych przez asasynów (jedyną większą różnicą był brak spiczastego zakończenia kaptura). Twarz miałem zakrytą naciągniętą na maską z purpurowego materiału. Do tego dwie krótkie, purpurowe peleryny, okrywające ramiona z ukrytymi ostrzami, chronionymi przez czarne karwasze wykonane z obsydianu. Długie spodnie w ciemnej barwie były wykonane z mocnego, przyjemnego w dotyku materiału, dość wąskie, ale nie ograniczające ruchów. Do tego buty do kolan z przypiętymi stalowymi nagolennikami. Mimo matowego wykończenia, z bliska można było dostrzec misterne zdobienia wykonane ze złota i mosiądzu. Całości dopełniał napierśnik, również w kolorze szarym. Zdobiony był delikatnymi wytłoczeniami, wyglądał, jakby został wykonany z kilku pasów metalu. Całości dopełniał skórzany pas na broń, przewieszony również przez jedno ramię i symbol mojej godności – Medalion Opiekunów Wiedzy spoczywający dumnie na mojej piersi. Przy pasie wisiała moja ulubiona broń: Miecz o szerokim ostrzu, sztylet, pistolet i pejcz, do tego kilka sakiewek na amunicję i przydatne drobiazgi.

Kiedy spokojnym ruchem podniosłem się do pozycji stojącej i założyłem ręce na piersi, przyjrzałem się wszystkim naraz i każdemu z osobna. Niemal wszyscy byli w stanie głębokiego zaskoczenia i poza dowódcą może tylko jeden albo dwóch przejawiało jakąś gotowość do ewentualnej walki. Miałem nadzieję ograniczyć rozlew krwi, tak więc nie robiłem żadnych gwałtownych ruchów przez dłuższą chwilę, aż w końcu odezwałem się łagodnym głosem.

- Witam panów. Mam nadzieję, że nie czujecie się rozczarowani swoimi umiejętnościami, skoro pozwoliliście mi podejść tak blisko?

Jak dotąd nikt nie wykonał nawet jednego ruchu, który mógłby zwiastować zagrożenie, więc nadal trwałem w tej samej pozycji. W razie czego byłem gotów, by niemal natychmiast sięgnąć do rewolweru, więc czułem się pewnie. Najwięcej uwagi poświęciłem sierżantowi oddziału, który był nie tylko mniej zaskoczony moim widokiem niż reszta, ale jakby mnie skądś rozpoznał.

Kontemplacje nad tym tematem przerwał mi gwałtowny ruch, który dostrzegłem w polu widzenia.

Jeden z żołnierzy drżącymi dłońmi podnosił pistolet, kierując go w moją stronę. Szybkie spojrzenie w jego oczy powiedziało mi kim jest – młodym dzieciakiem, który zaciągnął się przymuszony przez rodziców, mający nadzieję, że może uda mu się coś ugrać. Nie chciałem chłopaka zabijać, ale też nie zamierzałem dać mu się zastrzelić. To byłaby plama na mojej reputacji.

Szybkim, wyćwiczonym ruchem sięgnąłem ręką do kabury i wyciągnąłem rewolwer. Runy, które wygrawerowałem na broni na moment zalśniły delikatnym światłem. Kierując się niemal wyłącznie instynktem, wymierzyłem broń i pociągnąłem za spust. Rozległ się huk i mój cel padł na ziemię z krzykiem, wypuszczając z rąk broń i łapiąc się za postrzelone ramię. Całe zajście trwało zaledwie kilka sekund, a po wszystkim reszta ludzi tylko w osłupieniu wpatrywała się w moją postawę strzelecką i mój pistolet, z którego lufy wypływała smużka dymu.

Po raz kolejny przez kilka chwil nikt nawet nie mrugnął, starając się zrozumieć, co się właśnie stało. Ciszę zakłócały jedynie jęki rannego. Powoli i metodycznie obserwowałem wszystkich, szukając kolejnych oznak zagrożenia. Kiedy spojrzałem w oczy sierżanta, znalazłem potwierdzenie swoich wcześniejszych domysłów – ten człowiek już mnie kiedyś widział w akcji. Zanim jednak zdążyłem zadać mu pytanie, rozległ się krzyk pełen sprzeciwu i nienawiści i cały oddział, z wyjątkiem dowódcy, ruszył do ataku.

Większość ludzi stwierdziłoby, że taka walka to szaleństwo, ale godziny treningu i przeróżne doświadczenia to było wszystko, czego potrzebowałem. Obserwując zbliżających się wrogów, analizując ich umiejętności i czytając w ich sercach mogłem spokojnie stworzyć dobry plan.

Najpierw w ruch znowu poszedł mój pistolet. Choć własnoręczne wykonywanie pocisków było czasochłonne, używając go miałem największą pewność, że wywołam dokładnie tyle szkód ile uznam za stosowne. Nim ktokolwiek zbliżył się do mnie na tyle, by zadać ciosów, rozległo się kolejnych pięć huków. Ci, w których wymierzyłem swą broń, po chwili leżeli na ziemi, zwijając się z bólu, lub w zupełnej ciszy. Następnie szybki, prostu ruch i oręż wrócił do kabury.

Po wykonaniu tego ruchu, pozostali na chwilę zwolnili, lecz trwało to zaledwie kilka sekund. Gdy te upłynęły, wszyscy zaatakowali mnie z jeszcze większą wściekłością. Wyciągnięcie miecza trwałoby za długo, a nie miałem ochoty używać sztyletu, więc postawiłem na walkę wręcz z użyciem ukrytych ostrzy. Czas, który miałem, był wystarczający, bym mógł sięgnąć do mechanizmów przymocowanych do moich przedramion. Zanim jednak zdecydowałem się je aktywować, uznałem, że namieszam w ich szykach w sposób mniej konwencjonalny.

Oddział szedł na mnie zwartą grupą, pewnie licząc na to, że zdołają mnie przygnieść przewagą liczebną. Pokaz strzelecki bez wątpienia dał im do myślenia, ale fakt, że schowałem broń do olstra niewątpliwie podbudował ich pewność siebie. Chcąc raz jeszcze zachwiać ich nastawieniem, błyskawicznie ruszyłem naprzód. Nim zorientowali się co chcę zrobić, wpadłem prosto w nich, wykonując szybką przewrotkę by zamortyzować swój upadek, jednocześnie zwiększając siłę uderzenia. Kilku chłopaków z pierwszego szeregu upadło pod moim ciężarem i wydali z siebie głuche stęknięcia, gdy się po nich przetoczyłem. Pozostali mieli dość czasu, by się rozproszyć i uniknąć bezpośrednich skutków tego zagrania. Kiedy podnosiłem się do pozycji stojącej, moi przeciwnicy mieli dość czasu, by utworzyć wokół mnie krąg, odcinając mi drogę odwrotu i zabezpieczając się przed ponownymi wyskokami w tym stylu. Widząc, że postępują dokładnie tak, jak miałem nadzieję, uśmiechnąłem się lekko pod przesłoną. Szybko jednak w pełni skupiłem się na otoczeniu i przeciwnikach. Ich umiejętności nie wyglądały imponująco, ale to nie był powód, by opuszczać gardę.

Spokojnie obracałem się dookoła własnej osi, lustrując swoich przeciwników. Chciałem jak najbardziej ich zdenerwować, wystawiając na próbę ich cierpliwość. Byłem gotów stać tam choćby i cały dzień, gdyby zaszła taka potrzeba. Mogłem też szybko odpowiedzieć na próbę użycia broni palnej. Czas powoli się ciągnął, lecz nie mógł tego robić wiecznie.

Najpierw wyskoczył pojedynczy dzieciak po mojej lewej. Jedno spojrzenie w jego szeroko rozwarte oczy i trzęsące się dłonie mówiło wszystko. Był przerażony. Dzieciak zmuszony wstąpić do armii przez rodziców, pomimo niechęci do walki. Gdyby tego nie zrobił, spotkałyby go jeszcze gorsze konsekwencje. Nie chciałem go zabijać. Szczęśliwie dla niego nie stwarzał wielkich problemów. Pierwsze, nieudolne cięcie szabli z łatwością zablokowałem karwaszem. Następnie szybki ruch prawą dłonią pozbawił go uzbrojenia, a zręczna przewrotka posłała go na ziemię. Błyskawiczny cios w szczękę pięścią w rękawicy podbitej metalem załatwił resztę.

W momencie, gdy kończyłem uderzenie, podchodził już do mnie kolejny. Wydawał się nieco lepszy w sztukach walki, jednak w jego oczach kryło się niewiele inteligencji. Niemalże można było wyczuć jego skłonności do zadawania cierpienia. Nie prosił o miłosierdzie, a ja nie miałem zamiaru mu go udzielać. Szykował się do wykonania potężnego zamachu, a ja postanowiłem dobrze to wykorzystać. Szybka przewrotka w odpowiednim momencie sprawiła, że nie mógł tak po prostu uderzyć we mnie z całą mocą, jednocześnie dając mi świetną okazję do uderzenia. Moje lewe ramię wystrzeliło błyskawicznie do przodu, posyłając ukryte ostrze prosto w jego nerkę. Po tym ciosie wylądował głucho na ziemi. Choć starał się jeszcze wykonać jakiś ruch, nic nie mogło go już ocalić.

Straty były na razie za małe, by otaczający mnie pierścień wyraźnie się zmienił, lecz tych kilka ruchów, które właśnie miały miejsce, bez wątpienia wywołały poruszenie u pozostałych żołnierzy. Następni dwaj, stojący obok siebie, wymienili się krótkimi spojrzeniami i unieśli gotowe do strzału pistolety. W odpowiedzi uniosłem ramiona. Rozległ się huk, a po chwili obaj leżeli martwi. Jedynym świadectwem, że to moje dzieło, były kłęby dymu przy mojej lewej ręce i ramiona niewielkiej kuszy przy prawym ramieniu. Nie dając przeciwnikom dodatkowego czasu na ochłonięcie, szybko odwróciłem się do tyłu i użyłem miotacza strzałek na pierwszym, który był pod ręką. Miał szczęście, bo nie z braku czasu użyłem pocisku z toksyną usypiającą. Ponieważ bez ładowania nie mogłem wystrzelić więcej, płynnym ruchem dobyłem miecz.

Pozostali, gdy wreszcie się zebrali w sobie, ruszyli na mnie całą ekipą. Wrzeszczeli rozmaite zawołania i okrzyki bojowe, potrząsali bronią. Choć wyglądało to imponująco, nie robiło to na mnie większego wrażenia. Angażując w to wszystko, co tylko mogłem, byłem w stanie wyczuć swoich przeciwników. Pozwalało mi to dokonać lepszego osądu ich umiejętności i wyboru, za którymi powinienem się zająć w pierwszej kolejności.

Najpierw podszedł do mnie żołnierz stojący mi za plecami. Wspierał go towarzysz stojący po mojej prawej. Nie namyślając się długo obróciłem miecz w dłoniach i wykonałem szybkie pchnięcie za siebie. Nagrodą był jęk bólu. Mając świadomość, że wyciągnięcie go z ciała trwałoby za długo, powaliłem jego druha ukrytym ostrzem. W jego oczach było widać ogromny szok, gdy wpatrywał się w klingę, która dokonała jego żywota.

Następni trzej poruszali się za szybko, by mogli się wycofać. Byli też na tyle daleko, bym mógł dokonać właściwego wyboru. Szybko się odwróciłem i wydobyłem miecz trzewi konającego. Gdy moment był odpowiedni, wykonałem szybki młynek. Dwóch padło na ziemię, charcząc z rozciętych gardeł. Trzeci padł na ziemię, krzycząc przeraźliwie i sięgając rękami ku krwawej kresce na poziomie jego oczu.

Pozostali, widząc to, co zaszło, zaczęli poważnie się niepokoić. Nie przerwali natarcia, ale podchodzili już znacznie wolniej. Starali się lepiej wykorzystać przewagę liczebną i wzajemne wsparcie. Zostało ich już jednak zbyt mało i byli za słabo wyszkoleni, by mogła to uczynić znaczącą różnicę. Jedynie opóźnić nieuniknione.

Kolejny przeciwnik podbiegł do mnie, wysuwając przed siebie halabardę. Długie drzewce dawały mu większe poczucie bezpieczeństwa, ale wiedziałem co robić. Zamaszyste cięcie mojego miecza o szerokim ostrzu szybko odcięło ostrze jego oręża, zostawiając go z przerośniętą wykałaczką. Kolejny cios rozpłatał mu gardło. Następny żołnierz podbiegł do mnie z lewej, niezdarnie wymachując krótkim mieczem i krzycząc, że pomści śmierć przyjaciół. Pierwszy cios pozbawił go dłoni dzierżącej ostrze, następny przejechał na skos przez jego korpus, wysyłając go na spotkanie z poległymi towarzyszami.

Zostało już tylko dwóch, poza dowódcą, który nadal nie przejawiał chęci, by dołączyć do walki. Zastanawiałem się właśnie, czy nie powinienem przejść do ofensywy, jednak oni podjęli decyzję szybciej. Widać było, że są w tym rzemiośle lepsi od swoich towarzyszy. Powoli podchodzili do mojej pozycji, zataczając coraz mniejsze kręgi. Kiedy weszli w zasięg ciosów, zaczęli wykonywać swoimi mieczami serie krótkich pchnięć. Były na tyle płytkie, bym nie mógł wyprowadzić dobrego kontrataku, a dobra współpraca jeszcze komplikowała sytuację. Gdy chciałem skrócić dystans do któregoś, aby zadać cios, ten natychmiast odskakiwał, a drugi odciągał moją uwagę. Byli dobrzy, musiałem im to przyznać. Lecz ich passa nie mogła trwać długo. Przez kolejną minutę spokojnie odpierałem kolejne natarcia, zastanawiając się, jak uporać się z tą przeszkodą. Gdy wpadłem na pomysł, pozwoliłem sobie na lekki uśmieszek pod przesłoną.

Kiedy przeciwnicy ponownie ode mnie odskoczyli, spokojnym ruchem schowałem miecz do pochwy. Zamiast tego lewą ręką dobyłem sztyletu, a prawą położyłem na pasie, schowaną przed oczami postronnych pod peleryną.

Przy następnym ataku byłem już gotowy. Po następnym odskoku przeciwnika przede mną zrobiłem szybki wypad i bicz, który trzymałem w prawej ręce rozwinął się i oplótł ramię przeciwnika, w którym trzymał broń. Szybkie pociągnięcie i był już na mojej łasce. Przyjaciel chciał go uratować, ale było już na to za późno. Wbicie sztyletu w brzuch przeciwnika dało mi odpowiednią dźwignię, bym mógł go przerzucić na swoje plecy jednym zręcznym ruchem. Wylądował dokładnie tam gdzie chciałem – w miejsce, gdzie ochronił mnie przed ostrzem drugiego żołnierza. Nim ten zdążył zdać sobie sprawę, co się stało, moje ukryte ostrze już mknęło, by obdarzyć go pocałunkiem śmierci.

Kiedy ostatni trup już padł, schyliłem się i wyczyściłem ostrza z krwi, używając jego płaszcza. Gdy skończyłem, stanąłem z powrotem na nogi i rozejrzałem się po placu boju, obserwując martwych i rannych. W końcu, skierowałem swoje spojrzenie na sierżanta dowodzącego oddziałem, który wciąż stał w tym samym miejscu co na początku walki, bez przerwy świdrując mnie wzrokiem. W końcu zmniejszył dystans między nami o trzy kroki, lecz nie wymówił jeszcze nawet słowa. Po chwili to ja zdecydowałem się przerwać milczenie.

- Nie jesteś tchórzem, a jednak nie walczyłeś. Dlaczego?

Cisza po pytaniu trwała jeszcze kilka sekund, aż w końcu żołnierza splunął i odpowiedział.

- Wciąż mam ślady po naszym ostatnim spotkaniu. Nie powtarzam tych samych błędów.

- Co masz na myśli?

- Nie pamiętasz mnie? Cóż, nie dziwię się. Mój wygląd znacznie się zmienił od tamtego spotkania, jeśli można to tak nazwać.

- Ostatni raz w Złotomernie byłem przeszło dziesięć lat temu. Trochę się wtedy działo. Może powiesz chociaż, gdzie byłeś?

- Przed Wielką Biblioteką. Próbowałem cię zatrzymać, kiedy uciekałeś po wywołaniu serii wybuchów, próbowałem cię zatrzymać z dwoma towarzyszami. Wytrzymałem kilka sekund dłużej od nich, ocalałem chyba tylko dzięki szczęściu.

To poruszyło pewną strunę w moim umyśle. Po chwili wytężonego myślenia jeszcze raz spojrzałem na swojego rozmówcę. Na krótki moment stanęło mi przed oczami wspomnienie – on sam o dziesięć lat młodszy, z mniejszą ilością zmarszczek i szram, z nieco jaśniejszym spojrzeniem. Moje oczy zsunęły się z jego twarzy na klatkę piersiową. On, jakby czytając mi w myślach, odsunął nieco poły munduru, bym mógł zobaczyć swoje dzieło - czyste cięcie, przechodzące na skos.

- Cios na odlew, trochę mi się spieszyło. Ale wygląda na to, że nie należy tego żałować.

- Też się cieszę. Po tamtym spotkaniu myślałem nad tym, by odejść z wojska. Ponieważ stwierdzili, że jestem im jednak potrzebny, zostałem. Zgodziłem się jednak tylko dlatego, że dostałem ten awans i pisemną umowę, że nie będę musiał z tobą walczyć.

- Ten oddział jak sądzę, też był częścią tego wynagrodzenia?

- Nie, to akurat wynik mojej sprzeczki z kilkoma oficerami, niedługo przed naszym wypłynięciem.

- Mam wrażenie, żeto będzie ciekawe, ale o szczegółach później. Co teraz?

Słysząc to pytanie, przestał wpatrywać się we mnie, a zamiast tego rozejrzał się po polu bitwy.

- Cóż, moi ludzie nie żyją lub są ranni. Walka z tobą jest raczej bezcelowa, a bez oddziału nie mam czego szukać w ucieczce. Chyba zatem pora złożyć broń. Coś mi się widzi, że niedługo przyjdzie czas na moją emeryturę.

- Cóż, zrobisz jak uważasz. W tej chwili jednak jestem zobowiązany zabrać ciebie i twoich ludzi do obozu dla jeńców, gdzie otrzymacie właściwą opiekę. Wypuścimy was do domu po zakończeniu konfliktu, a potem róbcie to, na co macie ochotę. Może być?

Przez chwilę miał zamyśloną minę, ale nie trwało to długo. W końcu na tamtą chwilę to była najlepsza możliwa opcja.

- Dobra, stoi. Na szkoleniach mówią, że najgłupsza rzecz, jaką można zrobić, to zaufać Smokorianinowi. Ale, pokazałeś, że nie łakniesz krwi i jesteś człowiekiem honoru. Jeśli nie mogę zaufać tobie, to komu?

- Doceniam te słowa i dziękuję. Zanim jednak pójdziemy, czy zgodzisz się choć wysłuchać mej prośby?

- Słucham. O co chodzi.

Na dźwięk tych słów lekko uśmiechnąłem się pod maską. Spokojnie schowałem miecz do pochwy i wyciągnąłem ku niemu prawą dłoń.

- Czy podzielisz się ze mną swą wiedzą?

Propozycja zawisła w powietrzu, sprawiając, że nagle zamarło. Wymienialiśmy się nawzajem spojrzeniami, starając się pozbierać myśli. W moich słowach i oczach nie było fałszu, choć można to było interpretować w różny sposób. W końcu jednak uśmiechnął się i uścisnął moją dłoń.

Wtedy właśnie na krótką chwilę z uścisku wystrzelił promień światła. Po chwili z mojego towarzysza wypłynęło nieco mgły w fioletowym kolorze. Pomknęła ona w moim kierunku, lekko rozświetlając mój karwasz. Jednak tak jak zawsze, najmocniej zareagował mój medalion. Napis na brzegu i symbol pośrodku również zaświecił się na fioletowo, a kamienie zapłonęły własnymi barwami. Po chwili do tego moje oczy również na moment świeciły na fioletowo. Przez moje żyły popłynęła moc, a przed oczami wyskoczyła mi seria różnych obrazów. Kilka sekund później było już po wszystkim. Sierżant poczuł się nieco dziwnie po wszystkim, a sam lekko się zachwiałem. Ponieważ jednak nie stało się nic poważnego, uspokoiłem go kilkoma słowami i zabrałem się do postawienia na nogi rannych. Kiedy już skończyłem zajmować się pierwszym postrzelonym przez chwilę zbierałem myśli, aż wreszcie westchnąłem, wyprostowałem się i odezwałem się nieco znużonym głosem.

- Może już wreszcie wyjdziecie. Pokaz już się zakończył, jestem zmęczony, a tutaj przydałoby mi się trochę pomocy.

Mówiąc to, odwróciłem się. Moim oczom ukazał się widok, który podejrzewałem już kilka minut temu: Smoczy Strażnik, jego narzeczona i reszta bojowej kompanii. Szóstka młodych ludzi, których bez wątpienia lubiłem i szanowałem. Poza Marleną wszyscy patrzyli na mnie zdumieni i być może lekko zszokowani. Patrząc na nich lekko się uśmiechnąłem, a po chwili znów się odezwałem, tym razem z lekką irytacją w głosie:

- Tak, wiem. Byłem niesamowity, nie spodziewaliście się tego po mnie, jak zrobiłem to co zrobiłem, bla bla bla. Pomóżcie mi w końcu. Pogadamy, kiedy już odstawimy ich na miejsce.

Z początku nadal stali jak zamrożeni, ale kiedy posłałem im krzywe spojrzenie, w końcu podeszli i zaczęli pomagać rannym. Ja w międzyczasie dodatkowo zastanawiałem się, jak im to wszystko w dobry sposób wyjaśnić.

* *

Po powrocie do kwatery nastawiłem czajnik na wodę dla pozostałych, ja sam wybrałem sok owocowy z lodem. Czekając, aż woda zacznie się gotować, udałem się do pokoju obok. Wyszedłem stamtąd na dźwięk gwizdka już bez zbroi. Zamiast niej nosiłem purpurową szatę z kapturem, a z broni miałem tylko ukryte ostrze na lewej ręce, rewolwer w kieszeni i nóż w bucie. Spokojnie rozsiadłem się na ulubionym fotelu, założyłem nogę na nogę, pociągnąłem ze szklanki i cierpliwie czekałem. Każde z nich starało się zachować spokój, ale w sposobie, w jaki pili herbatę i ukradkowych spojrzeniach widać było niepewność, niepokój, a może nawet i nutę strachu. Choć muszę przyznać, było coś ciekawego w takim wyczekiwaniu, aż wreszcie zbiorą się w sobie na tyle, by zakończyć ten niezręczny moment, to wiedziałem też, że nie mamy całego dnia. Zatem upiłem jeszcze jeden łyk napoju i przerwałem tą ciszę.

- No dobra. Gdybyśmy siedzieli sobie w pałacu w Nal Smoko, z przyjemnością patrzyłbym, jak próbujecie się zebrać do tej rozmowy przez resztę dnia. Niestety, raptem kilka kilometrów stąd obozuje wroga armia, którą nie tak dawno pozbawiłem kilku ludzi. Może zatem przejdziemy już do części właściwej tego spotkania?

Na dźwięk mych słów wszyscy drgnęli, zupełnie jakby nagle wybudzili się z głębokiego snu. Tak to jest, gdy człowiek się zamyśli. Wszyscy wymienili ze sobą spojrzenia, starając się zdecydować, kto zacznie naszą rozmowę. Wreszcie pierwsza zabrała głos nasza droga księżniczka.

- No dobrze, zatem zacznijmy. Na początek chciałabym wiedzieć, jak to możliwe, że umiesz tak walczyć?

Słysząc to, moja brew automatycznie uniosła się w górę.

- Kochana, mam wrażenie że nie słuchałaś mnie uważnie kilka dni temu. Chyba opowiadałem ci, jak się dorobiłem swojej niezwykłej anatomii.

- No tak, ale… Sam mówiłeś, że to było wiele lat temu. Myślałam…

- Że od tamtego czasu zaniechałem ćwiczeń, a broń noszę tylko na pokaz jako pamiątkę dawnych czasów co? – nie odpowiedziała słowami, ale wyraz jej twarzy mówił wszystko. – Spokojnie, rozumiem to. W końcu zadbałem by tak właśnie myślała większość polityków, którzy tworzą Radę Strażników.

- Ale właściwie po co ukrywać swoje umiejętności? – spytał pułkownik Jakobiński.

- Bo ci wszyscy szlachcice od siedmiu boleści są bardziej ugodowi, gdy wierzą, że rozmawiają z kimś bezbronnym. Nie uwierzyłbyś, jak bardzo… a właściwie powinieneś wiedzieć co potrafią odstawić, wiedząc że ich rozmówca jest ich w stanie wykończyć w ułamku sekundy.

- Mogę w to uwierzyć. Ale nie zmienia to faktu, że nic nam nie powiedziałeś.

- A uwierzyłabyś, gdybym tak zrobił?

- Coś w tym jest – tym razem odezwał się Hubert. – ale czy ktoś z nas wiedział o tym już wcześniej?

Na moim obliczu pojawił się wtedy drwiący uśmieszek. Przez moment chciałem się lekko zaśmiać, ale stwierdziłem, że byłaby to przesada. Moje spojrzenie natomiast padło na Marlenę i Małgorzatę. Wyglądały tak, jakby nie wiedziały, czy powinny się zarumienić ze wstydu, czy dumnie wyprostować.

- No nie. Obie wiedziałyście? – znów odezwała się księżniczka.

- Oczywiście, że wiedziały – odparłem – To ja nauczyłem drogą panią porucznik, jak posługiwać się mieczem dwuręcznym, natomiast Marlena… Cóż to dłuższa historia na inną chwilę, więc na razie poprzestańmy na stwierdzeniu, że łączą nas specyficzne relacje. I uprzedzając kolejne pytanie, to ja poprosiłem, by nic nie mówiły. Z tych samych powodów.

- No dobrze, a zatem kolejne pytanie. Twoja broń, to nie jest coś co można tak po prostu dostać. Zacznijmy od widmowego ostrza, skąd je w ogóle wziąłeś? Przecież już masz jedno rozbudowane ostrze, drugie zgodnie z regułą której się nauczyłam powinno być wyłącznie do walki wręcz.

- Masz rację, tylko że tamto straciłem tego samego dnia, kiedy zmuszono mnie do wprowadzenia zmian w swojej anatomii. Podobnie było z większością mojego ekwipunku. Nowy stworzyłem z trofeów i prezentów. Ostrze zdobyłem.

- Ale od kogo? I jak udało ci się je uruchomić? – spytał Hubert. Wiedziałem, o co mu chodzi. W końcu ostrza wykonywano tak, by słuchały tylko jednego właściciela.

- Zabezpieczenia można złamać, jeśli się wie jak. Co do pytania od kogo je wziąłem, cóż… Powiem na razie tyle: asasyni nie sprzeciwiają się, gdy ktoś chce odłożyć broń i iść własną drogą. Jednakże ci, którzy dołączają do naszych wrogów i opłacają to naszą krwią, muszą zapłacić najwyższą cenę, prędzej czy później.

- No dobrze, zostawmy to na inną chwilę – odezwał się Kacper, decydując się wreszcie włączyć do rozmowy – Mnie bardziej interesuje coś innego. Czym właściwie było to fioletowe światło i to, co się wtedy stało?

- Ach, spodziewałem się tego pytania – mówiąc to lekko się uśmiechnąłem. – Wyjaśnienie jest zarówno proste, jak i skomplikowane. Pamiętacie, co głosi napis przed wejściem do Biblioteki Opiekunów, ten sam który widnieje na tym medalionie?

- Każde życie które pochłonę, czyni mnie silniejszym – odezwała się jednocześnie Kacper, Małgorzata, Piotr i Marlena. Hubert i Anita wsłuchiwali się w to zdumieni, chłonąc każde słowo.

Ta chwila była ciężka od emocji. Choć niektórzy znali fragmenty tego, co zamierzałem powiedzieć, to nikt nie wiedział wszystkiego. Podkręcając nieco dramaturgię chwili pociągnąłem jeszcze łyk z naczynia, odstawiłem je na stół, a sam podniosłem się z fotela i zacząłem powoli chodzić w tę i z powrotem. Do tego ująłem w dłoń medalion, a on w odpowiedzi zaczął lśnić lekkim blaskiem.

- To nie jest jedynie zwykła ozdoba, ani symbol godności. Kryje się w nim znacznie więcej. Raz jeszcze nie powiem wam wszystkiego, bo też jest w tej sprawie wiele rzeczy, których nie jestem pewien. Moc, która się w tym kryje, to prawdziwa siła Mistrza Opiekunów Wiedzy. Do pełnienia tej roli trzeba odpowiedniego człowieka, lecz to właśnie dzięki tej energii mogę pełnić swoje obowiązki tak dobrze. Pozwala mi on na pochłanianie odłamków dusz ludzi, którzy albo się na to zgodzą, albo stoją właśnie pod wieczną bramą. Różnica dla osoby, od której wezmę taki odłamek jest praktycznie żadna, bo jest to fragment po prostu za mały, by mogły to w jakiś sposób odczuć. Jednakże dla mnie efekt jest naprawdę znaczący.

Po moich słowach zapadła wręcz grobowa cisza. Moi przyjaciele starali się poukładać w głowach nowo zdobyte informacje. Tymczasem ja spokojnie kontynuowałem marsz, gotów odpowiedzieć na ewentualne pytania. Co prawda, wyjaśniłem im jedynie ogólne założenia moich umiejętności, lecz znałem swoje obowiązki. Nie powinienem zdradzać nikomu wszystkich swoich tajemnic, nawet najlepszym przyjaciołom. Nie była to pocieszająca myśl, ale taki już mój los.

- No dobrze, rozumiem – raz jeszcze rzekł Diabłobójca. – W takim wypadku mam jeszcze jedno pytanie. O co chodziło z twoimi karwaszami? Dlaczego tak lśniły podczas procesu?

- Ach, to. Cóż, nie jestem w stanie udzielić ci satysfakcjonującej odpowiedzi, bo sam nie rozumiem, dlaczego tak się dzieję. One się tak zachowują od czasu, gdy je zdobyłem.

Raz jeszcze nie powiedziałem całej prawdy. Nie kłamałem, ale daleko mi było do kompletnej spowiedzi. Szczęśliwie dla mnie szansa na kolejne pytania przepadła w momencie, w którym rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili otworzyły się i do środka wszedł młody chłopak. Przeprosił za najście, podał Kacprowi złożoną na pół kartkę pergaminu i wyszedł, zamykając za sobą odrzwia.

- To wiadomość ze sztabu. Coś zaczyna się dziać i chcą, żebyśmy przyszli to z nimi omówić.

- To idźcie, na razie zakończymy nasze spotkanie. I tak muszę się zająć kilkoma sprawami.

Chwilę później cała szóstka zaczęła się zbierać, życząc mi miłego wieczoru i wyrażając nadzieję na kolejne spotkanie w podobnym gronie. Żegnałem ich z lekkim uśmiechem na ustach. Musiałem przyznać, takie zgromadzenia są naprawdę przyjemne.

Kiedy drzwi w końcu się zamknęły – ostatnie wychodziły Marlena i Małgosia, obie patrząc na mnie dość dziwnym wzrokiem – ciężko westchnąłem i skierowałem swoje kroki ku swojemu fotelowi. W spokoju zjadłem kawałek ciastka i powoli osuszyłem swą szklanicę z reszty soku. Potem dłuższą chwilę po prostu siedziałem, w skupieniu wpatrując się w moją prawą rękę, w której ściskałem medalion.

Na krótką chwilę odpowiedział na kontakt z moją wolą i rozbłysnął delikatnym światłem. Mogłem poczuć nową moc i tajemnice, którą niedawno zebrałem. To było przyjemne uczucie, choć jednocześnie nieco obciążające. Przez głowę przeszła mi szybka gonitwa myśli odnośnie wiedzy, którą posiadłem przez te wszystkie lata, zarówno tej dobrej, jak i tej która przyniosła mi cierpienie. Czy postąpiłem słusznie wchodząc na tą ścieżkę? Często zadawałem sobie to pytanie, lecz jak zwykle gdy nad tym rozmyślałem, przypomniały mi się te wszystkie przyjemne rzeczy, które mnie spotkały.

A niech to, będzie co ma być. Jeśli trafię za to do piekła, to niechaj tak będzie. Jest zbyt wiele rzeczy, za które kocham tą pracę.

Z tą myślą dolałem sobie napoju i w spokoju zacząłem studiować nowo zdobyte informacje.
Każde życie, które pochłonę, czyni mnie silniejszym.
Odpowiedz
← Fan Works

Łowca dusz - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...