To ostatni wtorek, w którym możemy podziwiać perypetie elfki Tallis i jej dramatyczny pościg za niegodziwym Saarebasem. Niezależnie od tego, czy fanów uniwersum zasmuci ta wieść lub spotyka się ona z ich chłodną obojętnością, to do wirtualnych czeluści trafił finałowy epizod serialu internetowego autorstwa Felicii Day oraz studia BioWare – „Dragon Age: Redemption”. Czego spragnieni pasjonaci mogą oczekiwać od „la grande finale”?
Jak przystało na przygodę rodem ze świata Thedas, koniec ma zaiste słodko-gorzki smak. Zwolenników romantyzmu i miłosnych uniesień z pewnością ucieszy fakt, że w końcu dojdzie do kumulacji uczuć łączących dwóch głównych bohaterów historii, co zaowocuje ujawnieniem od dawna tłumionych emocji. Z kolei na fanów akcji czeka potyczka z magiem krwi, wypełniona akrobatycznymi podskokami, ostrymi klingami i śmiercionośnymi czarami. Widzowie będą również świadkami małej i niespodziewanej zdrady.
Zainteresowanych zapraszam jak zwykle do rozwinięcia wiadomości, gdzie znajdą pełen epizod.
Wypadałoby pokrótce podsumować „Dragon Age: Redemption”. Osobiście jestem troszeczkę rozczarowany, czego wyraz dawałem niejednokrotnie w informacjach o tej produkcji. Oczekiwałem przedniego widowiska z niebanalną historią, okraszonego dobrym montażem i kreatywnie rozwijającego uniwersum. Liczyłem na ambitny minimalizm, gdyż znam ramy i ograniczenia seriali internetowych. Chyba mogłem czegoś takiego spodziewać się po tytule, który miał olbrzymie wsparcie BioWare (promocja, konsultacja, projektowanie scenariusza i finanse) oraz mediów masowych, a także był tworzony przez hollywoodzkie gwiazdy obeznane ze sztuczkami szklanego ekranu i posiadające masę znajomości w kinematograficznych kuluarach?
Spójrzmy prawdzie w oczy, „Redemption” nie powala. Tani montaż, plastikowe uzbrojenie, nieciekawa charakteryzacja i dość dyskusyjna choreografia walk – to niechlubne wizytówki tej serii. Całość uderzała w komiczne tony, jakby kręcono produkcję z przymrużeniem oka, a nie poważny tytuł, z którego wylewa się mroczny klimat świata Thedas.
Gra aktorska też nie rzucała na kolana. Pomimo obiecującej obsady (Daug Jones, Felicia Day czy Adam Rayner), ewidentnie zabrakło jednej niebywale ważnej rzeczy. Pasji. Ciężko było wyczuć w tym wszystkim radość twórczą, zawsze towarzyszącą fanowskim produkcjom robionym za paczkę fistaszków. Aktorzy sprawiali wrażenie znudzonych i zobojętniałych, jakby wystąpili przed kamerą tylko dlatego, że byli winni koleżance małą przysługę.
Na sam koniec, rozczarowała fabuła – przewidywalna, schematyczna, pełna nielogiczności oraz niepotrzebnych dłużyzn, które całkowicie rujnowały mozolnie budowane napięcie.
Co mi przypadło do gustu? Z pewnością czary, których efekty znane z „Dragon Age II” z pieczołowitością i powodzeniem przeniesiono na taśmę filmową. Udało się również pokazać od innej strony filozofię Qun oraz enigmatyczną rasę Qunari, co było niewątpliwie słodziutkim smaczkiem. Poza tym, „Redemption” dało się obejrzeć z nutką przyjemności, jeżeli zostawiało się mózg w drugim pokoju i zapominało się o niewykorzystanym potencjale. Uniwersum „Dragon Age” można jednak wiele wybaczyć.
Jednakowoż, jeżeli mam do wyboru wypicie kufla chasydzkiego miodu pitnego z Tallis lub łyczek „Nuka Coli” z Twigiem, to wybieram fajtłapowatego przybysza z Krypty 10. Wybacz, panno Day. Konkurencja ma mniejsze wpływy i skromniejsze środki, ale nie śpi.