~~
Tomasz obudził się w swoim łóżku. Przetarł ręką zaspane oczy, podniósł się i spokojnie przeciągnął. Tę powtarzaną każdego poranka czynność przerwała nagła radość, oznaką której stał się szeroki uśmiech rosnący na jego twarzy. Młodzieniec szybko zdał sobie sprawę, że dziś jest jego święto. Jego wielki dzień. Przeciągnął się raz jeszcze i poszedł do łazienki.
Ukryte za kłębami chmur słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Pełen spokoju Tomasz, maszerując z gracją, wszedł na pięknie zdobiony taras, na środku którego stała wykończona skromnymi rzeźbami ława. W powietrzu czuć było siarczysty ziąb, a mimo to jego ciała nie przeszył nawet najmniejszy dreszcz. Powoli zapiął guziki u rękawów błękitnej koszuli, poprawił kołnierz. Radość go nie opuszczała. Czując przyjemną woń swoich perfum, oparł się o zimną, kamienną barierkę i spojrzał przed siebie.
Cmentarz. Duży, zatłoczony cmentarz. Mnóstwo zniczy. Kwiaty. Pełno ludzi. Wydawało mu się przez chwilę, że nawet czuje charakterystyczny zapach płonących knotów. Pożerała go jednak od środka świadomość, że nie może ich poczuć. To niemożliwe. Przyglądał się smutnym ludziom, ubranym w ciepłe płaszcze, zwykle czarne. Bardzo dobrze i wyraźnie widział ich zapłakane oblicza, wskazujące, że myślami są gdzieś daleko stąd.
Przy grobie po lewej stronie, tym pod wielkim kasztanowcem, stała matka z dwójką dzieci. Wszyscy pogrążeni w smutku i modlitwie.
- Niech Bóg ma tatusia w opiece. - Recytowała w myślach siedmioletnia dziewczynka, po policzkach której ściekały srebrne łzy. Dwie perełki.
Tomasz dobrze wiedział, że Boga tu nie ma. Nie ma też opieki. Mimo to nawet w myślach nie skomentował modlitwy. Po prawej stronie widział zapłakaną staruszkę, klęczącą nad nagrobkiem. Przyszła tu już czterdziesty czwarty raz. Rok po roku. Jak zwykle w Święto Zmarłych. Biedna.
Potok ludzi płynął szybko główną ścieżką dzielącą cmentarz na dwie części. Zaczynało się ściemniać, a pomimo tego Tomasz wciąż opierał się o barierkę i czekał. Dziś było jego święto. Jego wielki dzień. A ona zawsze przychodziła.
Byli ze sobą siedem lat. Wspólne mieszkanie, wspólne studia, wspólne plany, wspólnie spędzany czas. Mieli trwać do końca życia... i trwali. Pech stanął na drodze Tomasza, gdy późnym wieczorem wracał z imprezy. Za dużo alkoholu, za mało rozumu. Nie miał szans, gdy jego rozpędzony samochód wjechał w nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Do tej pory zdarza mu się budzić z krzykiem w środku nocy, słysząc wróżący śmierć pisk opon. Chwilę później cisza i długi sen. Tu, w świecie zmarłych, nikt się nie śpieszy.
Miał skromny pogrzeb, na którym zjawili się najbliżsi. Przyjaciele, rodzina i ona. Klaudia. Miłość jego życia. Przez trzy lata nie mogła pogodzić się ze śmiercią ukochanego. Psycholog, leki, mnóstwo bólu i nie dopuszczenie tego przykrego faktu do świadomości. Teraz czekał na nią, a ona zawsze przychodziła.
Gdy na cmentarzu pozostali nieliczni, w jego myślach zawitał cień wątpliwości. W tym roku wypadła piąta rocznica jego śmierci. A ona zawsze przychodziła.
- Pewnie znalazła sobie innego. - Zaczął się zastanawiać. - Zostawiła mnie.
Uparcie nie przestawał opierać się o zimną barierkę i wciąż zerkał na swój grób, po którym wesoło tańczyło kilka płomieni ze zniczy zostawionych przez rodziców i brata dzisiejszego poranka. Odwiedził go też kolega z grupy. Ale gdzie była ona? Potrząsł głową i czekał nadal.
Księżyc na dobre zawitał na niebie, a rzucane przez niego światło znakomicie komponowało się z tysiącami lśniących płomieni, dodających niesamowitego uroku cmentarzowi. Klaudii ciągle nie było.
- Już mnie nie kocha? - Zapytał się w sercu. Postanowił, że poczeka jeszcze pięć minut, lecz przez cały ten czas jedynie kilka liści zawirowało nad jego grobem. Ona się nie pojawiła.
Tomasz stracił wiarę. Pogrążony w smutku i zadumie uznał, że nie ma sensu dłużej czekać, odwrócił się i ujrzał uśmiechniętą, młodą dziewczynę.
- Wszystkiego najlepszego, Kochanie.
~~
Szymon pędził pustą drogą sporo ponad stówę na godzinę. Niemiłosierny ryk silnika prędko roznosił się po gęstym lesie. Na skroniach młodzieńca pojawiały się kolejne krople potu.
- Zdradziła mnie, normalnie mnie zdradziła! - Mówił sam do siebie.
Trzęsącą się ręką wrzucił piąty bieg. Dwanaście cylindrów pod maską potężnie huknęło, a czarny mercedes znacznie przyspieszył.
- Niemożliwe, nie wierzę, po prostu nie wierzę. - Powtarzał sobie w myślach.
Zwolnił nieco na zakręcie i znów gaz do dechy. Dym z papierosa coraz bardziej drażnił jego przekrwione oczy. Otworzył szybę, by do środka wleciało trochę świeżego powietrza. W głowie oczami wyobraźni oglądał kolejne sceny i z obrzydzeniem zastanawiał się, jak wyglądała ostatnia noc jego narzeczonej.
Nagle na drogę, zza gęstych krzaków, wybiegła młoda sarna. Szymon zacisnął ręce na kierownicy i wdepnął hamulec. Trzysta metrów. Dwieście.
Sto.
Pięćdziesiąt.
Dziesięć.
Trzy...
Udało się. Z tyłu, na ulicy, dymił gorący jeszcze, czarny ślad opon.
Zdziwione zwierze spojrzało w jego kierunku i wskoczyło w zarośla.
- Pierdolona fauna. - Pomyślał - Muszę wyluzować. Otworzył drzwi, wyrzucił papierosa i położył głowę na mokrej kierownicy. Wiejską drogą nie jechało żadne inne auto. Tylko cisza. Cichy warkot silnika. Szymon. I tysiąc niezrozumiałych myśli na sekundę. Tysiąc obaw. Tysiąc łez.
- Jak mogła to zrobić? - Pytał się nieustannie, wciąż nie mogąc zaakceptować tego przykrego faktu.
Oddychał ciężko i szybko, a mokra koszulka wręcz lepiła się do jego rozgrzanego ciała. Ciągle uciekał od obrazów, które wbrew jego woli wkradały mu się do myśli, choć z całych sił starał się nie dopuszczać ich do świadomości.
- To się nie mogło zdarzyć, nie mogło, przecież mnie kochała!
Kilka młodych liści zatańczyło na wietrze, a na szosie nadal nie było widać innego samochodu. Szymon się nie dziwił. Godzina wyświetlona na ekranie telefonu leżącego na fotelu obok wskazywała na obiadową porę.
Zdesperowany młodzieniec oparł głowę o zagłówek, przetarł twarz i starał się uspokoić. Odpalił kolejnego papierosa. Trzydziestego czwartego.
- Nie wierzę, to przecież niemożliwe. - Skoro tak, to po co mi o tym mówiła? Nie kłamała… widziałem to w jej oczach! Nie, nie, nie! Zdradziła mnie... Jak mogła? - Zatrzęsła mu się broda.
Wściekły rzucił papierosa na ulicę, skrył twarz w rękach i zaczął płakać. Płakać jak małe dziecko. Do dziś był pewien, że spotkał dziewczynę, z którą chce spędzić resztę życia. Do dziś wiedział, że kocha kogoś z wzajemnością najmocniej na świecie. Do dziś wiedział, że ma w kimś podporę. Do dziś miał dla kogo żyć. Dziś dowiedział się też, że ta najważniejsza osoba woli innego. Otarł łzy i raz jeszcze oparł głowę o zagłówek.
- Jak mogła mi to zrobić? Jak?! Byliśmy tacy szczęśliwi... - Mówił do siebie, ciągle niedowierzając. - Oddałbym za nią życie... Zrobiłbym dla niej wszystko!
Ręce mu się trzęsły, adrenalina szalała we krwi, a serce waliło, chcąc rozerwać pierś. Kręciło mu się w głowie, po policzkach spływały słone łzy.
- Nikt mi nie pozostał, dla nikogo nie jestem już ważny. Straciłem wszystko. Straciłem cały swój świat. - zrozumiał młody mężczyzna. I płakał, choć wiedział, że sie nie godzi, lecz rana, jaką dziś zadała mu jego narzeczona, wciąż bardzo paliła i piekielnie piekła. Ból był silniejszy od niego - a łzy były tego najlepszym dowodem.
Choć stał tam dobre kilka minut, wciąż na drodze nie pojawił się żaden inny samochód.
- Nie kocha mnie, już dla niej nic nie znaczę. - Rozpaczał. - Teraz życie nie ma sensu…
Nagle jego głowę przeszyła niepokojąca myśl. Trzasnął drzwiami i wrzucił pierwszy bieg.
- Niech ją szlag! - Krzyknął i wcisnął pedał gazu w podłogę.
Dwójka, trójka, czwórka i piątka.
Panujący w lesie spokój zakłócił warczący silnik czarnego mercedesa, pędzącego po prostej z dużą prędkością.
- To dla Ciebie, kochanie. - Powiedział i skręcił gwałtownie w prawo, a rozpędzony samochód trzasnął w gruby konar potężnego drzewa.
Panujący w lesie spokój zakłócił okropny huk, skomponowany z dźwięku gnącego się metalu, pękającego szkła i ludzkiego wrzasku.
O zmroku, cztery godziny później, policyjnym samochodem przyjechała dziewczyna Szymona, Marta.
- To on? - Zapytał funkcjonariusz, otwierając czarny worek. Na nadgarstku wciąż lśniła bransoletka, którą osobiście kupiła narzeczonemu na ich siódmą rocznicę. Reszta ciała nie nadawała się do oględzin - zmiażdżona czaszka, połamany kręgosłup, zmasakrowane nogi - tego byłoby za wiele.
Dziewczyna wybuchła płaczem. - Tak, to on.
Starszy wiekiem policjant zaczepił dwójkę i zwrócił się do roztrzęsionej dziewczyny.
- Przy wraku samochodu znaleźliśmy to. - Powiedział, podając dziewczynie telefon komórkowy, na którym wciąż tkwiły ślady krwi.
- 1 wiadomość nieodebrana - Martusia. - Przeczytała na głos i otworzyła ją.
- Prima aprilis! Kocham Cię, Szymusiu.
~~
- Jestem więźniem. - Powtórzył w myślach kolejny raz starszy mężczyzna, siedząc na dębowym krześle i stukając wolno palcami w blat stołu. Czas pozostawił wyraźne ślady na jego twarzy, która teraz prezentowała smutek, a zamglone oczy głębokie zamyślenie.
Otrząsnął się i spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Zdał sobie sprawę, że pozostało kilka minut z czasu, w którym nikt nie go nie obserwuje. Niewielka część z całego dnia, w trakcie której czuje się wolny.
- Bóg tak chciał. - Pomyślał, szukając pocieszenia.
Wskazówka zegara przesunęła się, a mężczyzna wstał i podszedł do okna.
- Gdybym nie wiedział, nie pomyślałbym, że jest kuloodporna. - Powiedział szeptem i oparł dłoń o szybę. Była chłodna w dotyku, zupełnie jak jego uczucia.
Trwał w zamyśleniu dłuższą chwilę, spoglądając w dal przez wolne oczka w kratach.
- Już do końca życia będą śledzić każdy mój krok! Po kres będę tu tkwić!
Sunąca się wolno chmura odsłoniła słońce i światło wpadło do pokoju. Mężczyzna odwrócił się, przeszedł kilka kroków i usiadł na łóżku.
- Tęsknię za domem.
Swoją ojczyznę zostawił daleko stąd. Dziś trwał w obcym dla siebie kraju ze świadomością, że nigdy nie wróci tam, gdzie się urodził. Nie wróci tam wolny. Za każdym razem, gdy o tym myślał, kłuło go w sercu.
- Nie pozwolą mi. Nie mogę. Jestem więźniem.
Chwycił leżący na narzucie różaniec i wsunął na wilgotne palce. Drewniana drobnostka stanowiła mniejszą część skromnego wyposażenia tego pokoju.
- Brutalnie obdarto mnie z prywatności. Nie mam niczego. Czy inni zdają sobie z tego sprawę?
W dniu, w którym tu trafił, dla rodziny przepadł na zawsze, niczym kamień rzucony w rwącą rzekę. Już nigdy więcej nie będzie mógł usiąść przy stole któregoś z rodzeństwa i porozmawiać.
Gdy się dowiedzieli, ogarnęła ich wściekłość. Dobrze wiedzieli, jak może się to skończyć. Nie chcieli tracić brata i głęboko wierzyli, że spędzą z nim resztę życia. Dziś mogą wymazać go z pamięci. Dla nich umarł. Pozostało ciało kogoś, kogo znali od zawsze. Wnętrze przepadło, przepadła osobowość.
- Czy ja jeszcze istnieję? - Zapytał się. - Tutaj jestem tylko numerem. 266.
- Jeszcze ci uzbrojeni ludzie! Co dzień bacznie mnie obserwują. Bestie z kamienia i bez uczuć. Cały czas czuję ich oddech na swych plecach. Będą przy mnie do końca życia. Wolności!
Mężczyzna odłożył różaniec, wstał, splótł ręce z tyłu i zaczął żwawym krokiem chodzić dookoła stołu.
- Spędzę resztę życia w ich rękach! - Krzyknął wściekły, a jego pierś szybko podnosiła się i opadała, podnosiła i opadała. Przystanął i zamknął oczy, by się uspokoić.
- Czy warto było to zrobić? Czy, gdybym mógł cofnąć czas, postąpiłbym inaczej? - Spytał sumienia. - Pewnie nie, Bóg tak chciał.
Zerknął na zegar. Jeszcze przez minutę mógł być w takim stanie. Tylko tyle pozostało mu na użalanie się. Tylko tyle na bycie sobą.
- Nie pokażę, że cierpię. Nie mogę.
Podszedł znów do okna i uderzył pięścią w parapet.
- W jednej chwili odebrali mi wszystko! Dziś mam tylko wspomnienia.
Mężczyzna usłyszał dźwięk kroków, który rozniósł się w powietrzu.
- Znów oni.
Zacisnął dłonie, zamknął oczy i na jego twarz wróciło zobojętnienie, a po smutku i żalu nie pozostał żaden ślad. Drzwi otworzyły się, a do pokoju wkroczył młody, smukły mężczyzna ubrany w garnitur. Dwóch towarzyszących mu, rosłych i uzbrojonych strażników stanęło w progu.
Odczytując pytający wyraz twarzy starszego, młody mężczyzna rzekł: - Ojcze Święty, pora na Anioł Pański. Ludzie na Placu św. Piotra czekają. - Obrócił się na pięcie i wyszedł.