Mattjas
Życie to iskra tak nieświadomie płocha, iż nawet najmniejszy wiatr jest w stanie ją zgasić. Zamknięte w ułamku sekundy drgnienie kuli ziemskiej, nie zauważa zmian, ani nie uczestniczy w nich. To jak dodatkowy nawóz pod drzewo, które wyrośnie dopiero za kilkadziesiąt, ba!, setek lat. Jednakże obserwowanie delikatnego puchu śniegu zawsze dawało mi pewne poczucie równowagi. Spadające płatki, piękne i czyste, powoli coraz bliżej naszych butów, włosów, policzków, całujące na zimno, kochające najszczerzej jak potrafią. Pokazywały mi zawsze jak właśnie życie wygląda. Rodzimy się czyści, nieskalani, aby w końcu opaść na ziemię i zmieszać się z błotem, stać się częścią gleby, dać się wchłonąć i zapomnieć.
Stałem właśnie przy Towarzystwie Przewozowym, jednym z tych nielicznych, które w niedostępnym nieomal mieście Nod miały swoją siedzibę. Tak zamyślony musiałem wyglądać jak niespełna rozumu, co wchodzący do dyliżansu ludzie zapewne zauważyli, chociaż mnie mało obchodziło co oni uważają. Otrząsnąwszy się z przyglądania temu ulotnemu puchowi i wsiadłem do odpowiedniego powozu. Jedna z kobiet, wyglądająca na elfkę, wielką elegantkę spoglądała na mnie przez cały czas podróży. Dziwiła się lekko porudziałej strzechy moich odrobinę za długich włosów, jasności moich niebieskich oczu, a także bladej cery okraszonej piegami na policzkach. Ja ją w pełni rozumiałem. Nigdy nie widziałem nikogo sobie tak podobnego, w sumie uważałem zawsze, iż jestem niesamowity. Przy każdej takiej myśli złośliwie się uśmiechałem lekko, bo nawet mnie moja buta przerastała czasami. Ale taki właśnie byłem i podobało mi się to. W chwili kiedy dyliżans obierał kurs na Osgiliath, nie miałem wiele lat. Przynajmniej tak mi się zdawało, co najlepsze już dawno zagubiłem się w swoim wieku. Wyglądałem na chłopca młodego, może osiemnastoletniego, nie przerośniętego o miękkich rysach twarzy i łagodnym sposobie bycia. Ale potem to się zmieniło.
W szybie powozu odbiło się moje blade lico, oraz brak emocji...A zaraz za nim zerknąłem na patrzącą na mnie kobietę. Szybko spuściła oczy, ale ja nadal na nią spoglądałem. Za bardzo się interesowała, nie lubiłem tego, bardzo nie lubiłem. Dłonie w skórzanych czarnych rękawiczkach zacisnęły się mimowolnie na moich kolanach.
Postój planowany był w Minas.
Kiedy tam stanęliśmy miałem około godziny do ponowienia podróży. Dla uczestników i moich towarzyszy była to nie lada atrakcja. Nie wiem w sumie czemu, miasto jak miasto, ale stolica Śródziemia przyciągała wielu. Wtopiłem się sam w tłum, a gdy wróciłem wszyscy już byli w powozie. Ale brakowało elfiej kobiety. Ze spokojem usiadłem na swoim miejscu nie przejmując się zupełnie niepokojem pozostałych podróżników, aż wóz nie ruszył. Patrzyłem z lekkim uśmieszkiem na swoje odbicie w szybie, z satysfakcją nie dostrzegając już ciekawskich oczu za sobą. Droga z Minas niosła mnie dalej ku Osgiliath…
Patrzyłem jak piasek przelatuje pomiędzy moimi palcami, spokojnie, powoli, ale sumiennie. Złote ziarenka spadające w dół, pomiędzy włókna drogiego dywanu, wśród szczątków szkła i drewna. Złość mijała, ale nie tak szybko jak bym chciał. Czasami wręcz nie umiałem nad nią zapanować. Jeśli już się mnie doprowadziło do furii, to niestety mocno się cierpiało, ale i trudno mnie było potem uspokoić. Wstałem z ziemi i usiadłem na wieku kufra podróżnego stojącego u nogach łoża. Niebieskimi oczami spoglądałem nadal na swoje dłonie, widząc nadal miękką i delikatną skórę o białej barwie. Żadnych ran, żadnych zadrapań, zmian ani niczego co sugerowałoby moc jaką posiadają. Zacisnąłem je w pięści, jednocześnie rzucając spojrzenie na szczątki na podłodze.
Czas. Czas, który nie ima się mnie. Nie może tknąć, zniszczyć, zabić, ani zmienić.
Klepsydra, którą rzuciłem z całej siły na ziemię była symbolem. Znakiem, że jeśli nie da się samoistnie zmienić, to trzeba wziąć życie w garść. W ogóle nie powinienem mieć takich rozterek duchowych, wiedziałem o tym doskonale, ale kiedy przebywa się samemu tyle czasu to i się wariuje. Jedynie spotykane raz na dzień osoby na chwilę mi umilały życie, dając energię do znalezienia kolejnej i kolejnej, aż po wieki wieków.
Uśmiechnąłem się do siebie. Żałosne. Nie jestem żadnym słabym pisklakiem, które nie umie poradzić sobie na świecie. Wręcz przeciwnie; jestem pasożytem tego ziemskiego padołu, a co lepsze- niezmiernie mnie to radowało. Ale nienawidziłem patrzeć na czas. Na zegary, na klepsydry, na nic co pokazywało jego upływ. Właśnie to doprowadziło mnie dziś do takiego stanu. Przeczesałem palcami rudawą strzechę i wstałem. Z góry spojrzałem na pozostałości małej klepsydry i piasku. Z uśmiechem na ustach odwróciłem się doń plecami i po prostu wyszedłem z pokoju. Czas nie był aż tak istotny.
Dotykanie jej dłoni sprawiało mi przyjemność. Wielokrotnie, za każdym niemal razem, kiedy czułem tą nieskalaną życiem gładkość, miałem wrażenie, że mogę dawać i odbierać oddech niczym władca. Niczym sama Śmierć i Życie w jednym. Pan wszystkiego. Bardzo podobała mi się ta myśl i budowałem ją w sobie bez opamiętania, kolejne podwaliny własnej buty i chamskiej bezpośredniości stawiając. Wiedziałem, że kształtuję się na tego, który naprawdę będzie coś wart i niedługo stanę parę kroków od swojego dzieła i ujrzę prawdziwe cudo. Siebie samego, ideał zawarty w sekundzie tchnienia, w tej kiedy ujrzałem koniec a zarazem początek.
A teraz głaszcząc jej policzek z rudym lokiem opadającym na nie, byłem zachwycony. Była jedną z cegieł, gwoździem i jednocześnie budowniczym. Nieświadomie pomogła mi, na dodatek z ochotą. Nic więc dziwnego, że siedziałem wraz z nią i kontemplowałem uiszczanie się mojego planu. Musiałem dziewczynie jakoś podziękować. Tak ślicznie wyglądała śpiąc. I ja jej dałem ten sen. Czułem się prawdziwym bóstwem. Niewyobrażalna duma mnie rozpierała. Jestem Stworzycielem Piękna.
Wywaliłem kolor, Matt ma rację - kolorki dla moderatorów tylko.
Życie to iskra tak nieświadomie płocha, iż nawet najmniejszy wiatr jest w stanie ją zgasić. Zamknięte w ułamku sekundy drgnienie kuli ziemskiej, nie zauważa zmian, ani nie uczestniczy w nich. To jak dodatkowy nawóz pod drzewo, które wyrośnie dopiero za kilkadziesiąt, ba!, setek lat. Jednakże obserwowanie delikatnego puchu śniegu zawsze dawało mi pewne poczucie równowagi. Spadające płatki, piękne i czyste, powoli coraz bliżej naszych butów, włosów, policzków, całujące na zimno, kochające najszczerzej jak potrafią. Pokazywały mi zawsze jak właśnie życie wygląda. Rodzimy się czyści, nieskalani, aby w końcu opaść na ziemię i zmieszać się z błotem, stać się częścią gleby, dać się wchłonąć i zapomnieć.
Stałem właśnie przy Towarzystwie Przewozowym, jednym z tych nielicznych, które w niedostępnym nieomal mieście Nod miały swoją siedzibę. Tak zamyślony musiałem wyglądać jak niespełna rozumu, co wchodzący do dyliżansu ludzie zapewne zauważyli, chociaż mnie mało obchodziło co oni uważają. Otrząsnąwszy się z przyglądania temu ulotnemu puchowi i wsiadłem do odpowiedniego powozu. Jedna z kobiet, wyglądająca na elfkę, wielką elegantkę spoglądała na mnie przez cały czas podróży. Dziwiła się lekko porudziałej strzechy moich odrobinę za długich włosów, jasności moich niebieskich oczu, a także bladej cery okraszonej piegami na policzkach. Ja ją w pełni rozumiałem. Nigdy nie widziałem nikogo sobie tak podobnego, w sumie uważałem zawsze, iż jestem niesamowity. Przy każdej takiej myśli złośliwie się uśmiechałem lekko, bo nawet mnie moja buta przerastała czasami. Ale taki właśnie byłem i podobało mi się to. W chwili kiedy dyliżans obierał kurs na Osgiliath, nie miałem wiele lat. Przynajmniej tak mi się zdawało, co najlepsze już dawno zagubiłem się w swoim wieku. Wyglądałem na chłopca młodego, może osiemnastoletniego, nie przerośniętego o miękkich rysach twarzy i łagodnym sposobie bycia. Ale potem to się zmieniło.
W szybie powozu odbiło się moje blade lico, oraz brak emocji...A zaraz za nim zerknąłem na patrzącą na mnie kobietę. Szybko spuściła oczy, ale ja nadal na nią spoglądałem. Za bardzo się interesowała, nie lubiłem tego, bardzo nie lubiłem. Dłonie w skórzanych czarnych rękawiczkach zacisnęły się mimowolnie na moich kolanach.
Postój planowany był w Minas.
Kiedy tam stanęliśmy miałem około godziny do ponowienia podróży. Dla uczestników i moich towarzyszy była to nie lada atrakcja. Nie wiem w sumie czemu, miasto jak miasto, ale stolica Śródziemia przyciągała wielu. Wtopiłem się sam w tłum, a gdy wróciłem wszyscy już byli w powozie. Ale brakowało elfiej kobiety. Ze spokojem usiadłem na swoim miejscu nie przejmując się zupełnie niepokojem pozostałych podróżników, aż wóz nie ruszył. Patrzyłem z lekkim uśmieszkiem na swoje odbicie w szybie, z satysfakcją nie dostrzegając już ciekawskich oczu za sobą. Droga z Minas niosła mnie dalej ku Osgiliath…
Patrzyłem jak piasek przelatuje pomiędzy moimi palcami, spokojnie, powoli, ale sumiennie. Złote ziarenka spadające w dół, pomiędzy włókna drogiego dywanu, wśród szczątków szkła i drewna. Złość mijała, ale nie tak szybko jak bym chciał. Czasami wręcz nie umiałem nad nią zapanować. Jeśli już się mnie doprowadziło do furii, to niestety mocno się cierpiało, ale i trudno mnie było potem uspokoić. Wstałem z ziemi i usiadłem na wieku kufra podróżnego stojącego u nogach łoża. Niebieskimi oczami spoglądałem nadal na swoje dłonie, widząc nadal miękką i delikatną skórę o białej barwie. Żadnych ran, żadnych zadrapań, zmian ani niczego co sugerowałoby moc jaką posiadają. Zacisnąłem je w pięści, jednocześnie rzucając spojrzenie na szczątki na podłodze.
Czas. Czas, który nie ima się mnie. Nie może tknąć, zniszczyć, zabić, ani zmienić.
Klepsydra, którą rzuciłem z całej siły na ziemię była symbolem. Znakiem, że jeśli nie da się samoistnie zmienić, to trzeba wziąć życie w garść. W ogóle nie powinienem mieć takich rozterek duchowych, wiedziałem o tym doskonale, ale kiedy przebywa się samemu tyle czasu to i się wariuje. Jedynie spotykane raz na dzień osoby na chwilę mi umilały życie, dając energię do znalezienia kolejnej i kolejnej, aż po wieki wieków.
Uśmiechnąłem się do siebie. Żałosne. Nie jestem żadnym słabym pisklakiem, które nie umie poradzić sobie na świecie. Wręcz przeciwnie; jestem pasożytem tego ziemskiego padołu, a co lepsze- niezmiernie mnie to radowało. Ale nienawidziłem patrzeć na czas. Na zegary, na klepsydry, na nic co pokazywało jego upływ. Właśnie to doprowadziło mnie dziś do takiego stanu. Przeczesałem palcami rudawą strzechę i wstałem. Z góry spojrzałem na pozostałości małej klepsydry i piasku. Z uśmiechem na ustach odwróciłem się doń plecami i po prostu wyszedłem z pokoju. Czas nie był aż tak istotny.
Dotykanie jej dłoni sprawiało mi przyjemność. Wielokrotnie, za każdym niemal razem, kiedy czułem tą nieskalaną życiem gładkość, miałem wrażenie, że mogę dawać i odbierać oddech niczym władca. Niczym sama Śmierć i Życie w jednym. Pan wszystkiego. Bardzo podobała mi się ta myśl i budowałem ją w sobie bez opamiętania, kolejne podwaliny własnej buty i chamskiej bezpośredniości stawiając. Wiedziałem, że kształtuję się na tego, który naprawdę będzie coś wart i niedługo stanę parę kroków od swojego dzieła i ujrzę prawdziwe cudo. Siebie samego, ideał zawarty w sekundzie tchnienia, w tej kiedy ujrzałem koniec a zarazem początek.
A teraz głaszcząc jej policzek z rudym lokiem opadającym na nie, byłem zachwycony. Była jedną z cegieł, gwoździem i jednocześnie budowniczym. Nieświadomie pomogła mi, na dodatek z ochotą. Nic więc dziwnego, że siedziałem wraz z nią i kontemplowałem uiszczanie się mojego planu. Musiałem dziewczynie jakoś podziękować. Tak ślicznie wyglądała śpiąc. I ja jej dałem ten sen. Czułem się prawdziwym bóstwem. Niewyobrażalna duma mnie rozpierała. Jestem Stworzycielem Piękna.
Wywaliłem kolor, Matt ma rację - kolorki dla moderatorów tylko.