[Książki fantastyczne] Trzecie wydanie Dymu i Luster nadchodzi - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Wolvertino,

dym i lustra class="lbox">dym i lustra

Już 10 lipca w księgarniach, nakładem wydawnictwa MAG, pojawi się trzecie wydanie zbioru opowiadań "Dym i Lustra" autorstwa Neila Gaimana.

Zebrane w tej książce historie pochodzą z niezliczonych krain „Po drugiej stronie lustra”. Są wytworem bujnej wyobraźni Neila Gaimana – jednego z największych współczesnych mistrzów literatury fantastycznej. Opowiadają o wydarzeniach zabawnych, wzruszających, budzących grozę lub po prostu cudownych. Łączy je nie tylko osoba autora, ale przede wszystkim niezwykła sugestywność i oryginalność kreowanych wizji.

Fragment

Wstęp

Pisanie to latanie we śnie.

Kiedy je sobie przypomnisz. Kiedy to potrafisz. Kiedy się udaje.

To takie łatwe.

- Notatnik pisarza, luty 1992.

Wszystko to dzięki lustrom. Rzecz jasna, to utarty banał, ale też i prawda. Iluzjoniści wykorzystują lusterka, zwykle ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni, od czasów epoki wiktoriańskiej, gdy ponad sto lat temu rozpoczęto masową produkcję wiernych, czystych zwierciadeł. Zaczęło się od Johna Nevila Maskelyne w 1862 r. i od szafy, która dzięki przemyślnie umieszczonemu lustru skrywała więcej, niż ujawniała.

Lustra to rzecz cudowna. Wydaje nam się, że mówią prawdę, ukazują nasze życie. Jeśli jednak ustawi się je właściwie, zaczną kłamać tak przekonująco, iż uwierzymy, że coś rozpłynęło się w powietrzu. Pudełko pełne gołębi, chorągiewek i pająków staje się puste, a ludzie ukryci w bocznych kulisach bądź budce suflera przemieniają się w płynące w powietrzu zjawy. Wystarczy odpowiedni kąt, by lustro zmieniło się w magiczną ramę, ukazującą wszystko, co umiemy sobie wyobrazić, a nawet kilka rzeczy, których nie potrafimy.

(Dym zaciera ostre kontury).

Opowiadania w pewnym sensie także są lustrami. Dzięki nim wyjaśniamy sobie, jak działa nasz świat, albo też, jak nie działa. Niczym lustra, opowiadania przygotowują nas na następne dni, odwodzą naszą uwagę od istot ukrytych w ciemności.

Fantastyka – a cała literatura pod takim czy innym względem jest właśnie fantastyką – to lustro. Krzywe, owszem, czasem skrywające prawdę, ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni wobec rzeczywistości, niemniej jednak lustro, dzięki któremu możemy opowiadać sobie rzeczy niewidoczne w inny sposób. (Bajki, jak powiedział kiedyś G.K. Chesterton, są bardziej niż prawdziwe. Nie dlatego, że twierdzą, iż smoki istnieją, ale ponieważ mówią, że smoka da się pokonać).

Dziś właśnie zaczęła się zima. Niebo poszarzało. Zaczął padać śnieg i ustał dopiero po zmroku. Siedziałem w ciemności, patrząc na spadające płatki, migoczące i połyskujące w smugach światła, i zastanawiałem się, skąd się biorą historie.

Człowiek często zastanawia się nad takimi sprawami, jeśli zarabia na życie, wymyślając różne opowieści. Nie jestem do końca przekonany, czy to właściwe zajęcie dla dorosłego, ale już za późno: całkiem nieźle z tego żyję, świetnie się bawię i nie muszę zbyt wcześnie wstawać rano. (Kiedy byłem mały, dorośli ostrzegali mnie, bym nie wymyślał niestworzonych historii, bo w przeciwnym razie spotka mnie coś okropnego. Jak dotąd, okropieństwa te polegają na częstych wyjazdach za granicę i późnym wstawaniu).

Większość historii zebranych w tej książce powstała na zamówienie przeróżnych redaktorów, proszących o teksty do antologii ("To antologia opowiadań o świętym Graalu", "...o seksie", "...bajek w wersjach dla dorosłych", "...o seksie i grozie", "...o zemście", "...o przesądach", "...i znów o seksie"). Kilka z nich napisałem wyłącznie dla siebie, po to, by pozbyć się pomysłu bądź obrazu, który utkwił w mej głowie, i przelać go bezpiecznie na papier – prawdę mówiąc, to świetny powód do pisania: uwalnianie demonów, wypuszczanie ich na swobodę – inne to zwykłe kaprysy, ciekawostki, które wymknęły się spod kontroli.

Kiedyś wymyśliłem historię, która miała stać się prezentem ślubnym dla przyjaciół. Traktowała o parze, która w prezencie ślubnym otrzymała opowiadanie. Sama historia nie była zbyt pocieszająca, i kiedy już ją wymyśliłem, uznałem, że raczej woleliby toster. Kupiłem im więc toster i do dziś dnia nie zapisałem swojej opowieści. Wciąż tkwi w mojej głowie, czekając na kolejną parę, która by ją doceniła.

W tej chwili (piszę ten wstęp ciemnogranatowym atramentem, wiecznym piórem, w notatniku w czarnej oprawie; mówię to na wypadek, gdyby interesowały was takie szczegóły) przyszło mi do głowy, że choć większość zebranych tu historii traktuje o miłości pod różną postacią, nie ma wśród nich zbyt wielu radosnych tekstów, opowiadających o miłości odwzajemnionej, i nie równoważą one innych opowieści, które tu znajdziecie. Poza tym istnieją też ludzie, którzy nie czytają wstępów, a zresztą, kto wie, może część z was któregoś dnia także stanie na ślubnym kobiercu? Zatem dla wszystkich, którzy czytają wstępy, oto historia, której nie napisałem (a jeśli nie spodoba mi się po zapisaniu, zawsze mogę skreślić ten akapit i nigdy się nie dowiecie, że przerwałem pisanie wstępu, by zająć się opowiadaniem).

Prezent ślubny

Gdy mieli już za sobą radości i kłopoty, związane ze ślubem, otaczające go szaleństwo i magię (oraz zdrową dawkę wstydu, z jakim przyjęli przemówienie weselne ojca Belindy, uzupełnione pokazem rodzinnych slajdów), gdy ich miesiąc miodowy dobiegł końca (dosłownie, choć nie w przenośni), a nowa opalenizna jeszcze nie zaczęła blaknąć w deszczach angielskiej jesieni, Belinda i Gordon zabrali się do odpakowywania ślubnych prezentów i pisania listów z podziękowaniami za każdy ręcznik i toster, sokowirówkę i maszynkę do robienia chleba, sztućce i talerze, łyżeczkę do parzenia herbaty, a także zasłony.

- W porządku – rzekł Gordon. – Duże prezenty załatwione. Co zostało?

- Te w kopertach – odparła Belinda. – Mam nadzieję, że to czeki.

Rzeczywiście, znaleźli kilka czeków, sporo bonów towarowych, a nawet bon książkowy za dziesięć funtów od ciotki Gordona, Marie, biednej jak mysz kościelna, lecz kochanej staruszki; Gordon wyjaśnił, że odkąd pamięta, na każde urodziny dostawał od niej bon książkowy. I wreszcie, na samym dole stosu natknęli się na dużą, brązową kopertę.

- Co to? – spytała Belinda.

Gordon otworzył kopertę i wyjął kartkę papieru barwy dwudniowej śmietanki, poszarpaną u góry i dołu i zapisaną z jednej strony na maszynie. Była to wyraźnie zwykła, maszyna do pisania, coś, czego Gordon nie oglądał od kilku lat. Powoli odczytał tekst.

- Co to jest? – dopytywała się Belinda. – Od kogo?

- Nie wiem – odparł Gordon. – Od kogoś, kto wciąż ma u siebie maszynę do pisania. Nie jest podpisany.

- To list?

- Niezupełnie – rzekł, po czym podrapał się po nosie i ponownie przeczytał maszynopis.

- I co? – spytała z irytacją. (Tak naprawdę nie była zirytowana, lecz szczęśliwa. Budziła się rankiem i sprawdzała, czy nadal jest tak szczęśliwa jak wówczas, gdy zasypiała poprzedniej nocy, albo gdy Gordon ją obudził, ocierając się o nią, czy też kiedy ona obudziła jego. I była). – Co to jest?

- Najwyraźniej opis naszego ślubu – powiedział. – Bardzo ładny. Proszę. – Wręczył jej przesyłkę.

Przebiegła po niej wzrokiem.

Był piękny wczesnopaździernikowy dzień, gdy Gordon Robert Johnson i Belinda Karen Abingdon przysięgli sobie, że będą się kochać, wspierać i szanować, aż do końca życia. Panna młoda była urocza i promienna, pan młody zdenerwowany, lecz niewątpliwie dumny i rozradowany.

Tak wyglądał początek. Dalej nieznajomy nadawca opisywał mszę i przyjęcie weselne, prostym, jasnym, zabawnym językiem.

- Urocze – westchnęła. – Co jest napisane na kopercie?

- "Ślub Gordona i Belindy" – odczytał Gordon.

- Nie ma nazwiska? Niczego, co wskazywałoby, od kogo to dostaliśmy?

- Mhm.

- Cóż, to bardzo urocze. Bardzo piękny gest – uznała. – Niezależnie od nadawcy.

Zajrzała do koperty, sprawdzając, czy czegoś nie przeoczyli, czy może nie kryje się tam liścik od jednego z jej przyjaciół (albo jego, czy wspólnych). Ale nie. Toteż z lekką ulgą na myśl, że nie musi pisać kolejnego listu z podziękowaniem, wsunęła kremową kartkę z powrotem na miejsce i schowała do pudełka wraz z kopią weselnego jadłospisu, zaproszeniami, stykówkami zdjęć weselnych i jedną białą różą z bukietu panny młodej.

Gordon był architektem, Belinda weterynarzem. Przy wyborze zawodu kierowali się nie rozsądkiem, lecz powołaniem. Oboje niedawno skończyli dwadzieścia lat. Żadne nie było nigdy wcześniej poważnie związane z kimś innym. Poznali się, gdy Gordon przyprowadził do gabinetu Belindy swego trzynastoletniego złotego retrievera, Goldiego – na wpół sparaliżowanego, o posiwiałym pysku – prosząc, by go uśpiła. Miał tego psa od czasów dzieciństwa, toteż nalegał, że będzie mu towarzyszył aż do końca. Gdy się rozpłakał, Belinda ujęła go za rękę, a potem, nagle i nieprofesjonalnie, uścisnęła go mocno, jakby w ten sposób mogła uwolnić go od bólu, poczucia straty i żalu. Jedno z nich spytało drugie, czy mogliby spotkać się tego wieczoru w miejscowym pubie na drinku. Później nie byli pewni, kto pierwszy zaproponował randkę.

O pierwszych latach ich małżeństwa trzeba wiedzieć tylko jedno: byli szczęśliwi. Od czasu do czasu sprzeczali się. Kilka razy doszło do ognistej kłótni o zupełnie nieważne sprawy. Potem jednak zawsze godzili się we łzach, kochali, całowali i szeptali sobie do ucha szczere słowa przeprosin. Pod koniec drugiego roku, sześć miesięcy po tym, jak przestała zażywać pigułki, Belinda odkryła, że jest w ciąży.

Gordon kupił jej bransoletkę, wysadzaną maleńkimi rubinami, i przerobił gościnną sypialnię na pokój dziecinny. Sam go wytapetował. Na tapecie widniały postaci z wierszyków dla dzieci: mała Bo Peep, Humpty Dumpty i Talerz uciekający z Łyżką. Ich podobizny powtarzały się raz po raz na całych ścianach.

Belinda wróciła ze szpitala z małą Melanie w nosidełku. Przez pierwszy tydzień mieszkała u nich matka Belindy, sypiając na kanapie w salonie.

Trzeciego dnia po powrocie Belinda wyjęła pudełko ze ślubnymi pamiątkami, by pokazać je matce i powspominać. Ślub wydawał się bardzo odległy. Uśmiechnęły się na widok brązowego badyla, niegdyś będącego białą różą. Cmokały głośno nad jadłospisem i zaproszeniami. Na samym dnie pudełka leżała duża, brązowa koperta.

- "Małżeństwo Gordona i Belindy" – przeczytała matka Belindy.

- To opis naszego ślubu – wyjaśniła Belinda. – Bardzo uroczy. Wspomina nawet o slajdach taty.

Otworzyła kopertę i wyciągnęła kartkę kremowego papieru. Odczytała wypisany na maszynie tekst, po czym skrzywiła się i schowała go bez słowa.

- Mogę to obejrzeć, kochanie? – spytała matka.

- Gordon zrobił mi chyba dowcip – odparła Belinda. – I to niesmaczny, naprawdę.

Tej nocy Belinda, siedząc na łóżku i karmiąc piersią Melanie, powiedziała do Gordona, obserwującego z uśmiechem żonę i maleńką córeczkę:

- Kochanie, czemu napisałeś coś takiego?

- Ale co?

- W liście. Tym o ślubie. No wiesz.

- Nie wiem.

- To nie było zabawne.

Westchnął.

- O czym ty mówisz?

Belinda wskazała przyniesione z góry pudełko, które ustawiła na toaletce. Gordon otworzył je i wyjął kopertę.

- Czy napis na kopercie zawsze tak wyglądał? – spytał. – Sądziłem, że wspominał o naszym ślubie. – Wyjął poszarpaną kartkę i odczytał tekst. Zmarszczył czoło.

- Ja tego nie napisałem.

Odwrócił w rękach kartkę, spoglądając na pusty papier na odwrocie, jakby oczekiwał, że zobaczy tam coś, co pomoże wyjaśnić tajemnicę.

- Nie napisałeś tego? – spytała. – Naprawdę?

Gordon potrząsnął głową. Belinda wytarła umazaną mlekiem bródkę dziecka.

- Wierzę ci – rzekła. – Myślałam, że to ty. Ale nie.

- Nie.

- Pokaż mi to – poprosiła. Podał jej kartkę. – To takie dziwaczne. Wcale nie jest zabawne i na pewno nieprawdziwe.

Na kartce znajdował się krótki opis ostatnich dwóch lat życia Gordona i Belindy. Według opisu nie były to najlepsze lata. W sześć miesięcy po ślubie badany przez Belindę pekińczyk ugryzł ją w policzek tak mocno, że trzeba było szyć ranę, po której pozostała blizna. Co gorsza, zęby uszkodziły także nerw i Belinda zaczęła pić, być może po to, by stłumić ból. Podejrzewała, że jej twarz budzi w Gordonie wstręt. Dziecko stanowiło rozpaczliwą próbę ponownego zbliżenia pary.

- Czemu mieliby pisać takie rzeczy? – spytała.

- Oni?

- Ktokolwiek jest autorem tego okropieństwa.

Przesunęła palcem po policzku, gładkim i nietkniętym. Była piękną młodą kobietą, choć w tej chwili sprawiała wrażenie kruchej i zmęczonej.

- Skąd wiesz, że to oni?

- Nie wiem. – Przełożyła dziecko do lewej piersi. – Po prostu takie mam wrażenie. Że ktoś to napisał, podmienił stary tekst i czekał, żeby któreś z nas go przeczytało... No już, maleńka. Bierz się do roboty. Brawo, grzeczna dziewczynka...

- Mam to wyrzucić?

- Tak. Nie. Nie wiem. Może... – Pogładziła czoło dziecka. – Zatrzymaj to – zdecydowała w końcu. – Może będziemy potrzebowali dowodu. Zastanawiam się, czy nie zorganizował tego przypadkiem Al. – Al był młodszym bratem Gordona.

Gordon schował kartkę do koperty, umieścił kopertę z powrotem w pudełku, a te następnie wsunął pod łóżko. Tkwiło tam, w zasadzie zapomniane.

Przez następne kilka miesięcy mocno nie dosypiali z powodu nocnych karmień i ciągłego płaczu dziecka, bo Melanie miała skłonności do kolek. Pudełko wciąż stało pod łóżkiem. A potem Gordonowi zaproponowano posadę w Preston, kilkaset mil na północ. Ponieważ zaś Belinda była na urlopie macierzyńskim i nie zamierzała natychmiast wracać do pracy, spodobał jej się ten pomysł. Toteż się przeprowadzili.

Czekał na nich piętrowy dom na brukowanej ulicy – wysoki, stary i przestronny. Belinda od czasu do czasu brała dyżury w miejscowej klinice weterynaryjnej. Zajmowała się małymi zwierzętami. Gdy Melanie skończyła półtora roku, Belinda urodziła syna. Nazwali go Kevin, na pamiątkę nieżyjącego dziadka Gordona.

Gordon został pełnoprawnym wspólnikiem w firmie architektonicznej. Kiedy Kevin poszedł do przedszkola, Belinda wróciła do pracy.

Pudełko nie zniknęło. Stało w jednym z wolnych pokojów na górze, pod chwiejnym stosem Magazynu Architektów i Przeglądu Architektonicznego. Od czasu do czasu Belinda myślała o nim i jego zawartości. Pewnego wieczoru, gdy Gordon wyjechał do Szkocji na konsultację w sprawie przebudowy starego dworu, zrobiła coś więcej.

Dzieci już spały. Wspięła się po schodach do nie odnowionej części domu. Przełożyła pisma i otworzyła pudełko, które (w miejscach gdzie nie sięgały pisma) pokrywał nietknięty dwuletni kurz. Napis na kopercie nadal głosił: "Małżeństwo Gordona i Belindy". Nie potrafiła orzec, czy kiedykolwiek brzmiał inaczej.

Wyjęła kartkę z koperty i przeczytała ją. Potem schowała tekst i usiadła na ziemi, wstrząśnięta, oszołomiona.

Według starannie wypisanej na maszynie historii związku Kevin, młodsze dziecko, w ogóle się nie urodził. Poroniła w piątym miesięcy ciąży. Od tego czasu Belinda cierpiała na częste ataki głębokiej, mrocznej depresji. Gordon rzadko przebywał w domu, ponieważ miał romans z drugą wspólniczką w firmie, uderzająco piękną, lecz nerwową kobietą, starszą od niego o dziesięć lat. Belinda coraz więcej piła. Nosiła wysokie kołnierze i apaszki, aby ukryć pajęczą bliznę na policzku. Prawie nie odzywali się do siebie z mężem. Od czasu do czasu sprzeczali się tylko, tak jak czynią to ludzie, którzy lękają się poważniejszych kłótni, wiedząc, że mogą w nich powiedzieć coś, co nieodwracalnie zniszczy im życie.

Belinda nie wspomniała Gordonowi ani słowem o najnowszej wersji "Małżeństwa Gordona i Belindy". On jednak także ją przeczytał, czy też wersję bliską poprzedniej, kilka miesięcy później, gdy matka Belindy zachorowała i jego żona wyjechała na tydzień na południe, by się nią zaopiekować. Na kartce papieru, którą Gordon wyjął z koperty, widniał portret małżeństwa, podobny do znalezionego przez Belindę, tyle że jego romans z szefową zakończył się źle i groziła mu utrata pracy.

Gordon lubił nawet swoją szefową, nie wyobrażał sobie jednak, że mógłby się z nią związać. Przepadał za swą pracą, czasem jednak pragnął czegoś, co stanowiłoby większe wyzwanie.

Stan matki Belindy poprawił się. Po tygodniu Belinda wróciła do domu. Jej widok niezmiernie ucieszył męża i dzieci.

Dopiero w Wigilię Gordon wspomniał jej o kopercie.

- Też to czytałaś?

Wcześniej tego wieczoru zakradli się do sypialni dzieci, napełniając wiszące na łóżkach gwiazdkowe pończochy. Krążąc po domu, stojąc przy łóżkach dzieci, Gordon czuł się doskonale szczęśliwy, lecz jego euforię zabarwiał głęboki smutek, świadomość, iż podobne chwile absolutnego szczęścia nie mogą trwać wiecznie, że nie da się zatrzymać czasu.

Belinda natychmiast zgadła o co chodzi.

- Tak – odparła. – Czytałam.

- I co o tym sądzisz?

- Cóż – rzekła. – Nie uważam już, że to dowcip. Nawet złośliwy.

- Mhm – przytaknął. – A zatem co?

Siedzieli w salonie, przygasiwszy światło. Na kominku wśród rozżarzonych węgli płonęła kłoda drewna. Ogień rozświetlał pokój migotliwym pomarańczowożółtym blaskiem.

- Myślę, że to naprawdę ślubny prezent – oświadczyła. – To małżeństwo, którego uniknęliśmy. Złe rzeczy spotykają nas tam, na papierze, nie tu, w naszym życiu. Zamiast to przeżywać, czytam o tym, wiedząc, że wszystko mogło się tak ułożyć i że tego uniknęliśmy.

- Twierdzisz zatem, że to magia? – Normalnie nie powiedziałby czegoś takiego głośno, ale w końcu była Wigilia i siedzieli przy zgaszonym świetle.

- Nie wierzę w magię – odparła stanowczo. – To prezent ślubny. I uważam, że powinniśmy go schować w bezpiecznym miejscu.

W drugi dzień świąt zabrała kopertę z pudła i ukryła w zamykanej na kluczyk szufladzie z biżuterią. Koperta spoczęła pod naszyjnikami i pierścionkami Belindy, jej bransoletkami i broszkami.

Wiosna zamieniła się w lato. Zima w wiosnę.

Gordon był wykończony. Dniami pracował dla klientów, projektując i współpracując z firmami budowlanymi. Nocami siedział do późna, pracując dla siebie, projektując na konkursy muzea, galerie i budynki publiczne. Czasami jego projekty otrzymywały honorowe wyróżnienia i trafiały do pism architektonicznych.

Belinda zajmowała się teraz dużymi zwierzętami. Uwielbiała to. Odwiedzała rolników, badała i leczyła konie, owce i krowy. Czasami zabierała ze sobą dzieci.

Pewnego dnia, gdy stała właśnie na ogrodzonym pastwisku, próbując zbadać ciężarną kozę, która, jak się jednak okazało, nie przejawiała najmniejszej ochoty do współpracy, zadzwoniła jej komórka. Belinda wycofała się z walki, pozostawiając kozę, patrzącą na nią zwycięsko z drugiej strony łąki, i odebrała telefonu.

- Halo?

- Zgadnij, co się stało?

- Witaj, kochany. Hmm. Wygrałeś na loterii?

- Nie, ale blisko. Mój projekt Muzeum Dziedzictwa Brytyjskiego przeszedł do drugiego etapu. Mam groźnych konkurentów, ale jestem w drugim etapie.

- To cudowne.

- Rozmawiałem już z panią Fullbright. Przyśle dziś Sonję, żeby zajęła się dziećmi.

- Cudownie. Kocham cię – rzekła. – A teraz muszę już wracać do kozy.

Podczas uroczystego obiadu wypili stanowczo za wiele szampana. Tej nocy w sypialni, zdejmując kolczyki, Belinda spytała:

- Sprawdzimy, co jest napisane w ślubnym prezencie?

Spojrzał na nią z powagą z łóżka. Miał na sobie tylko skarpetki.

- Raczej nie. To wyjątkowa noc. Po co ją sobie psuć?

Schowała kolczyki w szufladzie i zamknęła ją na kluczyk. Potem zdjęła pończochy.

- Chyba masz rację. Zresztą i tak już to sobie wyobrażam. Jestem pijana, cierpię na depresję, a ty stałeś się nieszczęśliwym nieudacznikiem, gdy tymczasem... No, prawdę mówiąc, jestem nieco wstawiona, ale nie o to chodzi. Ten tekst tkwi w szufladzie, niczym obraz na strychu w Portrecie Doriana Graya.

- "I poznali go tylko dzięki pierścieniom"? Tak, pamiętam. Czytaliśmy to w szkole.

- Tak naprawdę tego właśnie się boję – oznajmiła, naciągając bawełnianą nocną koszulę. – Że historia na papierze to prawdziwy portret naszego małżeństwa, a to, co widzimy, to tylko upiększona wersja. Tamta jest prawdą. My nie istniejemy. To znaczy... – mówiła teraz z przejęciem właściwym ludziom, którzy nadużyli alkoholu. – Nie myślisz sobie czasami, że wszystko jest zbyt piękne, by było prawdziwe?

Skinął głową.

- Czasami. Na przykład dzisiaj.

Zadrżała.

- Może rzeczywiście jestem pijaczką z blizną na policzku, ty dupczysz wszystko, co się rusza, a Kevin się nigdy nie urodził. Może wszystkie te okropieństwa są prawdziwe.

Wstał, podszedł do niej i objął ją mocno.

- Ale tak nie jest – przypomniał. – Ty jesteś prawdziwa. Ja jestem prawdziwy. Ten ślubny list to tylko zwykła historia. Jedynie słowa.

Ucałował ją i przytulił. Tej nocy niewiele już mówili.

Minęło sześć długich miesięcy, nim projekt Muzeum Dziedzictwa Brytyjskiego autorstwa Gordona został ogłoszony zwycięzcą, choć w The Timesie zmieszano go z błotem jako "agresywnie nowoczesnego", w różnych pismach architektonicznych uznano za zbyt staroświeckiego, a jeden z jurorów w wywiadzie w Sunday Telegraph określił go jako "kandydata kompromisowego – u wszystkich zajmującego drugie miejsce".

Przeprowadzili się do Londynu. Dom w Preston wynajęli malarzowi z rodziną; Belinda nie zgodziła się, by Gordon go sprzedał. Gordon z radością całkowicie poświęcił się pracy nad projektem muzeum. Kevin miał sześć lat, Melanie osiem. Londyn przytłoczył Melanie, Kevin natomiast od razu pokochał miasto. Dzieci niechętnie rozstały się z przyjaciółmi i szkołami. Belinda znalazła sobie pracę na pół etatu w maleńkiej klinice weterynaryjnej w Camden. Dyżurowała trzy popołudnia w tygodniu. Tęskniła za swymi krowami.

Dni w Londynie zamieniały się w miesiące i lata. Mimo pojawiających się od czasu do czasu problemów budżetowych Gordon był coraz bardziej podekscytowany. Zbliżał się dzień rozpoczęcia budowy muzeum.

Pewnej nocy Belinda ocknęła się nad ranem. W żółtym blasku latarni za oknem sypialni spojrzała na śpiącego męża. Miał coraz wyższe czoło. Włosy z tyłu głowy wyraźnie się przerzedziły. Zastanowiła się, jak to będzie być żoną łysego mężczyzny, i uznała, że tak samo jak dotąd. Dalej będzie dobrze, w miarę dobrze. Będą szczęśliwi, w miarę szczęśliwi.

Zastanawiała się, co się dzieje z nimi w kopercie. Czuła jej obecność. Ciężką, przytłaczającą. Przyczajoną w kącie sypialni, bezpiecznie zamkniętą. Nagle zrobiło się jej żal Belindy i Gordona, uwięzionych w kopercie na kartce papieru, nienawidzących siebie nawzajem i całej reszty świata.

Gordon zaczął chrapać. Ucałowała go czule w policzek, mówiąc: Ciii. Poruszył się i umilkł, ale się nie obudził. Przytuliła się do niego i wkrótce znów zasnęła.

Następnego dnia po lunchu, podczas rozmowy z importerem toskańskich marmurów, Gordon spojrzał nagle ze zdumieniem przed siebie i uniósł dłoń do piersi.

- Okropnie mi przykro – powiedział. A potem ugięły się pod nim kolana i runął na podłogę. Wezwali karetkę, ale gdy przyjechała, Gordon już nie żył. Miał trzydzieści sześć lat.

Podczas sekcji stwierdzono, że cierpiał na wrodzoną wadę serca. Śmierć mogła nastąpić w każdej chwili.

Przez pierwsze trzy dni po jego śmierci Belinda nic nie czuła. Jedynie pustkę. Absolutną pustkę. Pocieszała dzieci. Rozmawiała z przyjaciółmi, swoimi i Gordona, ze swoją i jego rodziną, przyjmując kondolencje z wdzięcznością i taktem, jak ktoś przyjmujący niechciane prezenty. Słuchała, jak ludzie opłakują Gordona. Sama jeszcze tego nie zrobiła. Mówiła to, co należało, i zupełnie nic nie czuła.

Melanie, która skończyła jedenaście lat, znosiła to całkiem dobrze. Kevin porzucił swe książki i gry komputerowe i siedział w sypialni, patrząc w okno. Nie miał ochoty rozmawiać.

W dzień po pogrzebie jej rodzice wrócili na wieś, zabierając ze sobą dzieci. Belinda odmówiła wyjazdu. Oznajmiła, że ma zbyt wiele spraw do załatwienia.

Czwartego dnia po pogrzebie słała właśnie podwójne łóżko, w którym sypiali we dwoje z Gordonem, gdy nagle zaczęła płakać. Szlochanie wstrząsnęło jej ciałem w gwałtownych spazmach. Łzy popłynęły z oczu na kapę, z nosa ściekał śluz. Gwałtownie usiadła na podłodze, niczym marionetka, której przecięto sznurki, i płakała prawie godzinę. Pojęła bowiem, że nigdy więcej już go nie zobaczy.

W końcu otarła twarz. Potem otworzyła szufladę z biżuterią, wyjęła kopertę i ją otwarła. Wyciągnęła kremową kartkę papieru, przebiegając wzrokiem po starannie wypisanych na maszynie słowach. Belinda na papierze rozbiła po pijanemu samochód. Miała właśnie stracić prawo jazdy. Od wielu dni nie odzywali się do siebie z Gordonem, który półtora roku wcześniej stracił pracę i obecnie większość czasu spędzał, tkwiąc bezczynnie w ich domu w Salford. Utrzymywali się wyłącznie z pensji Belindy. Rodzice zupełnie nie panowali nad Melanie. Kiedyś, sprzątając w pokoju córki, Belinda natknęła się na plik pięcio- i dziesięciofuntowych banknotów. Melanie nie wyjaśniła, skąd jedenastoletnia dziewczynka wzięła pieniądze. Po prostu uciekła do pokoju, patrząc na nich gniewnie i zaciskając usta. Gordon i Belinda nie dopytywali się więcej, przerażeni tym, co mogliby odkryć. Dom w Salford był brudny i wilgotny. Z sufitu wielkimi płatami odpadał tynk. Cała trójka nieustannie głośno kaszlała.

Belindzie było ich żal.

Schowała kartkę do koperty. Zastanawiała się, jak by to było nienawidzić Gordona, jak by się czuła, gdyby on nienawidził jej. Jak wyglądałoby jej życie bez Kevina, bez jego rysunków samolotów i cudownie fałszujących wersji popularnych piosenek. Zastanawiała się, skąd Melanie – tamta Melanie, nie jej Melanie, lecz zbuntowana, nieposkromiona Melanie – wzięła pieniądze. Z ulgą pomyślała, że jej córkę interesuje głównie balet oraz książki dla dziewczynek.

Tak bardzo brakowało jej Gordona. Miała wrażenie, że ktoś wbija jej w pierś coś ostrego, potężny gwóźdź albo sopel lodu, powstały z chłodu, samotności i świadomości, że na tym świecie już go nie ujrzy.

Zabrała kopertę na dół, do salonu. Na kominku płonęły węgle. Gordon uwielbiał ogień. Twierdził, że tchnie on życie w całe pomieszczenie. Belinda nie przepadała za ogniem na kominku. Tego wieczoru jednak rozpaliła go z przyzwyczajenia, a także dlatego, że w przeciwnym razie przyznałaby przed samą sobą, na pewnym niezaprzeczalnym poziomie, że mąż już nigdy nie wróci do domu.

Jakiś czas wpatrywała się w płomienie, rozmyślając o tym, co zdobyła w życiu i z czego zrezygnowała. Czy gorzej jest kochać kogoś, kogo już nie ma, czy też nie kochać kogoś, kto jest.

A potem, niemal od niechcenia, cisnęła kopertę w głąb paleniska. Patrzyła, jak papier zwija się, czernieje i zajmuje ogniem, wśród roztańczonych płomieni, żółtych i niebieskich.

Wkrótce prezent ślubny zamienił się w czarne płatki popiołu, które pofrunęły w górę i uleciały kominem w noc, niczym dziecięcy list do świętego Mikołaja.

Belinda usiadła w fotelu i zamknęła oczy, czekając, aż na jej policzku rozkwitnie blizna.

***

Oto opowiadanie, którego nie napisałem na ślub przyjaciół, choć oczywiście nie jest to to samo opowiadanie, nie jest to też opowiadanie, do którego pisania się zabrałem kilka stron wcześniej. Tamto było znacznie krótsze, bardziej przypominało przypowieść i kończyło się inaczej (nie wiem już sam, jak kończyło się w wersji pierwotniej. Wymyśliłem jakieś zakończenie, ale gdy zabrałem się do pracy, prawdziwe zakończenie objawiło mi się nagle i wydało nieuniknione).

Większość historii zawartych w tym tomie ma jedną wspólną cechę: ich ostateczny kształt nie przypomina wcale tego, którego oczekiwałem, gdy siadałem do pisania. Czasami orientowałem się, że historia dobiegła końca, tylko dzięki temu, że brakowało mi już słów, które mogłem przelać na papier.

Wczytywanie...