Wyniki konkursów jubileuszowych - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Erivan,
Super! Gratki dla wszystkich zwycięzców!
Tamc.,
Hurra, hurra!
Dalejdoichgardelwyrzanacic,
Hurra, hurra i gratulacje!
Medivh,

Jubileusz już za nami, większość konkursów zakończona, czas więc przyznać fanty, o które walczyliście w pocie czoła! W rozwinięciu newsa prezentujemy wam zwycięskie prace, poprawne odpowiedzi oraz oczywiście samych zwycięzców!

jubileusz game exe

Jednocześnie zachęcamy do wzięcia udziału we wciąż trwających konkursach!

world war z, audiobook, audiobook world war z

World War Z

Odpowiedzi:

  • "Pacjent zero" zarażony chorobą jako pierwszy pojawił się w Chinach,
  • Autor książki brał udział we współtworzeniu filmów animowanych, takich jak Liga Sprawiedliwych, Batman – 20 lat później,
  • USA ulokowało swoje bezpieczne strefy w Górach Skalistych.

Zwycięzcy:

  • Agnieszka Mańkowska z Fabianek
  • Anna Hebel z Wejherowa
  • Dariusz Fafiński z Wejherowa
  • Monika Gaś z Zabrza
  • Urszula Matusiak z Michałowa-Reginowa
  • Zdzisław Zdanowicz z Warszawy
dom hadesa

Dom Hadesa

Odpowiedzi:

  • Córką Ateny jest Annabeth,
  • Siostra Nico miała na imię Bianca,
  • Ojciec Piper nazywa się Tristian McLean.

Zwycięzcy:

  • Daria Łapa z Dąbrowy Górniczej
  • Ela Smyk z Wrocławia
  • Joanna Barszczewska ze Szczecina
  • Paweł Pogoda z Wałbrzycha

Konkurs recenzencki

Zwycięzcy oraz ich prace:

  • Miejsce I: Marcin Jędrzejczak z Poznania
SPOILER

Shadow of the Colossus

W sferze kultury (i nie tylko) żyjemy w czasach rankingów, podsumowań, list, swoistych plebiscytów i osobistych „must see”. Wynika to z ogromnej ilości dostępnych tytułów i ograniczonego czasu – prawie nikt już nie ma ochoty grać w produkcje przeciętne i wtórne. Segment rozrywki komputerowej rozwija się w tempie galopującym, dlatego miesiąc w miesiąc na półki trafia przynajmniej kilka nowości które znać trzeba. Po latach zdarza się, że część gier nie wytrzymuje próby czasu, zapisują się gdzieś w kronikach i poza gronem zapaleńców rzadko się do nich wraca. Doskonałą chwilą na wybranie kamieni milowych jest technologiczna zmiana i odejście od starszych generacji konsol – rzut oka wstecz na dorobek producentów z kilku lat zmusza do stworzenia kanonu, którego nie wypada nie kojarzyć. Przy wspominkach zasłużonego PS2 zawsze blisko czołówki lokowało się dzieło Japończyków z Team Ico, zatytułowane Shadow of the Colossus. Częstotliwość pojawiania się także w rozmowach z kompanami-graczami oraz aura tajemniczości owiewająca grę tylko wzmogły apetyt na wyjątkowe wrażenia. Jako że piszący te słowa lubi wiedzieć co w trawie piszczy, zderzenie z tytułowymi gigantami było nieuniknione.

W chciwe ręce autora trafiła edycja kolekcjonerska przeszmuglowana chyba z dalekiej Norwegii, sadząc po opisach na, eleganckim skądinąd, pudełku. Musze zaznaczyć, że poniższy tekst dotyczy tylko pierwotnej wersji gry z roku 2005 na PS2, mimo iż SotC ukazał się w wersji zremasterowanej parę lat później na PS3 razem z prekursorem czyli legendarną ICO.

Grę rozpoczyna sekwencja wędrówki głównego bohatera przez dzikie lasy i przełęcze. Wiezie on na koniu przewieszony tobół, który okazuje się ciałem jego ukochanej. Nie pada ani jedno słowo wyjaśnienia, nie wiadomo skąd ta podróż i co za nią stoi, historia i przeszłe wydarzenia też nie są znane. Wędrowiec dociera do zapomnianej krainy i w antycznej świątyni składa pełen nadziei na ołtarzu zwłoki dziewczyny, gdyż jest przekonany że w tym opuszczonym świecie znajdzie sposób na przywrócenie jej życia. Kierowany tą obietnicą zawiera pakt z istotą zwaną Dorminem – warunkiem ratunku jest pokonanie 16 potężnych istot zamieszkujących krainę, czyli ogromnych kolosów. Nic więcej i nic mniej – zabicie olbrzymów w zamian za szansę i tylko szansę. Bez zbędnych pytań bohater – Wander – rusza na wojnę wraz z wierną szkapą, uzbrojony jedynie w miecz i łuk oraz wiarę w sercu.

Rozgrywka polega na znalezieniu owych kolosów na mapie i walce z nimi. W tym zdaniu naprawdę stawiam kropkę, bo zawiera się w nim sedno gry. Nie ma żadnych wrogów pomniejszych, żadnych zadań pobocznych, ani jednego NPC i arsenału broni, żyjącego interaktywnego świata. Tylko łuk, miecz wskazujący promieniem odbitego światła drogę do najbliższego byczka i oddany sprawie rumak. Dopiero po pierwszym przejściu odblokowują się trudniejsze tryby i dodatkowe osiągnięcia, ale co do zasady to nie wzbogacają praktycznie w ogóle gry.

Opis nie brzmi szczególnie zachęcająco, jednak naprawdę warto poczekać aż na scenę wkroczy pierwszy z kolosów. Monumentalna bestia staje przed oczami zasłaniając całe niebo i wzbijając tumany kurzu przy każdym kroku. Ziemia drży w posadach, w uszach aż huczy i dudni a gracz uświadamia sobie jak trudne zadanie go czeka. To trzeba zobaczyć i doświadczyć. Kluczem do pokonania każdego z potworów jest obserwacja ruchów i wyłapywanie słabych punktów, do których należy się dostać i dźgać do oporu miecz(yki)em aż padnie. Łatwo powiedzieć a gorzej wykonać. Ciała są opancerzone (płyta, kamień, skorupa itd.) i tylko momentami znajdzie się gdzieś na ciele każdego z gigantów miejsce porośnięte kawałem sierści, po której można się wspinać. Punkty witalne, gdzie trzeba atakować, są rozmieszczone w trudno dostępnych miejscach a dotarcie do nich to łamigłówka wymagająca przeskoków, szybkich uników i pomysłowości. Same starcia są dynamiczne i emocjonujące, olbrzymy strącają nas co chwilę z grzbietu i nieraz akcje alpinistyczną trzeba żmudnie zaczynać od nowa. Rozpracowanie każdego kolosa bez solucji jest bardzo satysfakcjonujące, dlatego odradzam lekturę poradników. Każdy z kolosów zamieszkuje odmienne środowisko, dlatego przyjdzie nam walczyć zarówno na ogromnej pustyni jak i na dziedzińcu zrujnowanego zamku. Zdradzę tylko, że w grze można pływać, latać na grzbiecie wielkiego ptaszydła oraz skakać prawie ponad chmury. Pikowanie ostro w dół, podczas gdy Wander przytrzymuje się ostatkiem sił końcówki skrzydła latającego kolosa, z jednoczesną powietrzną „beczką” i pędem zdmuchującym bohatera jak natrętną muchę to bez wątpienia moment niezapomniany i coś, czego nie oferuje żadna inna gra.

Motorem napędowym Shadow of the Colossus, są oczywiście kolosy. Każdy a nich jest zaprojektowany osobno z niesamowitą pieczołowitością, pietyzmem i dbałością o detal. Tak wielkich i wspaniałych stworzeń nie udało się wykreować jeszcze nigdzie indziej – ani wcześniej ani później. Monumentalne stworzenia zachwycają swoim ogromem i surowym pięknem. Zamknięte i odizolowane w odsuniętej od świata krainie rządzą niepodzielnie i tylko dla siebie. Bohater musi je zabić, gdyż taki nakaz narzucił mu głos Dormina, ale tak naprawdę majestatyczne stworzenia tylko się bronią i pragną zachować swoje życie. Pewien dyskomfort moralny uwiera zwłaszcza gdy pada pierwszy kolos. Po wbiciu po raz ostatni miecza w krwawiącą na czarno ranę kamera zwalnia a melancholijna muzyka towarzyszy scenie, gdy oczy giganta gasną na zawsze a potężne ciało wali się jak bezwładna szmaciana lalka na glebę. Sceny upadku pozostawiają niezatarte wrażenie. Hip hip hurra! Właśnie świat dzięki nam pozbył się jedynego w swoim rodzaju stworzenia… ubita bestia już nigdy nie powstanie. Ale czym ona nam zawiniła? Szybko dochodzimy do wniosku, że nasza rola w rozgrywce to naprawdę rola marionetki, ale marionetki zdeterminowanej i gotowej na wszystko. Czy tego chcieliśmy w zamian za życie naszej ukochanej? Motywacja Wandera jest prosta – życie za życie, ale wyrzuty sumienia po morderstwie zostają na długo. Dodatkowo umiejętne sterowanie fabułą przez twórców nieraz doprowadzi do momentów chwytających za serce. Zakończenie historii jest nieprzewidywalne, pojawia się nowy wątek, który finalnie mocno wpływa na domknięcie fabuły i przedstawia wydarzenia w nowym świetle. Nie zdradzając szczegółów podkreślę tylko, że nieszablonowy koniec jest ogromną zaletą i zmusza do dłuższej chwili refleksji.

Gra jest bardzo oszczędna w środkach – minimalistyczna muzyka na równi z górzystym krajobrazem obrazuje potęgę świata, kolosów i przedstawionej historii. Jedyne słowa jakie słyszymy to głos Dormina zdawkowo oznajmiający o kolejnym wrogu. Wander nie mówi praktycznie nic przez całą grę! Grafika z roku 2005 nie razi w oczy a pewne rozmycie tekstur w dominującej kolorystyce szaro-zielonej i „przykurzonym” podłożu skalno-kamiennym jeszcze poprawia odbiór wydarzeń. Odczucia podobne jak przy słuchaniu płyty gramofonowej – stary dobry klasyk, który musi trochę ”szumieć”. Nastrój buduje wspomniana muzyka, tempo opowiadania historii, sceneria i towarzysząca nam samotność. To charakterystyczny dla Kraju Kwitnącej Wiśni, tradycyjny sposób opowiadania. Ograniczenie elementów pobocznych powoduje, że skupiamy się tylko na najważniejszym a potęga gigantów jest jeszcze bardziej wyeksponowana.

Shadow of the Colossus może znudzić, zirytować i nieźle wkurzyć. Jest dziełem prostym, ale nie prostackim. Nie jest też grą bezbłędną – praca kamery chwilami uniemożliwia obserwowanie wydarzeń a sterowanie też do najłatwiejszych nie należy. Dlaczego więc zapisała się w historii? Bo dzięki swojej oryginalności, wykonaniu i zapadającym w pamięć momentom fabularnym zbliżyła gry komputerowe do miana dzieł sztuki. Pozycja wyjątkowa.

Ocena: 9+/10

  • Miejsce II: Piotr Klinkosz z Kartuz
SPOILER

Sezon Burz

Sezon Burz to zdecydowanie najgorętsza premiera tego roku na polskim rynku wydawniczym. Po długiej rozłące nową powieścią uraczył nas zdecydowanie najbardziej rozpoznawalny pisarz rodzimej sceny fantasy, Andrzej Sapkowski. Wraz z nim powrócił zaś wiedźmin Geralz z Rivii, postać w Polsce kultowa i rozpoznawalna niemal na całym świecie.

Książka wzbudzała skrajne emocje już przed premierą. „Sapek się skończył” – prorokowali bywalcy for internetowych. „Będzie odcinać kupony. Chce zarobić na emeryturę” – dopowiadali inni. Wśród wielu negatywnych i wręcz agresywnych opinii ludzi wychowanych na wiedźmińskiej Sadze, dało się jednak zauważyć oczekiwanie i niekryte podniecenie nową powieścią autora. Wszyscy zastanawiali się co tym razem zaserwuje nam człowiek nazywany AS’em polskiej fantastyki. Czy będzie to kolejna nieudana książka, jak ostatnie dzieło pana Andrzeja, niesławna „Żmija”, czy też powrót do korzeni i kawał naprawdę solidnej literatury fantastyczno-przygodowej.

Ja również dałem się ponieść wiedźmińskiej gorączce i już w dniu premiery miałem w rękach własny egzemplarz książki. Pierwszym co rzuca się w oczy jest niestety dość szpetna okładka, która nie dość, że nie wyróżnia się niczym pośród dziesiątek innych książek rozstawionych na półkach, to jeszcze straszy nabywców swym niedopracowaniem, przesadną prostotą i brakiem szczegółów, które cieszyłyby oko. Na tym polu wydawnictwo superNOWA zdecydowanie zawiodło. Wydawcy uznali zapewne, że Sapkowski i tak się sprzeda, nie ważne w jakim opakowaniu. Kiedy jednak rozpoczynamy lekturę w mig porywa nas wir akcji i zapominamy o tak drobnych mankamentach jak bohomaz na okładce.

Fabuła nie jest zbytnio złożona ani przekombinowana. Jak za starych, dobrych czasów mamy okazję śledzić przygody i zlecenia Geralta. Wiedźmin musi odzyskać swoje miecze, wykonać robótkę dla pewnej czarodziejki i rozgryźć parę intryg możnowładców. Nic nietypowego, ale wciąga. Dziwić może za to fakt, że autor nie przygotował dla czytelników zbioru opowiadań, tak jak czynił to rozpoczynając swoją przygodę z Białym Wilkiem. Postawił na powieść, która w rezultacie wygląda na zbitkę trzech – czterech mniejszych historii, które zostały połączone w jeden, lekko chaotyczny twór. Przez co ciężko nawet wskazać punkt kulminacyjny całej książki. Nie ma wielkiego finału, ani fajerwerków, przez co końcówka wypada blado. Nie jest jednak tak źle jak prognozowali niektórzy. Proza Sapkowskiego broni się przede wszystkim świetnym stylem, błyskotliwymi dialogami i specyficznym humorem. Tego wszystkiego mamy w Sezonie Burz pod dostatkiem. Powrócili również znani z Sagi bohaterowie jak Jaskier, Nimue i oczywiście Biały Wilk. A już to wystarczy by dąć książce szansę.

Postacie, ich zachowania i emocje nimi targające zdają mi się trochę inne niż to zapamiętałem podczas lektury Sagi. Wiedźmin był bardziej moralizatorski, Jaskier jakby mniej zadziorny, a bohaterowie drugoplanowi nie tak wyraziści jak dawniej. Możliwe, że wpływ miał na to upływ czasu i zmiany, które zaszły w samym czytelniku. Niemniej jednak podczas lektury ma się wrażenie, że niby Geralt jest ten sam, ale zarazem inny. Może dojrzalszy? Może postarzał się wraz z autorem? A może to po prostu syndrom wypalenia? Nie wypalił się za to wiedźmiński świat. Wciąż jest brutalny, pełen potworów, niebezpiecznych zleceń i podłych ludzi gotowych na wszystko dla władzy i pieniędzy. Stanowi idealną bazę dla dalszych powieści i opowiadań, gdyż potencjał fabularny tych ziem jest wręcz nieograniczony.

Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy Wiedźmin to wciąż Wiedźmin, czy tylko skok na kasę i żerowanie na popularności kultowego bohatera. Pewnie tylko sam autor wie co zadecydowało o powstaniu tej powieści, pusta kiesa czy przypływ natchnienia. W mojej opinii książka nie jest zła, ale też nie dorównuje poprzednim pozycjom opisującym przygody Geralta. Ludzie wychowani na opowiadaniach i Sadze będą z pewnością kręcić nosami, ale młodsi fani przygód Białego Wilka, którzy znają go głównie z gier, powinni być zadowoleni. Sezon Burz to lektura łatwa, lekka i dość przyjemna. Nie jest skokiem jakościowym w karierze Sapkowskiego, ale nie jest też krokiem w tył. Warto sięgnąć po tę książkę choćby po to by skonfrontować swoje wspomnienia z lat młodzieńczych z aktualnym piórem autora. Ja przy książce bawiłem się dobrze, ale po ostatnim akapicie poczułem lekki niedosyt. Mam jednak nadzieję, że Sezon Burz nie będzie ostatnią powieścią o Geralcie i Wiedźmina z Rivii ujrzymy jeszcze nie raz i to w coraz lepszej formie.

Moja ocena: 7/10

  • Miejsce III: Wojciech Jarzyna z Prudnika
SPOILER

Do światła

Kreacja nowych światów wraz z przedstawionymi w interesujący sposób zależnościami społeczno-religijno-politycznymi, tak aby zniechęcony czytelnik nie rzucił książką o ścianę już po kilku przeczytanych stronach, wymaga od autora nie tylko wybujałej wyobraźni, ale i znaczącego kunsztu literackiego. Ostatnie lata rozpuściły, w mojej opinii, miłośników fantasy i sci-fi w naszym kraju, którzy mogą wybierać interesujące pozycje zarówno spomiędzy autorów zagranicznych, jak i naszych krajowych twórców fantasy, w tak szerokim wyborze, jaki kilkanaście lat temu był nie do pomyślenia. Nie będę ukrywał, że wykorzystując obecną koniunkturę, zostałem fanem Uniwersum Metro 2033 Dimitrija Głuchowskiego, którego wizja postapokaliptycznego świata, odkrywającego nie tylko zakamarki moskiewskiego metra, ale również, a może raczej przede wszystkim, rosyjskiej duszy, była dla mnie źródłem przyjemnej rozrywki w trakcie długich i licznych wieczorów (raz przeczytać Metro 2033 to zdecydowanie za mało aby wychwycić wszystkie ukryte tam przez autora ”smaczki”).

Tym bardziej liczyłem, że Andrzej Diakow, który fabułę swojej powieści Do światła osadził w klimatach Uniwersum Metro 2033, utrzyma, a może nawet wzniesie się ponad poziom książek Głuchowskiego. Nie musiał bowiem tworzyć od podstaw postapokaliptycznego świata, panujących w nim reguł i zasad, mógł skupić się na kreacji bohaterów i mającej wciągnąć czytelników fabuły. W mojej opinii, nie do końca sobie z tym poradził, spłycając opis postaci bohaterów, fabularnie natomiast zakończenie książki w hollywoodzkim stylu – happy endem, co najmniej mnie zniesmaczyło, przewidywalne było już bowiem od pierwszych rozdziałów książki.

Główni bohaterowie książki – dwunastoletni Gleb, będący w społeczności stacji metra Moskiewska w Petersburgu po prostu zerem, oraz Taran, doświadczony stalker, stanowią parę równie niedobraną, co Shrek i Osioł. Jednak u Diakowa przemiana Gleba w stalkera następuje już przed wyruszeniem na, będącą osią fabularną książki, misję na powierzchnię miasta i okolic. Tutaj autor zdecydowanie przegiął- z życiowego niedorajdy w kilka godzin robiąc najemnika mogącego wędrować razem z drużyną największych twardzieli w okolicy, jak równy z równymi. Wiem, że w Rosji różne rzeczy się mogą zdarzyć, ale w tym przypadku – duży minus.

Główny wątek fabularny to misja, polegająca na sprawdzeniu pochodzenia źródła światła ukazującego się w Kronsztadzie, której to misji podejmuje się grupa stalkerów, wśród których mamy jedną kobietę, zielonoskórego mutanta olbrzyma (podobieństwo do Hulka nie jest, według słów samego autora, przypadkowe) oraz całej reszty różniących się od siebie najemników, stanowiących grupę osób o których za wiele się nie dowiemy, żeby nie powiedzieć że niemal nic, w ich opisie Diakow jest bowiem niezwykle oszczędny. Z kolei bardzo szczodrze na początku rozdziałów książki obdarzył nas wątpliwą przyjemnością podzielenia się swoimi przemyśleniami i wskazówkami filozoficzno-psychicznymi na udane życie. Ciężko zrozumieć jaki cel przyświecał autorowi, bo w końcu czytamy książkę o przygodach w postapokaliptycznym świecie, a nie podręcznik psychologiczny. Ogólnie zamysł ten autorowi nie wyszedł, ciężko powiązać te przemyślenia i porady z rozwojem fabuły, chyba że Diakow chciał umyślnie spowolnić akcję i na siłę zmusić czytelnika do snucia psychologicznych rozważań.

Pozytywnie odebrałem opis świata który znajduje się poza metrem, widać że autor się wysilił i szczodrze obdarzył ten świat szczegółami. To duży plus, zwłaszcza że większość pozycji z Uniwersum Metro 2033 opisuje to, co pozostało po wojnie nuklearnej pod ziemią, opisy tego co nad ziemią traktując nieco marginalnie. Opis zastanego świata, w którym dzieje się wartka akcja, czasami aż za bardzo wartka, jest zdecydowanie najsilniejszą stroną tej książki. Natomiast naciągane szczęśliwe zakończenie całej historii, będące wstępem dla kolejnych części, zniesmaczyło mnie i rozczarowało. Szkoda że Diakow nie wysilił się na coś bardziej oryginalnego i prawdopodobnego.

Podsumowując, jest to porządna pozycja, miejscami potrafi wciągnąć czytelnika, jednak moje oczekiwania były zdecydowanie większe, mam nadzieję, że kolejne części będą miały zdecydowanie rozbudowaną warstwę fabularną. Do światła, nie ma też, jak dla mnie niestety, tej rosyjskiej duszy, która przebija się przez karty Metra 2033.

  • Miejsce IV: Michał Szymański z Polic
SPOILER

Rezydent wieży, księga druga

„Rezydent wieży, księga druga” jest kontynuacją powieści która wygrała konkurs literacki „Nowej Fantastyki”. Ponownie mamy do czynienia z postaciami wykreowanymi przez Andrzeja Tuchorskiego – Czarodziejem Klavresem i jego przyjaciółmi. Czy druga część jest lepsza od pierwszej? Czy może utrzymuje poziom albo co gorsza go obniża? Spróbuje przy okazji recenzji odpowiedzieć na to pytanie.

Podobnie jak poprzednio, mamy tutaj pięć różnych opowiadań. Tym razem jednak wszystkie wydarzenia nie dzieją się w niewyraźnych odstępach czasowych, ale stanowią ciąg następujących po sobie przygód. Mamy tutaj też liczne nawiązania do pierwszej części. Powraca dużo pobocznych wątków, znacznie bardziej rozwiniętych i lepiej wykorzystanych. Wszystko to ze łączy się ze sobą w jedną powieść, nadając sensu większości zdarzeń. Jest to postęp względem poprzedniego tomu.

Zaletą książki jest skupienie się na pozostałych bohaterach, w przeciwieństwie do pierwszej księgi. Oprócz perypetii Klavresa, mamy okazję widzieć krótkie wątki poświęcone towarzyszom maga. Mają oni o wiele większą rolę, tym razem czynnie uczestnicząc we wszystkich przygodach powieści. Pojawiają się również postacie, które wcześniej zostały jedynie wspomniane, jak np. legendarny heros Herenus czy kampania Juliusa Galeriusa. Nie zabrakło oczywiście zupełnie nowych charakterów, pojawiają się miedzy innymi przestępca Radergas oraz piękna i tajemnicza Lena.

Historie zaczynają nabierać większego sensu. Dwa pierwsze opowiadania skupiają się na fachu Klavresa, wprowadzając w to wątki powiązane z całokształtem powieści. Skupiają się one też na wzajemnych relacjach bohaterów oraz ich moralności i poglądach. Uczestniczymy w wyborach których mag musi dokonywać w zgodzie ze swoim sumieniem, zawodowym jak i tym ludzkim. Dalsze opowiadania rozwijają wątek przedstawiony na końcu pierwszego tomu, prowadząc do czegoś większego i zaskakującego.

Tym razem autor stara się zawrzeć w książce jakieś przesłanie. Pokazuje nam kwestie życiowych wyborów i ich konsekwencji, istotę człowieka i jego przeznaczenia czy też sądu nad osobą i jej czynami. Niestety są one jednorazowe, nigdy nie rozwijane, wydają się być wepchniętymi na siłę do powieści. Plusem jest to, że postać Klavresa się rozwija. Introwertyczny mag odkrywa inne wartości, poza magią. Rozbudowana też zostaje historią miłości do Vereny.

To wszystko nie oznacza jednak, że Tuchorski przestał popełniać wcześniejsze błędy. Książką niektórymi momentami może przypominać w swoich opisach grę RPG. Jest to szczególnie widoczne i drażniące przy kreowaniu wyglądu postaci, gdzie opisy są bardzo schematyczne. Kolejnym denerwującym mankamentem jest to że musimy doświadczać nudnych i nieumiejętnie zrobionych monologów Klavresa oraz wysłuchiwać wymuszonych cynicznych dowcipów. Jednak warto zwrócić uwagę na parę smaczków nawiązujących do naszego świata. Dodatkowo łatwo można przewidzieć – zwłaszcza jeżeli czytało się pierwszą księgę – jak potoczy się historia nim akcja zdąży się rozkręcić na dobre. Większość faktów szybko staje się oczywista i pozwala czytelnikowi na odgadnięcie dalszego ciągu historii. Język jest wciąż barwny a opisy świetnie wykonane. Sceny walki są kolorystyczne, dynamiczne i zachęcają do dalszego czytania, a elementy humorystyczne wywołują uśmiech. Pod względem stylu Tuchorski pozostał bez jakichkolwiek zmian, na lepsze czy gorsze.

Część druga jest definitywnie lepsza od swojej poprzedniczki, jednak wciąż zostawia mieszane odczucia. Daje nam barwne postacie oraz sensowną historię pisaną wyśmienitym stylem, ale nadal posiada wyraźne błędy autora, a niektóre "poprawki" mogłyby zostać zrobione jeszcze lepiej. Powieść byłaby o wiele lepiej rozbudowana gdyby autorowi udało się nadać jej jakieś głębokie przesłanie. Nie jest to na pewno powieść wysokich lotów, zasługująca na miano wielkiego przełomu literackiego. Mimo wszystko jest to wciąż przyjemna i łatwa lektura, która może umilić czas i dać nam odetchnąć między poważniejszymi pozycjami. Niewątpliwie jednak jest przykładem rozwijającego się talentu pisarskiego, który ma szansę zaowocować w przyszłości czymś więcej.

  • Miejsce V: Magdalena Borkowska z Gdańska
SPOILER

Cień i Kość

Kiedy byłam mała, zaczytywałam się w baśniach. Z czasem jednak, mój gust czytelniczy się zmienił. Bracia Grimm zostali zastąpieni przez Edgara Allana Poe, a zamiast po "Baśnie" Andersena, sięgam po powieści postapokaliptyczne. Każdy czasem potrzebuje powrotu do dzieciństwa, a "Cień i Kość" zapewnia taką możliwość.

Alina Starkov i Malien Orecev to najlepsi przyjaciele, znający się niemal od zawsze. Po odejściu z sierocińca w Keramzinie, podjęli się szkolenia wojskowego. Ich zajęciami były, oprócz obowiązków i lekcji, rysowanie, wycieczki do lasu, wystawianie sztuk. Teraz Alina zajmuje się rysowaniem map, a Mal doskonaleniem sztuki łowieckiej. Kiedy Girszowie przyjeżdżają do ich domu, w poszukiwaniu potencjalnego członka ich elitarnego grona, panuje poruszenie. Gdyby któreś z nich okazało się wybrańcem, dostałoby nieskończone przywileje – najpiękniejsze ubrania, najlepsze jedzenie – jako adept Małej Magii.

Choć Alina jest chuda i niepozorna, nie dajcie się zwieść pozorom. Ma niewyparzony język, przez co często pakuje się w kłopoty, ale bawi czytelnika i z miejsca zyskuje jego sympatię. Działa jako kartograf podczas wyprawy do Fałdy Cienia. Mal natomiast, to przystojny młody chłopak, łamacz kobiecych serc, uwodziciel ślepy na uczucia swojej przyjaciółki. Dzięki nieprzeciętnym umiejętnościom łowieckim, znajduje miejsce w armii króla.

Fałda Cienia to czarna linia oddzielająca Ravkę od jej jedynego wybrzeża i zamknęła ją w pierścieniu lądu. Przeprawa przez nią zapewnia dostatnie życie... lub śmierć. Biorąc pod uwagę tylko te optymistyczną wersję wydarzeń, można nie dostrzec niebezpieczeństwa. Jednak jak wielu rzeczy nie zauważamy dopóki nie zostaniemy posunięci, aż do granic możliwości? Tego dowie się główna bohaterka, żyjąca w cieniu przebojowego przyjaciela. Jej życie odwróci się do góry nogami, a to dopiero początek.

Wątek miłosny został wpleciony w tło, pozwalając skupić uwagę na akcji – najważniejszej części książki. Mimo tego ma w sobie coś nie do końca idealnego jak to w bajkach bywa, ale prawdziwego, przyziemnego. Spotkamy również Mrocznego Księcia, rodem z wampirzych romansideł, ale tym razem jego rola będzie ciut inna. Sama przyłapałam się na tym ja k diametralnie inaczej oceniam postaci teraz, w porównaniu do dawnych czasów. Zapomniałam jak ktoś mroczny i zły, może nie być idealnym partnerem, jak mogłoby się wydawać czytając opisy bestsellerowych powieści dla nastolatek.

Każdy bohater ma swoje miejsce, nikt nie jest pominięty czy też porzucany w połowie. Każde wydarzenie ma swoje logiczne skutki, tak więc techniczna strona powieści jest bez zarzutów. Kto jednak przygląda się jej przy tak wartkiej akcji, kiedy cały czas chcemy wiedzieć – "Co dalej?". Język nie jest, aż tak wierny baśniom, które znamy – nie znajdziemy tu zwrotów takich jak: "Dawno, dawno temu" czy "Żyli długo i szczęśliwie", co zapewne jest skutkiem innej kategorii odbiorców. Autorka dodała natomiast wymyśloną gwarę, inspirowaną rosyjskim, z ciekawymi wyrażeniami np. kvas, dodającymi powieści egzotyczności i finezji.

Książka to klasyczne fantasy, ale wydaje się bardziej baśniowa, a zarazem realistyczna niż większość tytułów z tej kategorii. Powiew świeżości wśród tysiąca takich samych romansów paranormalnych. Czyta się szybko, jak historię, umilającą długi wieczór, pozwalającą przenieść się do zupełnie innego świata, wcale nie wolnego od problemów, ale z dobrymi bohaterami, którzy potrafią być inteligentni, zabawni, wrażliwi, ale nie bez wad. Warto od czasu do czasu sięgnąć po taką pozycję, bo choć nie jest bardzo ambitna, pozwala wrócić do korzeni, które zapuściły w moim czytelniczym sercu, książki tej maści, skierowane do młodszych czytelników. Niezależnie od wieku, nie będziecie mogli oprzeć się pokusie zatracenia w tak niesamowitej historii, a szybka akcja sprawi, że zapytacie: "Ale jak to, to już?!". Autorka ma bowiem lekkie pióro, a postacie wykreowane są na tak sympatyczne osoby, że przywiązujemy się do nich od razu. Ja już nie mogę doczekać się dalszych losów dwójki moich nowych przyjaciół.

Zapomniałam już, jak bardzo lubię baśnie!

Konkurs na najlepiej wykreowany czarny charakter

Zwycięzcy oraz ich prace:

  • Miejsce I: Paweł Bajner z Kraśnika
SPOILER

Joanne Kathleen Rowling, pisząc „Harry’ego Pottera”, na stałe wpisała się do historii współczesnej literatury fantasy. Historie młodego czarodzieja skradły serca milionów fanów na całym świecie, tworząc wobec jego postaci pewnego rodzaju kult. Jestem jednak przekonany, że utwór utalentowanej brytyjskiej pisarki nie osiągnąłby tak dużego sukcesu, gdyby nie sprawnie wykreowany czarny charakter, którego odnajdujemy w postaci Lorda Voldemorta.

Tom Marvolo Riddle, przyjąwszy później złowieszcze miano Lorda Voldemorta, jest ucieleśnieniem zła i mroku. Od najmłodszych lat objawiały się u niego pewne objawy złowieszczej natury, które w przeciągu kilku kolejnych lat ewoluowały, czemu nie mógł zapobiec nawet najpotężniejszy czarodziej tamtych czasów – Albus Dumbledore. Mroczne myśli wychowanka Hogwartu pociągały go do czynów, które wśród praworządnych ludzi budziły obrzydzenie i strach. Szczytem wszystkiego okazało się rozdzielenie swojej duszy na części i zamknięcie ich w cennych z punktu widzenia Riddle’a przedmiotach w celu zyskania nieśmiertelności. Takie postępowanie mogło byś spowodowane jedynie największym zepsuciem i niepohamowaną żądzą czynienia zła.

W celu zadbania o własne dobro Lord Voldemort dopuścił się również jednego z najgorszych czynów, jakie można sobie wyobrazić. Z zimną krwią próbował zamordować małe, niewinne dziecko, które wedle przepowiedni w przyszłości miało ukrócić jego tyranię. Wykorzystując zdradę przyjaciela rodzinny Potterów, Tom Riddle odnalazł malutkiego Harry’ego, jednak jego misja uśmiercenia go kończy się fiaskiem dzięki heroicznej postawie jego rodziców, którzy znaleźli w sobie odwagę, żeby stawić czoło najgroźniejszemu czarodziejowi na świecie. W wyniku tych zdarzeń Lord Voldemort na kilkanaście lat stracił swoje ciało i część mocy, jednak jego złowieszczy umysł w dalszym ciągu snuł plany, które pozwoliłyby mu na przejęcie władzy nad czarodziejami i mugolami, których nienawidził.

Ostatnie lata życia Voldemorta już pod odzyskaniu cielesnej postaci były skierowane ku ostatecznemu zakończeniu potyczki między dobrem a złem. Zgromadziwszy armię złożoną z najgorszych szumowin i degeneratów, zaatakował ostoję bezpieczeństwa czarodziejów – pozbawiony opieki Albusa Dumbledore’a (zamordowanego wcześniej z ręki Severusa Snape’a) Hogwart. Plany pokrzyżował mu dzięki wsparciu przyjaciół i bliskich młody czarodziej – Harry Potter, który przeciwstawił się złu, poświęcając siebie samego.

Lord Voldemort był przesiąknięty złem do szpiku kości. Odnajdywał przyjemność w zabijaniu, dyskryminował tych, których uważał za gorszych od siebie, okazywał fałszywą przyjaźń swoim poplecznikom, by ci się od niego nie odwrócili. Swoje cele osiągał przy użyciu wszystkich dostępnych środków, nie mając na uwadze, ile osób przy tym ucierpi. Pragnął jedynie władzy i potęgi. Chciał świata, w którym żyli jedynie prawdziwi czarodzieje, choć w jego żyłach płynęła mugolska krew. Nie był także pozbawiony wad. Przez większość życia obawiał się Dumbledore’a, któremu ustępował umiejętnościami. Nie pojął także potęgi miłości, która ostatecznie doprowadziła go do zguby. Mimo to myślę, że Lord Voldemort to jeden z najlepiej wykreowanych czarnych charakterów w literaturze fantastycznej. Świadczą o tym czyny, jakich się dopuścił, ale także sposób myślenia i umysł, który wypełniony był jedynie mrokiem.

  • Miejsce II: Piotr Klinkosz z Kartuz
SPOILER

Lubię dzieci. Naprawdę. Ale czasem wkurzają mnie o wiele bardziej niż dorośli. Są głośne, ciężko nad nimi zapanować i wystarczy tylko chwila nieuwagi, aby spowodowały jakaś katastrofę. Jeśli więc dziecko zostaje czarnym charakterem, który posiada niemal nieograniczoną władze i możliwość decydowania o tysiącach ludzkich istnień, to można z góry przypuszczać, że należy szykować się na naprawdę sporą dawkę dramatycznych wydarzeń. Mając to na względzie uważam, że najlepiej wykreowanym niegodziwcem i zarazem najbardziej denerwującym małym smarkaczem w historii fantastyki jest Joffrey Baratheon.

Nie chodzi mi bynajmniej o postać opisaną przez G. R. R. Martina, gdyż na kartach książki prezentował on się okropnie, był denerwujący i niesmaczny, ale jakoś można było to przełknąć i przymknąć oko na jego niemoralne wybryki. Był zły, ale nie namacalnie. Istniał bowiem tylko w naszej wyobraźni, która mogła zmiękczać jego niegodziwości i tłumaczyć wszystko trudnym charakterem. Co innego jednak, gdy zwrócimy uwagę na tę postać w serialu przygotowanym przez HBO. Jack Gleeson tak udanie sportretował młodocianego króla i tchnął w niego tak wielką dawkę autentycznej nikczemności, że przyćmił swój literacki pierwowzór. Joffrey w wykonaniu młodego Irlandczyka to naprawdę kawał skurwysyna, którego po prostu nie sposób nie darzyć odrazą! Te jego nikczemne, owładnięte obłędem i żądzą mordu oczka, śnią mi się po nocach i z niecierpliwością czekam na moment, w którym postać ta wyzionie ducha, w możliwie jak najokrutniejszy i bolesny aż do granic sposób. Jednocześnie wiem jednak, że Joff wprowadza do serialu tyle dramaturgii i skrajnych emocji, że zakończenie wątku szalonego króla z pewnością zuboży serial i spowoduje niepowetowaną stratę dla ładunku emocjonalnego, który niesie ze sobą fabuła. Wystarczy tylko przejrzeć fora i strony internetowe, aby przekonać się, że tam gdzie mowa o Grze o Tron produkcji HBO od razu znajdują się nawiązania, memy i wyrazy szczerej nienawiści skierowane w kierunku młodego Baratheona.

W dobrym dziele, czy to filmowym, czy literackim musi znaleźć się bowiem ktoś kogo można nienawidzić całym sercem. Ktoś komy życzy się bolesnego zgonu i z niecierpliwością oczekuje się, aż główny bohater pokrzyżuje mu wszystkie plany, a potem zatopi w brzuchu lśniąca klingę miecza. G. R. R. Martin i Jack Glesson do spółki stworzyli taką właśnie postać i należą się im za to wielkie brawa. Pisarzowi za pomysł i pierwowzór, a aktorowi za niesamowity kunszt i umiejętność zrażenia do siebie dziesiątek milionów widzów. Zagrać takiego szalonego skurczybyka, samemu będąc naprawdę sympatycznym i inteligentnym młodym chłopakiem, to naprawdę wielka sztuka.

  • Miejsce III: Nagroda nieprzyznana z powodu niespełnienia odpowiednich wartości literackich przez pozostałe prace
jaguar

Konkurs z Jaguarem

Odpowiedzi:

  • Wydawnictwo Jaguar powstało w roku 2004,
  • Właścicielem Kostki Śmierci jest Mortimer,
  • Søren zjadł pigułkę, która powoduje śmierć i przeniesienie do Piekła, ponieważ pomylił ją z lekiem przeciwbólowym,
  • Wyspa, na którą przypływają bohaterowie w "Koszmarze Stracharza" nazywa się Mona.

Zwycięzcy:

  • Joanna Barszczewska ze Szczecina
  • Joanna Galar z Wejherowa
  • Piotr Śliwiński z Legionowa
science-fiction

Konkurs science fiction

Odpowiedzi:

  • W reżyserskiej wersji "Obcego 3" tytułowy potwór wyłonił się z wołu / krowy,
  • Jean Claude van Damme odrzucił propozycję wcielenia się w Predatora w filmie o tym samym tytule,
  • W filmie "Kula" Samuel L. Jackson znalazł książkę "20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi" w kiblu / w szafce.
  • W filmie Johna Carpentera tytułowe Coś kryjące się pod ludzką postacią demaskowano podgrzewając próbki krwi.

Zwycięzcy:

  • Miejsce I: Piotr Klinkosz z Kartuz
  • Miejsce II: Marta Zaczyk z Poznania
  • Miejsce II: Wioletta Głowa z Krakowa

Batman: Arkham Origins

  • Krzysztof Szewczyk z Chorzowa
SPOILER

1. Batman – Sylvester Stallone, Joker – Christopher Walken i jego charyzmatyczny śmiech

2. Za najgroźniejszego przeciwnika Batmana uznaję tylko i wyłącznie Jokera. Jego wręcz nie normalne pomysły, pułapki jakie zastawia na Batmana, ludzi z jakimi się zadaje i jacy z nim współpracują, psychopatyczny śmiech jaki śni się po nocach itd. Joker to przeciwnik nie przewidywalny jak karta w talii, nigdy nie wiadomo kiedy się go dostanie. W najnowszych filmach z Batmanem jego postać została wspaniale wykreowana i zagrana przez Heath Ledger. Ukazuje jego ciemną stronę, nienormalne i wręcz psychopatyczne pomysły walki z Batmanem, takich pomysłów można tylko Jokerowi pozazdrościć, oczywiście w negatywnym znaczeniu tego słowa. Joker zawsze był, jest i będzie największym wrogiem Batmana. Póki Joker żyje Gotham City nie może być bezpieczne i spać spokojnie!

3. Moim zdaniem najbardziej wszechstronnym gadżetem Batmana jest jego pojazd, a właściwie pojazdy. Najważniejszy i najlepszy to Batmobile dzięki któremu może przemieszczać się szybko po Gotham City. Posiada rakiety, działka, zasłony dymne i może przetransformować się w Batmotor. Również wspaniale pojazd ten był przedstawiony w ekranizacji Batmana – Mrocznym Rycerzu. Również Batwing – pojazd latający Batmana zasługuje na uznanie, posiada bronie i jest cichy jak nietoperz. Każdy z w/w pojazdów jest wszechstronny i może przetransformować się w coś innego oraz posiada liczne bronie do walki z Jokerem i jego ludźmi.

  • Piotr Klinkosz z Kartuz
SPOILER

1. Batman – Bogusław Linda, Joker – Cezary Pazura

2. Odpowiedź może być tylko jedna – Joker. Nie jest może tak silny jak Bane, czy Killer Croc ani nie posiada takiego zaplecza jak Ra's al Ghul lub Dwie Twarze, ale wszystkie te niedostatki rekompensuje swoją nieprzewidywalnością, zapałem i nienawiścią do Batmana, która jest jego główną siłą napędową. W tym szaleństwie jest metoda i poprzez swoje zupełnie niezrównoważone pomysły Joker zawsze jest w stanie wyprzedzić pozostałych złoczyńców o kilka długości. To właśnie on od zawsze stanowi największe zagrożenie dla Człowieka-nietoperza i to właśnie on był kilkakrotnie bliski odniesienia nad nim triumfu. Jak dotąd nie udało mu się zniszczyć Batmana, ale Joker nic sobie z tego nie robi. Raz po raz ląduje w więzieniu lub w psychiatryku lecz nigdy nie odpuszcza. Jest na to po prostu zbyt szalony...

3. Batman ma w swoim arsenale praktycznie każdy rodzaj przydatnego gadżetu. Myślę jednak, że przydałby mu się nowy strój maskujący. Człowiek-nietoperz zmuszony jest skradać się w cieniu i przemykać z kąta w kąt, aby niezauważenie podejść do złoczyńców. Problem pojawia się jednak, gdy teren naszpikowany jest kamerami, czujnikami ruchu, detektorami ciepła i innym ustrojstwem, które może łatwo zlokalizować skradającego się Batmana. Strój maskujący mógłby ukrywać ciepłotę ciała użytkownika, a także rozregulowywać kamery i inne czujniki. Dodatkowa funkcja aktywnego kamuflażu sprawiałaby, że strój przybierałby barwy otoczenia.

star carrier

Star Carrier

Odpowiedzi:

  • Akcja "Pierwszego uderzenia" rozgrywa się w XXV wieku,
  • Główni przeciwnicy człowieka w walce z Galaktycznym Imperium to Turushowie,
  • "Pierwsze uderzenie" dla GameExe zrecenzowała Ati.

Zwycięzcy:

  • Grażyna Pańkowska z Warszawy
  • Joanna Musiałowska z Oświęcimia
  • Maja Krysiak z Warszawy
Wczytywanie...