Osom. Ja zmęczyłam chyba tylko 30 minut tego filmu i powiedziałam sobie dość.
[Film] Nędznicy - Odpowiedź
Podgląd ostatnich postów
Zgadzam się w całej rozciągłości z Medem, ale przeżywam już ten film na teamspeaku tyle, że powtarzanie się tu będzie zbrodnią.
Fakt, spłycili niektóre wątki z książki, ale gdyby nie to, że jest pieprzonym musicalem, byłby arcydziełem, które jeśli idzie o rozmach mogłoby spokojnie stanąć w szranki z Hobbitem.
Fakt, spłycili niektóre wątki z książki, ale gdyby nie to, że jest pieprzonym musicalem, byłby arcydziełem, które jeśli idzie o rozmach mogłoby spokojnie stanąć w szranki z Hobbitem.
Film naprawdę byłby świetny, gdyby nie był musicalem. I to nie jest tak, że nie lubię takiego gatunku filmowego. Doskonale wiedziałem, na co się piszę, ale gdy ktoś nie umie postawić rozsądnej granicy między dialogiem a partiami śpiewanymi, to wychodzi mu taka ni w pięć, ni w dziesięć melorecytacja zanudzająca widza. Nie jest to również moje odczucie. Ludzie w kinie dosłownie zasypiali. Pani siedząca przede mną nawet odebrała telefon (pomijam brak kultury, ale nie mogłem się nie uśmiechnąć na słowa: "Halo? O co chodzi? Jestem w kinie. Nie, spoko, straszne nudy..."). Boli mnie to tym bardziej, że początek "Nędzników" - piosenka "Look down, look down..." oraz konfrontacja Javerta i Valjeana zapowiadała świetne śpiewne widowisko. Od momentu "spowiedzi" Hugh Jackmana po kradzieży zacząłem wątpić, że będę się dobrze bawił na seansie.
Gra aktorów (poza Cosette i Mariusem, którzy jak dla mnie byli bezbarwni) naprawdę stała na wysokim poziomie. Szczególnie rewelacyjnie wypadli Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen, którzy jak dla mnie skradli to widowisko. Najbardziej mnie irytowało to, że po tak wspaniałej scenie, jaką była ta w karczmie, wracamy do nudnego, spowalniającego akcję do zera monologu/dialogu (whatever, nie pamiętam, nie warto) Hugh Jackmana.
Książki niestety nie czytałem, ale na pewno kiedyś się zabiorę, bo uważam, że ma potencjał.
Tyle ode mnie. Nie oceniam, bo nie chcę być krzywdzący dla fajnie zrobionego filmu, który zanudził mnie na śmierć.
Gra aktorów (poza Cosette i Mariusem, którzy jak dla mnie byli bezbarwni) naprawdę stała na wysokim poziomie. Szczególnie rewelacyjnie wypadli Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen, którzy jak dla mnie skradli to widowisko. Najbardziej mnie irytowało to, że po tak wspaniałej scenie, jaką była ta w karczmie, wracamy do nudnego, spowalniającego akcję do zera monologu/dialogu (whatever, nie pamiętam, nie warto) Hugh Jackmana.
Książki niestety nie czytałem, ale na pewno kiedyś się zabiorę, bo uważam, że ma potencjał.
Tyle ode mnie. Nie oceniam, bo nie chcę być krzywdzący dla fajnie zrobionego filmu, który zanudził mnie na śmierć.
Przyznam, że gdy pojawił się wątek miłosny to miałem mieszane uczucia, które pozostały do końca filmu, ale myślałem, że tak po prostu powinno być. Jedynie fajnie zagrały relacje Fantiny z Valjeanem, które pod koniec zostały pokazane w taki sposób, jakby poprzez miłość do Cosette, darzył miłością także Fantinę. Chociaż to już moja nadinterpretacja
Dla mnie większość obsady to jakaś pomyłka, nie rozumiem nagradzania ich Globami czy Satelitami. Możliwe, że to wynika z moich uprzedzeń do tych osób, ale nadal to pomyłka. Film nie zachwyca, bo pomija ważne wątki z książki, robiąc z niej romans, co nie jest aż tak eksponowane w powieści – polecam przeczytać. Za scenografię, efekty i sceny z Carter oraz Cohena mogę bez namysłu dać 7/10. No i zaskoczyła mnie nowa twarz – Samantha Barks, grająca Eponinę. Dobrze przedstawiła nieodwzajemnione uczucia.
Szczerze mówić, to po prostu ta zła strona amerykańskiego kina (bo jest i ta dobra, ambitna), gdzie wszystko jest pompatyczne i nie dostrzega się ważniejszych aspektów niż ta wszechobecna miłość.
Szczerze mówić, to po prostu ta zła strona amerykańskiego kina (bo jest i ta dobra, ambitna), gdzie wszystko jest pompatyczne i nie dostrzega się ważniejszych aspektów niż ta wszechobecna miłość.
Widząc spore ilości komentarzy w SB o "Nędznikach", postanowiłem założyć o nim odpowiedni temat. Ja jednak stanę w obronie filmu, bo mnie on się podobał. Tak, książki nie czytałem, innych ekranizacji nie oglądałem, więc może stąd zdobył moją uwagę. Choć i tak miejscami nudził - brakowało normalnych dialogów, a część scen się dłużyła. Ale dbałość o szczegóły pod względem scenografii, charakteryzacji, genialna gra aktorska i niektóre świetnie odegrane piosenki ratują ten film na tyle, że ode mnie dostają 7-7,5/10 Najlepiej według mnie zagrała Hathaway, której aktorstwo było niesamowicie wiarygodne i wzruszające, oraz Crowe, po którym nie spodziewałem się tak dobrego śpiewania, w szczególności z Jackmanem. A do tego ta specyficzna dla niego chłodność idealnie pasowała do Javerta. No i oczywiście dochodzą do tego takie perełki, jak role Heleny Bonham Carter i Sachy Baron Cohena. Jednak Amandy Seyfried w roli Cosette nie mogłem znieść