Czasem człowiek dusi się w ciasnych korporacyjnych boksach i pragnie być sobie samemu sterem, żeglarzem, okrętem. Historia zakręconej branży elektronicznej rozrywki zna wielu twórców, którzy porzucili ciepłe posadki u jednego z potentatów i postanowili zatańczyć ze zdradziecką dziewką Fortuną na własny koszt jako niezależne studio. Efekty takiego postępowania były różne jak daty otwarcia Stadionu Narodowego, a opasłe kroniki gier komputerowych widziały mnóstwo wzlotów i upadków. Chociażby Flagship Studios, który zakończył żywot w nędzy i smrodzie pogardy czy Runic Games, obecnie dzielnie roszczący sobie pretensje do korony gatunku hack'n'slash. Jak poradzi sobie trio uciekinierów z BioWare Austin i ich firma Stoick?
Arnie Jorgensen, Alex Thomas oraz John Watson, którzy niedawno w pocie czoła pracowali nad sukcesem „Star Wars: The Old Republic”, postanowili zrobić mały skok w bok i spróbować swoich sił w nowym gatunku. Ich autorski projekt, „The Banner Saga”, przeniesie nas do mrocznych czasów brutalnych skandynawskich wojowników, gdy wszystko było prostsze i zarazem piękniejsze.
Gra ma być hybrydą komputerowej gry fabularnej ze strategią turową, oblaną klimatycznym sosem przygodowej serii o wikingach. Cechami charakterystycznymi produkcji ma być epicka i zapierająca dech w piersiach fabuła, a także konieczność podejmowania trudnych moralnie wyborów, które drastycznie będą zmieniać przebieg historii. Oprawa graficzna zostanie ustylizowana na modłę klasycznego filmu rysunkowego i planowo większość jej elementów będzie malowana ręcznie. Brzmi intrygująco, choć lekko zalatuje bełkotem marketingowym panów z BioWare. Niemniej, póki nie zobaczę efektów nie zamierzam tego ganić.
„The Banner Saga” zawita na ekrany naszych monitorów w dwóch epizodach. Już tej wiosny pojawi się darmowa gra, która będzie nastawiona na walkę przez sieć i ma za zadanie skutecznie budować atmosferę. Natomiast na jesień twórcy obiecują pełnokrwisty i płatny tytuł, zawierający cechy, o których zdążyłem wspomnieć wcześniej.
Szczerze pisząc, pomysł jest frapujący i naprawdę niegłupi. Nie da się ukryć, że mamy tutaj do czynienia z pewną niszą, która aż się prosi, aby ją zapełnić. „King’s Bounty” czy „Evil Islands” w klimatach skandynawskich mitów i chwalebnych pieśni o wikingach? Wchodzę w to!