Tryb kooperacji wzbudził uzasadnione kontrowersje wśród społeczności fanów i trudno się temu dziwić. Seria „Mass Effect” od początku była doświadczeniem przeznaczonym dla pojedynczego gracza i choć w tej beczce miodu dało się wyczuć kilka łyżeczek dziegciu, to nikt o zdrowych zmysłach nie stwierdziłby, że przygody komandora Sheparda były niesatysfakcjonujące. Natomiast otworzenie się na wieloosobową rozgrywkę może oznaczać, iż BioWare nie skupi się w wystarczającym stopniu na doszlifowaniu wszystkich elementów i zacznie iść na skróty. Tym bardziej, że Kanadyjczycy są ostatnio w wyraźnym dołku. Zapijają swoje smutki w nędznej spelunie i flirtują z mainstreamem w akompaniamencie depresyjnych kawałków, zapominając o przyjaciołach, którzy byli z nimi od lat.
Dlatego też, jestem w stanie zrozumieć obawy masy fanów, którzy powoli szykują się do małej krucjaty przeciwko chłopcom z Edmonton. Generalnie sam nie lubię kombinowania, małych skoków w bok i zmiany planów w ostatnim momencie, gdyż jest to obarczone zbyt wielkim ryzykiem. Nie można było z tym trochę poczekać i wrzucić tę opcję po premierze gry albo podtrzymać swoją dawną obietnicę, tworząc pełnowartościowy tytuł przeznaczony dla wielu graczy?
Najwyraźniej nie. Chris Priestly, starając się ugasić wrzenie niemałej części społeczności graczy, postanowił uchylić rąbka tajemnicy związanej z trybem kooperacji, który został zaimplementowany do finału serii „Mass Effect”. Co ciekawe, informacje te nastrajają optymistycznie do tego nietypowego konceptu. Może w tym szaleństwie jest metoda?
Tak więc, wraz z trzema przyjaciółmi stworzymy elitarną grupę Sił Specjalnych, która z racji posiadania nieprzeciętnych umiejętności i ultranowoczesnej broni, będzie wysyłana do kluczowych miejsc międzygalaktycznego konfliktu. Każdy członek ekipy otrzyma możliwość wybrania klasy i rasy (tak – można grać Turianem, Asari czy Kroganem) dla własnej postaci. Kooperacja jest tak naprawdę pewną nakładką na kampanię dla pojedynczego gracza i wspólne sukcesy w trybie wieloosobowym, będą miały na nią namacalny wpływ, tworząc równocześnie unikalną drogę do zwycięstwa w wojnie ze Żniwiarzami.
Wszystko dzięki nowemu systemowi „Galaxy at War”, który pozwoli nam poczuć na własnej skórze olbrzymią skalę międzygalaktycznego konfliktu i zobaczyć jego okropieństwa na wielu frontach jednocześnie, a nie tylko z perspektywy dziarskiego komandora. Kluczem do dominacji i przejęcia inicjatywy na wojnie jest odpowiednio wysoki poziom „galaktycznej gotowości”, który będzie swoistym symbolem zdolności Sheparda, do wykorzystania wszystkich możliwych środków (żołnierze, surowce, floty, bronie, pieniądze) w ostatecznej bitwie przeciwko Żniwiarzom. Chris zapowiedział, że istnieje kilka możliwości jego zwiększania (zostaną one zapowiedziane w najbliższych miesiącach – osobiście obstawiam bitwy w kosmosie), a sukcesy w kampanii dla pojedynczego gracza i trybie kooperacji, są tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Szczerze, brzmi… wielce intrygująco i w teorii to niebywale smaczny pomysł, który ma szansę znacznie uatrakcyjnić finał kosmicznej trylogii. Najsłodsze jest to, że BioWare nie wymusza na graczach elementów, na które nie mają ochoty – ostateczną wiktorię da się osiągnąć skupiając się wyłącznie na historii Sheparda. Obawiam się tylko, że dwa lata mogą okazać się zbyt krótkie na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik, jak na tę skalę skomplikowania. Nawet, jeżeli nad trybem kooperacji pracowała inna grupa. To jednak tylko mój osobisty sceptycyzm – pożyjemy, zobaczymy.