Ostatni Potomek - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Anorthus,
Wow. Pierwszy raz ktoś tak profesjonalnie ocenił moje dzieło o ile tak je nazwać można. Nawet nie wiesz jak mi tym dałeś do myślenia, za co ci bardzo dziękuję. Faktycznie wstawianie tego co tydzień jest bezsensowne, chociaż następne części są o wiele dłuższe od prologu. Jeszcze raz bardzo dziękuję. Muszę wspomnieć, że jest to moje pierwsze opowiadanie.
Rangramil,
No, gdyby kto się pytał, to ja bym wysłał ten fragmencik na gruntowną korektę. Powinieneś zwrócić uwagę zwłaszcza na pozornie błahe sprawy, jak notoryczny , zamiast . Powtórzenia aż kolą w oczy. Prawie wszystko było, było, było. Bogactwo językowe powinno stanowić podstawową zaletę pisarza! Dalej mamy błędy typowo językowe, jak "po prawo od" (prawidłowo: na prawo od), uzupełniane brakami przecinków w paru miejscach.

Bije mi też po oczach całkiem spory kontrast. Nieduża, słabo "ookniona" chatka kryta strzechą, a w środku mieszka kowal wyrabiający oręż i najlepsza szwaczka w mieście? Do tego porcelanowy wazonik, dywan i portrety. Przy rodzącej lekarz i pielęgniarki (3 wykwalifikowane osoby, to raczej spory koszt). To prawie jak jakaś gra komputerowa, w której wnętrze ma z zewnętrzem niewiele wspólnego.

I nie za bardzo rozumiem ideę wrzucania fragmentu co tydzień, zwłaszcza, jeżeli mają być tak krótkie, jak ten.
Anorthus,
Witam. W tym temacie co będę wklejał kolejce części pisanego przeze mnie opowiadania pt. "Ostatni Potomek". Mam nadzieję, że się spodoba.

Proszę o szczerą opinię!!





[font=\"Century Gothic\"]Ostatni Potomek[/font]




[font="Arial Black"]
Prolog
[/font]

Historia ta zaczyna się pewnej letniej nocy, w dzielnicy rzemieślników jednego z największych miast w swoim państwie – Gorondiarze. Pośród różnej wielkości domów leżało domostwo zbudowane z kamienia. Było to mieszkanie Aronthara i jego żony Lisy. Mieli oni dwójkę dzieci Leufanda i Powemira, ale spodziewali się oni jeszcze jednego potomka. Mieszkali oni tutaj od niedawna, a Aronthar już znalazł świetną pracę. Był on płatnerzem, a że Gorondian był miastem typowo handlowym, zleceń mu nie brakowało. Lisa nie miała prawdziwej, stałej pracy. Póki nie zaszła w ciążę była sprzątaczką w jednym spod zamkowych pałaców, lecz teraz szyła różnorakie chusty, obrusy czy damskie czapki, które potem za drobne pieniądze sprzedawała.
Do domu, zostało dobudowane jeszcze jedno pomieszczenie. Było ono z kamienia i na pierwszy rzut oka widać było, że zostało zbudowane całkiem niedawno. W środku tego kamiennego pomieszczenia znajdowało się pełno płytowych zbroi, kolczug, tarcz i różnego rodzaju oręża. Przy jednej ze ścian stał wielki, kamienny piec, kowadło i różnorakie narzędzia. Była to oczywiście całkiem dobrze zaopatrzona kuźnia.
W domu, do którego dobudowana została zbrojownia paliło się światło. Co chwile ciszę przerywał jakiś bardzo głośny krzyk. Można było się domyślić, że dzieje się w nim coś bardzo ważnego dla mieszkańców tego domostwa.
Był on trochę większy, niż wydawało by się to z zewnątrz. Posiadał on trzy, różnej wielkości izby. Po środku największego pokoju, którym był salon, leżał wielki, brązowo- czerwony dywan, na którym stał drewniany, prostokątny stół. Do stołu dosunięte były cztery krzesła.
Na jednej ze ścian wisiały obrazy jakiś ludzi, które prawdopodobnie przedstawiały przodków tejże rodziny. Można było na nich zauważyć uśmiechniętego staruszka, który w jednej ręce trzyma laskę, a drugą trzyma za plecami, równie starą babcię siedzącą na krześle i wyszywającą coś na drutach, lecz najbardziej rzucającą się w oczy postacią był człowiek z długimi białymi włosami, śnieżno białą brodą i mocno zniszczonym, skórzanym kapeluszem. Odziany był w brązową i wyświechtaną szatę, która była przewiązana grubym pasem.
W najmniejszym pokoju siedziało dwóch małych chłopców. Po ich minach można było rozpoznać, iż są oni przestraszeni. W ostatnim, nieco większym od poprzedniego pokoju miało miejsce bardzo ważne wydarzenie.
Na dębowym, dużym łóżku leżała Lisa. Najwidoczniej poród był bardzo trudny, ponieważ odbierający go miejscowy medyk, był bardzo zdenerwowany. Obok niego stał mąż Lisy Aronthar i pomocnik, który był tak spanikowany, że lekarz, który próbował pozytywnie zakończyć ciążę kazał mu się odsunąć.

- Długo to jeszcze potrwa? - Zapytał mąż.

- Niech mnie Pan nie pośpiesza! – Odwarknął coraz bardziej spięty uzdrowiciel.

Minęło jeszcze sporo czasu, gdy krzyki kobiety leżącej na łóżku ucichły, a zamiast nich słychać było płacz małego dziecka. Lisa ze zmęczenia opadła na łóżko i zamknęła oczy.

-Mają Państwo syna. – Powiedział powoli uspakajający się lekarz. – Z resztą jak zdążyłem zauważyć, nie pierwszego.

-Tak, bardzo panu dziękuje. – Powiedział z ulgą Aronthar.

Nagle nadal leżąca na łóżku Lisa bardzo cicho przemówiła.

-Kochanie podejdź.

Mąż posłusznie podszedł do łóżka, ukucnął i w tej chwili oboje patrzyli sobie prosto w oczy.

-Aronthar, kocham cię i…. – Tu przerwała, wzięła głęboki oddech i kontynuowała. – .. i kocham Cię - Po tych słowach umarła.

[font=\"Arial Black\"]Rozdział pierwszy
Tajemniczy Starzec[/font]


Mijały lata a wraz z nimi rósł Anorthus. Został on tak nazwany, ponieważ ze wszystkich zaproponowanych imion, jego matce to podobało się najbardziej. Był on bardzo ładnym, szczupłym i w miarę wysokim blondynem. Miał średnio ścięte włosy i niebiesko-zielone oczy. Nie miał ani kolegów, ani tym bardziej przyjaciół, ale posiadał za to kochającego nad życie i troszczącego się o niego ojca i dwóch braci. W wieku dziesięciu lat, gdy jego najstarszy brat Leufand wyjechał z kraju najmując się w klasztorze jako uzdrowiciel, jego drugi brat Powemir, będący miejskim strażnikiem, zaczął uczyć go walki orężem. Zaczęli od drewnianych mieczyków, a już po dwóch latach trenowali wykutymi przez ich ojca mieczami. W mgnieniu oka wszelkiego rodzaju broń biała stała się jego pasją. Anorthus był tak dobrze wyszkolony przez brata, że i on i jego ojciec mieli nadzieje, iż i najmłodszy członek rodziny, w przyszłości również będzie pilnował porządku w Gorondiarze.
Pewnego letniego dnia, Aronthar wysłał swojego najmłodszego syna na targ, aby kupił trochę jedzenia. Anorthus idąc jedną z głównych dróg Gorondianu spojrzał w boczną uliczkę. Ujrzał tam staruszka, który kuśtykał oparty o ścianę jakiegoś mieszkania. Anort podbiegł do niego myśląc, że potrzebuje on pomocy. Nie mylił się. Starzec był cały we krwi. Gdy Anorthus chwycił go pod ramię zauważył, że ma on w brzuchu jakąś głęboką ranę. Był on silny, lecz nie na tyle, aby poradzić sobie z większym, cięższym i w dodatku rannym mężczyzną. Pomógł starcowi usiąść, po czym wybiegł na ulicę. Zauważył nieopodal stojącego strażnika. Szczęście sprawiło, iż był to kolega jego brata z koszar – Wolgans.

-Wolgansie! – zawołał, a gdy ten obrócił ku niemu głowę, krzyknął – szybko podejdź tutaj, potrzebuje twojej pomocy.

-Co jest mały? – zapytał.

-Widzisz tamtego człowieka? – wskazał na leżącego staruszka – Jest ranny, więc musimy zanieść go do lecznicy.

Obydwoje go dźwignęli i w pośpiechu szli z nim do ambulatorium. Było ono oddalone o kilka przecznic, a starzec z każdą chwilą czuł się coraz gorzej.

-Trzeba zatrzymać jakiś powóz. – zaproponował Wolgans. – Trzymaj go, ja się tym zajmę.

Powiedział po czym wszedł na ulicę uniósł ręce i furmanka jadąca z naprzeciwka zatrzymała się.

-Słucham pana – Powiedział woźnica – Co znowu przeskrobałem?

-Niech nam pan pomoże zawieść tego człowieka do najbliższej przychodni – Powiedział i wskazał na rannego starca – Albo będę zmuszony zarekwirować pana powóz.

-Dobrze, nie będę robił kłopotów. - Mówiąc to zszedł z bryczki i razem z Anorthusem i strażnikiem miejskim wnieśli rannego na furmankę, po czym pojechali.

Na miejsce dojechali po kilku minutach.
-Anorthus, leć po lekarza, a my zaraz go przyniesiemy.

Anorthus w biegł do lecznicy. Zaraz obok drzwi stało biurko, a za nim siedziała kobieta pisząca coś w jakiejś dużej księdze.
-Dzień dobry – Powiedział Anort– Potrzebna jest nam natychmiastowa pomoc. Mamy rannego, starszego człowieka.

-Przykro mi, ale nie mamy wolnych łóżek, a wszyscy nasi eskulapi są zajęci – Powiedziała, po czym odwróciła się w drugą stronę, udając, że kogoś szuka.

-Niech Pani posłucha - powiedział surowym tonem Anorthus – przywieźliśmy poważnie rannego człowieka do waszej placówki, a wy nie możecie się nim zająć? Co takiego ważnego mają na głowie wasi medycy, że nie mogą przyjąć umierającego starca?

- Dobrze, zaczekaj tutaj, już biegnę po lekarza.

W tym samym czasie Wolgans i właściciel bryczki wnieśli rannego, całego zalanego krwią człowieka do środka.

-Anort, lec po jakieś poduszki i koce, nie będziemy go dalej nieśli.

Wleciał on to pierwszej lepszej Sali. Faktycznie nie było ani jednego wolnego łóżka, a co dziwne i oburzające ani jednego lekarza przy chorych. Otworzył szafę i znalazł w niej kilka podziurawionych koców. Gdy wbiegł z powrotem do głównej izby, przy staruszku stał już medyk. Pani, która poprzednio siedziała przy biurku szła ku nim z jakąś niedużą, drewnianą skrzynką.

- Mam – Powiedział – Znalazłem kilka koców.
-Drogie dziecko, jak podniosę mu głowę włożysz mu koce pod nią - Powiedział konsyliarz - Już.

-Anort ostrożnie położył koce na podłodze.

-Dobrze, a teraz proszę się odsunąć, a najlepiej stąd wyjść – Powiedział medyk.

Teraz Anort, Wolgans oraz pomagający im człowiek w milczeniu stali przed szpitalem. Nie minęła godzina, jak lekarz wyszedł na zewnątrz.

-Państwa dziadek jest w nieciekawym stanie. Miał rozwaloną głowę, pogruchotaną prawą nogę i dość głęboką ranę w brzuchu. Mam do Państwa pytanie, co mu się stało?

-Nie wiemy – odpowiedział Anorthus – znalazłem go już w takim stanie w jednej z uliczek – Nawet nie wiemy kim on jest.

-Dobrze, że na świecie są jeszcze tacy dobrzy ludzie – Powiedział lekarz - przepraszam za trudności, jakie wam sprawiliśmy, ale szpital nie ma się najlepiej. Chorych przybywa, a lekarzy na odwrót – powiedział, po czym złapał się za głowę – Zrozumiałem za to jedno, lepiej siedzieć przy chorych, niż marnować czas na głupie posiedzenia. Aha, znaleźliśmy jedno wolne miejsce w naszym ambulatorium, ale jak jego stan się poprawi, będziemy musieli go wypisać. Mam nadzieję, że ma gdzie i z kim mieszkać. Do widzenia Państwu.

-No Anorthus, bardzo dobra robota. Panu też serdecznie dziękujemy, gdyby nie Pan, nie donieśli byśmy go.

-Nie ma sprawy, trzeba sobie pomagać – Po czym wsiadł na furmankę i odjechał.

-Dobra ja wracam na wartę, bo będę miał problemy – Powiedział łapiąc za ramię Anorthusa – ty też już wracaj do domu.

-Wolgans, dzięki za pomoc – krzyknął za biegnącym strażnikiem.

Anorthus wracając do domu przypomniał sobie, że miał zrobić zakupy, jednak to, co niedawno się zdarzyło, było dla niego ważniejsze.

Aronthar, gdzie masz zakupy? – zapytał syna, gdy ten wszedł do domu – Coś Ci się stało??

-Nie tato, nie mi – powiedział pośpiesznie – gdy szedłem na targ zauważyłem rannego człowieka. Szczęście chciało, żeby w pobliżu odbywał wartę Wolgans. Zatrzymaliśmy furmankę i pojechaliśmy z tym rannym starcem do lecznicy. Medycy, a raczej jeden medyk jakoś go uratował, ale powiedział, że jego stan jest bardzo ciężki – pokrótce opowiedział mu to wydarzenie.

Resztę dnia Anort spędził na pomaganiu swojemu ojcu w wyrobie oręża, a że i to go interesowało robił to z wielką przyjemnością. Z uwagą przyglądał się kolejnym etapom tworzenia broni.
Tej nocy Anorthus nie mógł usnąć. Cały czas myślał o starcu, który w tej chwili w ciężkim stanie kuruje się w szpitalu. Martwił się o niego mimo tego, że nie tylko go nie znał, ale nigdy w życiu go nie widział. Świadczyło to tylko o tym, że chłopak ma naprawdę dobre serce.
Następnego dnia Anorthus ponownie poszedł na targ, a po drodze pomyślał, żeby zobaczyć jak czuje się uratowany poprzedniego dnia stary człowiek.
Po zakupieniu jedzenia, poszedł do lecznicy. Przy stoliku siedziała ta sama pani.

-Dzień dobry, przyszedłem odwiedzić tego Pana, którego wczoraj do was przywieźliśmy.

-Dobrze, leży w ostatniej izbie po prawo.

-Dziękuję, nie będę długo.

Anorthus dotarł do ostatniej izby. Była ona tak przeludniona, że nie mógł znaleźć szukanej przez siebie osoby. Było tam zaledwie pięć lichych i zbutwiałych łóżek, natomiast ludzi około dwudziestu. Leżeli oni w większości na podłogach i starych, brudnych kocach. Ludzie wrzeszczeli i płakali z bólu. Anorthus nie mógł uwieżyć co tam się działo. W pewnym momencie nie mógł tego wytrzymać i wyszedł. Anorthus już miał wychodzić z budynku, kiedy nagle usłyszał skierowany w jego stronę głos.

-Też nie mogłeś wytrzymać? – Zapytała się go kobieta, która siedziała przy biurku – Nie martw się, nie ty jeden. To wszystko wina tej przeklętej choroby.

-O jaką chorobę Pani chodzi? – zapytał.

-Nic nie wiesz?? – Zdziwiła się pielęgniarka – W Meldorze panuje epidemia jakiejś dziwnej choroby. Tamtejsze szpitale są całe zapełnione, więc chorych wysyłają do nas. Obawiam się, że ta choroba niedługo i u nas zacznie zabijać ludzi.A najgorsze jest to, że nie nikt jak na razie nie znalazł na tą chorobę żadnego lekarstwa, czy antidotum.

-Przecież ludzie, którzy nie są chorzy, a przebywają z zakażonymi szybko złapią tą chorobę.

-Tak, ale nic nie możemy zrobić.

Anorthus wybiegł z lecznicy i biegł do domu jak najszybciej potrafił. Po drodze zgubił prawie wszystko co kupił na straganie, ale w tym momencie się to nie liczyło.

-Jak najszybciej trzeba go z tego szpitala zabrać – Myślał.

Kiedy dobiegł do domu jego ojca w nim nie było.

-Pewnie jest w kuźni – Pomyślał.

Faktycznie, okazało się, że Aronthar segreguje swój towar.

-Tato, trzeba jak najszybciej zabrać człowieka któremu wczoraj pomogliśmy ze szpitala. Słyszałeś o zarazie, która pustoszy Meldorę? Ludzi stamtąd przywożą do nas, a ten starzec leży w jednej izbie z nimi. Trzeba ewakuować i jego i pozostałych. Że też tacy niby mądrzy ludzie jak ci lekarze o tym nie pomyśleli. – Zbulwersował się Anort.

-Dobrze, ale dokąd mamy i jego i tych wszystkich ludzi przenieść? – Zapytał – Przecież wiesz, że nie mamy wystarczająco dużego domu, żeby pomieścić tych ludzi.

-Tato oni tam umrą, tak samo jak ci w Meldorze – Prawie krzyknął Anorthus – Trzeba ich jak najszybciej stamtąd zabrać, a dopiero potem martwić się co dalej.

-Może i masz rację, biegnij zaprząc konie, ja zamknę kuźnię i dom.

Po kilku minutach oboje jechali do szpitala. Konie były zaprzęgnięte w wóz. Kiedy dojechali na miejsce Aronthar wysłał swojego syna po pomoc w ewakuowaniu szpitala, a sam pobiegł zaczynać akcję.

-Proszę pani, ewakuujemy niezakażonych jeszcze ludzi z tego szpitala.

-Ależ dokąd? – zapytała ta sama co wcześniej kobieta.

-To na chwile obecną jest nie ważne, proszę zwołać wszystkich lekarzy aby nam pomogli.

-Dobrze, już biegnę.

Aronthar wleciał do pierwszej Sali. Była ona cała zajęta. Trudno było zrobić krok, tak aby kogoś nie nadepnąć. Złapał się za głowę

-Jak my sobie damy z tym radę? – pomyślał.
Niemal w tym samym momencie do szpitala wbiegł Anorthus a za nim kilkunastu mężczyzn. Następnie przybiegła pielęgniarka z dwoma lekarzami.

-Reszta lekarzy jest u pacjentów – powiedziała zdyszana.

-Dobrze panowie. Musimy jak najszybciej wyprowadzić stąd zdrowych ludzi. Bez problemu ich rozpoznacie.

- A jak nie rozpoznamy? – zapytał jeden z nich.

Aronthar otworzył drzwi i wskazał człowieka leżącego najbliżej. Jego twarz była cała szara a oczy martwe. Na jego ciele widniały duże czarne plamy.

-Rozpoznacie – jeszcze raz powiedział płatnerz.
Wczytywanie...