Pomijając zbyt agresywny i jakby napastliwy, w stosunku do całości tekstu, dobór słów w kilku zdaniach; te zupełnie niepotrzebne zastępy kropek, które - jak i forma "dialogu" ujmują trochę estetyce i komfortowi czytania, podoba mi się. Dobrze się czyta, mimo wszystko.
(Brakuje kilku przecinków
)
- ... I sześćdziesiąt pięć groszy... Proszę pana? Słyszy mnie pan?
Ktoś coś do mnie mówił. Przytłumione dźwięki próbowały sforsować mur ułożony z chaotycznych myśli.
- Hmmm... Przepraszam, nie dosłyszałem.
- Dwadzieścia trzy złote i sześćdziesiąt pięć groszy się należy. –
Piskliwy głos ekspedientki powoli zaczynał działać mi na nerwy. I jeszcze ta guma do żucia. Kto w takim wieku żuje różową gumę balonową? Wyciągając banknoty, coś wysunęło się z pomiędzy nich i zaczęło nieuchronnie zbliżać się ku ziemi w sposób właściwy opadającym liściom przy lekkim wietrze. Na wyglansowanej podłodze sklepu wylądowała zgięta wpół kartka. Schyliłem się i z lekkimi wypiekami na twarzy schowałem zgubę do kieszeni kurtki.
- Sześć złotych i trzydzieści pięć groszy reszty, proszę. Do widzenia i miłego dnia. – Boże, co za głupkowaty uśmieszek... Gdyby miała tak z dwadzieścia lat mniej mogłaby się starać o tytuł anty-miss Szwecji.
Starając się nie myśleć o podstarzałej nastolatce ze sklepu, skierowałem się do domu. Prawdę mówiąc żałuję, że wyrzuciłem to wspomnienie z pamięci, bo zaraz miejsce tej wizji zajęły myśli nieprzystające prawdziwemu katolikowi. Echo przytłumionych dźwięków, które w świecie rzeczywistości najprawdopodobniej były klaksonami, naciskanymi przez sfrustrowanych kierowców spieszących do domu na obiad, dały mi do zrozumienia, że właśnie nieświadomie przeszedłem przez największe skrzyżowanie nie przejmując się nikim i niczym.
Do mieszkania wszedłem zupełnie przemoczony. Najwidoczniej w trakcie powrotu złapał mnie deszcz. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć kiedy. Rzuciłem zakupy na stół i nie zwracając uwagi na jabłka wysypujące się z reklamówki zdjąłem buty i kurtkę. Spędziłem długą chwilę wpatrując się w ową kartkę, wzbudzającą napływ wspomnień pełnych radości, szczęścia i przyjemności. Niestety zaraz po nich na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury zawodu i zagubienia opanowujące powoli moją głowę. Pioruny zawiści zaczęły haratać mój i tak mocno nadwerężony umysł. Zmiąłem papier, chwyciłem pierwszą lepszą książkę i rzuciłem się biegiem do ubikacji. Rozebrałem się do bielizny i usiadłem na klopie. Otworzyłem książkę na losowej stronie i zacząłem czytać. Powieść wydała mi się strasznie nudna. Już historia mego życia zawiera jakieś zwroty akcji.
Siedzę na tym zasranym kiblu w domu, który uważałem za swój, ale teraz zastanawiam się czy rzeczywiście jest tu dla mnie miejsce? Co tak naprawdę osiągnąłem w życiu? Zdałem maturę ze średnimi wynikami, dostałem się na jakieś podrzędne studia, zaręczyłem się... To był mój największy błąd. Zaręczyny – sam napytałem sobie biedy, a teraz cierpię... Nie widzę żadnej przyszłości dla tego związku, mimo że rok temu byliśmy pełni ideałów i przekonań o wspaniałym życiu pełnym rozwrzeszczanych małych diabełków.
Sięgam dłonią do półeczki podwieszonej pod wielką taflą lustra i chwytam małe tekturowe pudełko. Z zamkniętymi oczami otwieram opakowanie i wysypuję zawartość na dłoń. Chłodny metal kilkunastu cieniutkich blaszek działa kojąco na skołatane nerwy. Na razie nie wybiegam myślami w przyszłość. Żyję chwilą, teraźniejszością. W dłoni zostawiam jedną sztukę. Reszta ląduje w zlewie z kakafonicznym odgłosem przypominającym zawieruchę wojenną z udziałem miniaturowych rycerzyków. Delikatnie obracam przedmiot w palcach. Staram się ponownie uspokoić, zebrać myśli. Nic z tego. Tama wspomnień została przerwana. Chaotyczne obrazy z przeszłości szturmują umysł. Powoli zdobywają fortecę, kiedyś tak dobrze bronioną. Teraz pozostały już właściwie ruiny. Wspomnienia niczym kule armatnie dokonują straszliwych spustoszeń, czego przejawem jest narastający ból głowy. Muszę się od tego odciąć. Każdy nerw, każdy mięsień, całe ciało krzyczy „skończ z tym!”. Zaczynam się śmiać. „Skończ z tym?”. Nie ma to jak dwuznaczna porada – zawsze lubowałem się w gierkach słownych. Nawet w takiej chwili są w stanie wywołać blady uśmiech na twarzy. Dźwięk własnego śmiechu dodaje odwagi. Z determinacją otwieram oczy i... widzę kogoś siedzącego naprzeciw mnie. Niespodziewany gość spogląda na mnie podkrążonymi oczami. Ten wzrok – drapieżny, przebiegły, ale i zmęczony przywodzi na myśl szaleńca, co niedawno zerwał się z niewoli zakładu psychiatrycznego. Do tego ta niezdrowa, trupioblada cera, potargane włosy i nieogolony pysk. Postać trzyma coś w lewej ręce. Skupiam wzrok na przedmiocie. To żyletka. Na twarzy nieznajomego ukazuje się łobuzerski uśmieszek. Po chwili przychodzi czas olśnienia – przecież to ja! W głowie kłębią się pytania, a na samym szczycie: „kiedy oszalałem?”. I znowu cichy głosik podpowiada „skończ z tym”. Tym razem można wyczuć lekką nutę stanowczości, natarczywości.
Może rzeczywiście jest to jedyny sposób ucieczki.
Tak, będziesz wolny. Bezpieczny. Szczęśliwy.
Ale rodzina...
... jaka rodzina? Gdzie teraz jest ta rodzina? Oczekują od ciebie ciągłego poświęcenia nic nie dając od siebie.
A religia? Kościół nie...
... Kościół? Religia? Gdzie teraz jest ten twój śmieszny bóg? Dlaczego nic nie robi, żeby ci pomóc?
Właśnie teraz mi pomaga... Czuję to... Próbuje odwieść mnie od tego czynu.
Tak ci się wydaje? Według mnie nie chce, żebyś zaznał wolności i szczęścia. Twój bóg pragnie cierpienia, karmi się nim.
Nie ma innego sposobu?
Nie!!! To jedyne, niezaprzeczalnie dobre rozwiązanie.
Ale...
... nie ma żadnego ale. Pamiętaj: nie w poprzek lecz wzdłuż...
I znowu ten łobuzerski uśmieszek. Boże, rozmawiam sam ze sobą. To jest chore. Nie to ja jestem chory... Zwariowałem, oszalałem...
Tym bardziej musisz z tym skończyć...
Tak, ma rację. To znaczy ja mam rację. Trzeba przerwać to szaleństwo. Zaraz, a może to wszystko to wytwór mojej wyobraźni? Szybki rzut oka na żyletkę w prawej ręce utwierdza mnie w realności całej sytuacji. Może powinienem przynajmniej jakiś list zostawić, albo coś w tym stylu. W filmach zawsze tak robią.
Bądź poważnym człowiekiem. To nie film. To życie. Nie odwlekaj tego co nieuniknione. Nie ma sensu... Szkoda nerwów. Raz, ciach i po sprawie.
Śmieję się z tego głupiego żartu, choć wydaje mi się to nie odpowiednie w tej chwili. Ale rzeczywiście czas ucieka, a ja jestem coraz bardziej zdenerwowany. No to jedziemy z tym koksem, raz kozie śmierć...
Czemu nikt mi nie powiedział, że to tak boli?
Jeszcze druga, póki starczy ci sił.
Ale ja już nie chcę.
Nie chcesz? To ja ci pomogę... O widzisz, już po sprawie.
Ciepły płyn spływa leniwą stróżką po dłoniach. Ciężkie krople uderzają o posadzkę wywołując miarowe kapanie. Nadchodzi rozluźnienie. Wszystkie mięśnie przechodzą w stan spoczynku. Oczy coraz mniej widzą, uszy coraz mniej słyszą. Jedynie miarowe...
... Kap... kap... kap...
... Kap... kap...
... Kap...
przedziera się przez sferę ciszy. Nie drażni jednak, ale uspokaja, usypia. Odrętwienie jest lekką niewygodą, ale odsuwam to wrażenie na bok. Bardziej interesujące jest brzdęknięcie na granicy słyszalności zakłócające rytm krwi. Najprawdopodobniej żyletka wypadła z niewładnej już ręki. Nic nie poczułem. Powieki powoli się zamykają. Mam straszliwą ochotę ziewnąć, ale nie mogę otworzyć ust. Ostatkiem sił próbuję powstrzymać głowę przed opadnięciem na piersi.
Wyczuwam jakiś ruch z lewej strony. Jak przez mgłę widzę otwierające się drzwi i sylwetkę wbiegającą do ubikacji. Mówi coś, krzyczy, prosi i błaga. Jestem jednak zbyt zmęczony, żeby słuchać. Odpływam. Zanikam. Coś mnie chwyta. Czuję ciepło i wilgoć na szyi. A może to tylko złudzenie. Nieważne. Teraz liczy się wolność i szczęście. Ciemność pochłania mnie całego... Jeszcze tylko chwila. Ciszę rozdziera przejmujący żalem nieludzki skowyt: NIEEEEEEEE...
...EEEEEEEEEEEEE. Zdezorientowany wstałem i rzuciłem przerażone spojrzenie na umywalkę, gdzie spoczywało opakowanie pełne żyletek. Z lustra spoglądała na mnie twarz zmizerowana niczym oblicze samej śmierci. I ten uśmieszek... Nie, nie dam się nabrać. Pochwyciłem opakowanie i cisnąłem do kosza na śmieci. Spojrzałem w lustro, gdzie odbijała się już moja twarz. Moja własna twarz, a nie potwora próbującego przejąć moją duszę. Dzięki Ci, Boże...