Saevel z Archipelagu - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!

Podgląd ostatnich postów

Rangramil,
Hmm, wytłumaczę się z tego pisania etapami. Ze swojego przykładu wiem najlepiej, że jeżeli tekst jest długi, a o autorze wie się niewiele, to nawet nie zaczyna się czytać, bo jak się znudzi po fragmencie, to nawet sensownego komentarza walnąć nie można. A tak, to bez przymusu, nie spodoba się na wstępie, to zapominasz o sprawie i już tu nie zaglądasz. Spodobał się? Zajrzyj w przyszłości i poświęć jeszcze kwadransik, jak znajdziesz wolny.

[Dodano po 17 dniach]

W końcu dodałem kolejny rozdział. Mam nadzieję, że następne przyjdą mi łatwiej. Od dawna nie pisałem tekstu obszerniejszego niż 2 strony A4.
Strażnik,
Tekst czyta się przyjemnie. Styl dobry, czasem minimalnie pachnie mi Sapkiem. Treść zachęca do czytania dalej, a nie zmienienia strony w przeglądarce. Jest dobrze i tak trzymać. No, jedyne do czego mogę się przypieprzyć to publikowanie tekstu w częściach. Nie lepiej od razu wypuścić w pełni gotowy produkt, poprzedzony najwyżej krótką zapowiedzią? No ale każdy pisze i publikuje, jak lubi.

Z chęcią poczytam ciąg dalszy.
Rangramil,
Dodałem nowy fragment, mam nadzieję, że jest lepszy od prologu.
razor,
Oczywiście, jak napisałem wcześniej, nie można oceniać czegoś po jednym fragmencie, dlatego powiedziałem tylko o tej banalności, którą czytelnik może zauważyć w pierwszym etapie. Ale dość już o tym, poczekamy na dalszy ciąg ...
Rangramil,
Ja się nie obruszam.Teraz to wygląda banalnie, bo taki był plan ale to i tak już za dużo powiedziane. Zapraszam po prostu do dalszej lektury, jak już to wrzucę.
razor,
Nie, nic takiego nie napisałem. Początek jest najczęściej banalny, zgadza się, wiem to z czytania książek, ale i z własnego doświadczenia. Ale ten prolog jest najbanalniejszy z banalnych, przedstawienie głównego bohatera jako wybrańca od razu na pierwszych stonnicach, sam przyznasz, że banał. Ale to nie znaczy, że to jest od razu złe, więc się nie obruszaj...
Rangramil,
Hej, a jak ma się niby zaczynać? Jak nie jest banalne, to nikt tego nie przeczyta, bo niby kto widział książkę z interesującym początkiem?
razor,
Brawo brawo, oprócz braku spacji przy wypowiedzi elfa nie widzę błędów, doświadczenie z Fae się przydaje, co? Co do treści, za mało, abym mógł powiedzieć coś konstruktywnego, nie lubię oceniać czegoś po jednym fragmencie. Zapowiada się ciekawie, ale też i początek banalny (kolejny wybraniec ) .
Rangramil,
Prolog, tudzież wstęp, niekoniecznie ciekawy, jak to przystało na tą część utworu


Niezależnie od tego, co w życiu zobaczymy, ile wspaniałych miejsc, czy też zjawisk zobaczymy, nie ma nad nie piękniejszego wydarzenia, niż cud narodzin. Dziecko, które przez dziewięć miesięcy przygotowywało się do przyjścia na świat, po raz pierwszy staje twarzą w twarz z rzeczywistością, stanowiącą od teraz jego jedyny świat. Jednak zanim noworodek otworzy oczy, nabiera w płuca pierwszy haust prawdziwego powietrza i wydaje z siebie krzyk, mający oznajmić całemu światu, iż oto jest gotowy, by stawić mu czoła. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ten krzyk wszyscy nazywają płaczem...

Tym razem było tak samo. Poród nie był szczególnie ciężki, ani długi, nie pojawiły się żadne komplikacje, dla akuszerki wezwanej do czuwania nad narodzinami była to raczej rutyna. Podobnie dla matki i ojca, gdyż przechodzili przez to już czwarty raz. Nie zmniejszało to jednak ich entuzjazmu, ani uczucia, jakim chcieli obdarzyć nowe dziecko. Zwłaszcza, że dwójka najstarszych opuściła już dom, a trzecie miało to zrobić w ciągu kilku najbliższych lat. Bo przecież nic nie nadaje życiu większej celowości, niż rodzicielstwo.
Ostatni skurcz i nowy człowiek na dobre znalazł się poza ciałem matki. Akuszerka nieśpiesznie podwiązała pępowinę, po czym złapała malca za nogi, odwróciła do góry nogami i klepnęła w pupę. Rozległ się krzyk. Kolejne wyzwanie rzucone życiu rozeszło się w powietrzu.

Jednak oprócz rodziców, położnej i kilku innych osób przebywających w pobliżu, dźwięk ten został usłyszany przez jeszcze jedną istotę. Sylan, sędziwy strażnik Opowieści, pomimo setek, a nawet tysięcy kilometrów odległości, słyszał dokładnie każdy dźwięk, tak czysto, jakby stał obok źródła tego hałasu. Elf natychmiast wybudził się z medytacji, w jednej chwili przywracając się do stanu świadomości.

- On już tu jest... - Tylko tyle zdołał powiedzieć. Natychmiast po tym, jego serce przestało bić. Ponieważ nikogo nie było w pobliżu, tajemnica jego śmierci miała na zawsze pozostać niewyjaśniona, a wieść o przybyciu Jego, kimkolwiek miał się okazać, nie rozniosła się, czyniąc elfią nację całkowicie nieświadomą tego, co miał przynieść czas.
Tymczasem w ludzkiej osadzie Nowy Ritis trwała ogólna radość, jak zawsze, gdy społeczność powiększała się o nowego członka. Zgodnie z tradycją, dwa najbliższe dni miały być przepełnione zabawą i wesołością, żeby pokazać dziecku, jak ważne jest dla wszystkich i jak wielkie wiązane są z nim nadzieje. Potem nastąpi oficjalna ceremonia nadania imienia i wszystko wróci do normy. Co najwyżej cisza nocy będzie przerywana kwileniem dziecka, ale między ludźmi nie była to rzecz rzadka, gdyż praktycznie zawsze znalazło się przynajmniej jedno dziecko w takim wieku.

W całym tym radosnym rozgardiaszu, tylko jedno miejsce pozostało oazą spokoju. Noworodek, umyty już i zawinięty w kocyk, spał smacznie w ramionach matki, zupełnie nie zdając sobie sprawy ze swojej wyjątkowości. Chociaż z drugiej strony... Trudno jasno powiedzieć, co też mogło się dziać w maleńkiej główce chłopczyka. Zatem pozostańmy po prostu przy stwierdzeniu, że teraz dziecko po prostu spało, nie przejmując się niczym i zbierając siły na podjęcie wyzwania, jakim jest egzystencja. Pozostawmy go więc w spokoju i odejdźmy, tylko na paluszkach. Jego przygoda dopiero się rozpoczyna, a co przyniesie czas, to się dopiero okaże.



Dodane dnia 5.08.2008r.

Rozdział pierwszy, czyli jak to się wszystko zaczęło


Minęło siedem lat. Dla ludzi długich i męczących, dla elfów jedynie kolejny krótki okres czasu w ich prawie nieskończonym życiu. Jak upłynęły tym dziwnym istotom z głębin oceanów, jakoś nikt nie miał ochoty spytać. Nowe Ritis, leżące na wyspie tworzącej Wewnętrzny Krąg Zulriusa, omijały właściwie wszystkie nieszczęścia, jakie ludzki umysł był w stanie sobie wyobrazić. Ziemia była żyzna, a łowiska obfite, nie pojawiła się żadna zaraza, a ataki Verdonów sporadyczne i słabe, jakby prowadzone dla zasady, a nie w jakimś konkretnym celu. W całej tej idylli mały Saevel, rósł szybko i zdrowo, a z każdym dniem był coraz bardziej podobny do ojca, trenera milicji i kapitana Floty Dominium. Po matce, kobiecie drobnej, ale silnej, odziedziczył jedynie kolor oczu i głębokie spojrzenie, którym z uwagą badał otaczający go świat.

Nie poprzestawał jednak tylko na patrzeniu. W swoim pokoju zgromadził sporą kolekcję „ciekawych rzeczy”, do których zaliczały się zarówno kolorowe kamyki, lub wyrzeźbione przez wodę kawałki drewna, jak i drobne metalowe elementy osprzętu statków, wyrzucone na brzeg, stary zardzewiały hełm, znaleziony przez jakiegoś rybaka w sieciach, a nawet stara i wytarta złota moneta, którą dostał od ojca na ostatnie urodziny. Gdyby tylko mógł, zebrałby tego znacznie więcej, ale matka powiedziała mu, że może zatrzymać tylko tyle, ile zmieści do swojego kufra. I oczywiście, żadnych zdechłych zwierząt.

Obecnie, w kręgu największego zainteresowania chłopca, znajdowało się miasto. Wiedział doskonale, że jedno znajduje się najwyżej dzień drogi od Nowego Ritis, ale zawsze, gdy próbował namówić rodziców na wycieczkę, słyszał odmowę. Był z tego powodu obiektem cichych kpin rówieśników, gdyż większość z nich już tam była, towarzysząc ojcom w drodze na targ, czy jarmark, a reszcie nie bardzo zależało na oglądaniu kamiennych budynków, czy oddychaniu powietrzem o wątpliwej jakości.

Saevel zdawał sobie sprawę, że miasto najzwyczajniej w świecie cuchnęło, było niebezpieczne i zdecydowanie zbyt tłoczne. Wiedział to i jeszcze bardziej chciał to wszystko zobaczyć. To, co inni uznawali za wady, on uznawał za niepodważalne zalety. Był dzieckiem wojowników. Jego ojciec pochodził z kasty Niedźwiedzia, a jego matka z kasty Kuny. On sam miał wszelkie powody by sądzić, że zostanie przyjęty do jednej z nich. Przygodę miał we krwi. Ale ciągle słyszał, że jest za młody.

Chociaż z drugiej strony, wiek mógł mu ostatecznie pomóc. Zgodnie z prawem, każde siedmioletnie dziecko musiało stawić się na badaniach, które ma na celu określenie, czy dziecko posiada cechy kwalifikujące je do którejś z kast, czy też jest zwykłym człowiekiem, bez specjalnych umiejętności. Teoretycznie posiadanie rodziców z kast zwiększało szanse dziecka, bo w końcu krew, nie woda, jednak w sprawach tak zawiłych jak genetyka, trudno było cokolwiek jednoznacznie stwierdzić, przed przeprowadzeniem stosownych testów.

Niestety, badania niosły też ze sobą pewne ryzyko. Gdyby się okazało, że nie posiada cech kast rodziców, tylko jakieś innej, zostałby zgodnie z prawem zabrany z domu i wysłany do innej rodziny, by pobierać nauki od mistrza danej kasty. Z tego co wiedział, w okolicy nie mieszkali przedstawiciele żadnej z nich, co oznaczałoby permanentną rozłąkę z rodzicami. Ale przynajmniej zobaczy miasto.

Póki co nie zawracał sobie tym głowy i cieszył się swobodą, całe dnie obserwując rolników przy zbiorach, rybaków cerujących sieci, ćwiczącą milicję i szukając nowych obiektów do swojej kolekcji. Często też bawił się z kolegami w „Rycerzy i Verdonów”, albo atakując wyimaginowaną wioskę i pożerając jej mieszkańców, albo broniąc jej patykiem udającym miecz. Z perspektywy dziecka, były to naprawdę wspaniałe chwile. Zwłaszcza, że w już niedługo miały się skończyć i bezpowrotnie zmienić we wspomnienia.

Jego rodzice spędzili ponad miesiąc na przygotowaniach, by oboje mogli pojechać, nie pozostawiając wioski bez przywódcy, który w razie potrzeby poprowadzi milicję do walki. Aby tego dokonać musieli prosić o przysługi wielu dawnych znajomych, narażając się w przyszłości na konieczność odwdzięczenia się. W końcu jednak wszystko było gotowe, by zaprowadzić Saevela do miasta, na spotkanie z przeznaczeniem.

Dzień, bezchmurny i ciepły, wydawał się w sam raz na leniwą podróż powozem, biegnącym wzdłuż piaszczystego wybrzeża gościńcem. Na szczęście do miasta mieli dojechać jeszcze tego samego dnia, gdyż po drodze nie leżały żadne inne osady. Spowodowane było to tym, że brzeg był tu łagodny, a woda zbyt płytka, by można tu było wybudować przystań, nawet dla małych kutrów. Z tego też powodu, droga należała do bezpiecznych, pomimo bliskości zdradzieckiego morza, ojczyzny Verodnów.

Mury miejskie po raz pierwszy zobaczyli na dwie godziny przed zachodem, z grzbietu jedynego w okolicy wzgórza, lecz szybko stracili je z oczu, ponownie wjechawszy w las. Do samego miasta, dotarli godzinę później, na długo przed nocnym zamknięciem bram. Na chłopcu, który nigdy dotąd nie opuścił swojej małej wioski, ogrom tego miejsca był wprost przytłaczający. Całe to nagromadzenie kamienia, cegieł, różnych nowych zapachów, zwierząt... I ludzi, przede wszystkim ludzi. Dotąd Saevel nie widział na raz nawet ułamka tłumów, które wykorzystywały obecnie ostatnią godzinę dnia na zamknięcie swoich dzisiejszych spraw, zakupienie jedzenia na jutro, lub też po prostu wracających do domów, by odpocząć i zebrać siły na kolejną porcję życia, jaka czekała na nich nazajutrz.

W tym momencie dziecko żałowało, że ma tylko jedną parę oczu i jeden komplet uszu, bo w natłoku bodźców, nie mógł się zdecydować, co obejrzeć najpierw, a przecież wóz wciąż się poruszał i każda sekunda miała wartość złota. Jego głowa obracała się to w lewo, to w prawo, ani przez chwilę nie pozostając w jednym miejscu. Nie przestał nawet w momencie, gdy jego szyja zaczęła odmawiać posłuszeństwa, domagając się chwili wytchnienia. Parę razy wyglądał tak, jakby chciał zeskoczyć z wozu, jednak silna, ojcowska dłoń, zawsze opadała mu delikatnie na ramię i chłopak się trochę uspokajał.

Nie było już mowy, żeby przystąpić do badań jeszcze dziś, konieczne zatem okazało się znalezienie miejsca na nocleg. Rodzice Saevela zdawali sobie sprawę z tego faktu i zawczasu zapewnili sobie miejsce u znajomych, słusznie uznając, że noc w karczmie będzie stanowić nadmiar wrażeń, dla już podekscytowanego chłopca.

Tej nocy, pomimo wszelkich starań, Saevel nie mógł spać. Cały ten czas przesiedział przy oknie, obserwują nie do końca uśpione ulice. Mieszkanie przyjaciół rodziny mieściło się przy jednej z głównych ulic miasta i nawet w środku nocy kręciło się na niej więcej ludzi, niż za dnia w Nowym Ritis. Jednak podświadomie Saevel czuł, że większość tych ludzi przemyka tędy w ciemności, gdyż boją się światła, w którym zbyt wiele widać. Z drugiej strony, oddział straży nocnej, kroczący dumnie w wypolerowanych, odbijających światła latarni, zbrojach, uzbrojonych w imponujące halabardy, pokazywał, że miasto nocą nie jest bezbronne, że tu zawsze ktoś czuwa, by inni mogli spać spokojnie.

Sen spłynął na niego dopiero nad ranem, gdy pierwsze promienie słońca poczęły przebijać się przez mrok. Tak zastali go rodzice, śpiącego na siedząco, z głową opartą o parapet okienny. Nie budząc go, ojciec zaniósł go do łóżka. Nigdzie im się nie spieszyło, nie mieli umówionej godziny, a z powrotem i tak mieli czekać do jutra. Saevel ocknął się koło południa i zaraz po szybkim posiłku, czuł się gotowy, by zmierzyć się ze swoim losem, choćby i zaraz.

Jego rodzice nie do końca podzielali jego entuzjazm. Sami też niegdyś przechodzili przez ten rytuał i wiedzieli, że nigdy nie jest on tym, czego się po nim spodziewa, a wydawany po nim werdykt, nigdy nie wydaje się być satysfakcjonujący. Ale związani prawem, nie mogli nawet ostrzec syna, by nie próbował oszukać przeznaczenia.

Budynek, w którym prowadzono badania, został w całości wybudowany z białej cegły, co nadawało mu kolor wyróżniający go spośród innych gmachów. W przeciwieństwie do innych budowli państwowych i należących do miasta, ten nie porażał rozmiarem, ani przepychem w zdobieniu, tak typowym dla architektury Dominium. Jednopiętrowa konstrukcja zajmowała niewiele więcej miejsca, od czynszowej kamienicy, których pełno było w mieście, a fasada od czasu postawienia, zapewne kilkadziesiąt lat temu, nie widziała ani odrobiny nowej farby.

W swej dziwaczności, budynek od razu wydał się Saevelowi ciekawy, jednak wnętrze pomieszczenia, do którego go zaprowadzono, niemile go zaskoczyło. Oprócz krzesła na środku, nie było tam nic.

- Powodzenia. - Szepnęła jeszcze matka, po czym zostawili go samego.


Dodane dnia 12.09.2008r.

Rozdział drugi

Cisza, jaka po zamknięciu drzwi zaległa w pomieszczeniu, wydała mu się nienaturalna. Ani drzwi, ani ściany nie wyglądały na takie, które mogłyby całkowicie odciąć budynek od świata zewnętrznego. Malec, pomimo rosnącej niepewności, podszedł do krzesła i ostrożnie położył na nim rękę. Zdziwił się, gdy nic się nie stało, ale naprawdę nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego się czegoś spodziewał.

Coś kliknęło, a po chwili cicho skrzypnęło. Saevel okręcił się w miejscu, nie potrafiąc zapanować nad przyspieszoną akcją serca. Nic nie dostrzegł, jednak to nie uśpiło jego czujności. Podszedł do ściany i przejechał po niej ręką. Dorosły nie wyczułby tu niczego, stwardniała z wiekiem skóra po prostu przejechałaby po tej drobnej nierówności, jakby jej tam nie było. Nawet dziecko miał duże kłopoty ze znalezieniem jej. Nierówność okazała się podłużną, pionową szczeliną, tak wąską, że nie było w niej miejsca nawet na ostrze noża, czy czubek igły. Biegła od podłogi, tak wysoko, jak tylko Saevel sięgał, a zapewne i znacznie dalej, gdyż nie wyczuwał krańca.

Nietrudno było się domyśleć, że szczelina oznaczała jedną krawędź ukrytych drzwi. Jako, że Saevel nigdy takich nie widział, postanowił je otworzyć, choćby po to, by zobaczyć, co chciano za nimi ukryć. Niecały metr na lewo, znalazł drugą, bliźniaczą szczelinę, jednak niczego, co mogłoby uchodzić za klamkę. Niezrażony tym, naparł na potencjalne drzwi, starając się zrozumieć, w jaki sposób działa ich mechanizm. Przez chwile nawet myślał, że lekko drgnęły, ale tylko mu się wydawało.

W zamyśleniu przysiadł na piętach, nauczył się tego, gdy po raz kolejny dostał lanie za ubrudzenie spodni na siedzeniu. Teraz, gdy pierwsze podniecenie, wywołane znaleziskiem minęło, umysł przywołał kilka pytań, które dotąd bezskutecznie oczekiwały na rozpatrzenie. To, co znajdowało się za drzwiami, straciło znaczenie. Zdecydowanie ciekawsze wydawały się powody, dla których umieszczono te drzwi tutaj, w miejscu, w którym przeprowadzano badania i testy, decydujące o przyszłości każdego dziecka na wyspie.

To musiała być część testu. Sprawdzian spostrzegawczości, albo czegoś w tym stylu. W nagłym przypływie determinacji, Saevel wstał i powrócił pod ścianę. Jeżeli to test, to nie miał zamiaru zawieść. Ponad kwadrans przeszukiwał ścianę, w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, jakiegokolwiek tropu, które mogły go naprowadzić na ślad rozwiązania. W końcu, sfrustrowany, uderzył w nie pięścią.

- Już otwieram, już otwieram, nie ma się co tak denerwować. - Szok, wywołany tym dziwnym głosem zza ściany, był dla chłopca zbyt wielki i gdy próbował się cofnąć, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, więc upadł na podłogę.

Po kilku sekundach znowu usłyszał to kliknięcie, a zaraz potem fragment ściany wysunął się i odjechał na bok. Nic dziwnego, że pchanie ich nie przyniosło skutku. W utworzonym w ścianie otworze stał siwy staruszek, patrzący się na Saevela zdziwionymi oczami.

- Dzieciak, a niech mnie. - Mruknął do siebie, po czym już głośniej dodał. - Co ty tu robisz?

- Ja... - Wyduszenie z siebie więcej wymagało od chłopca chwili zbierania się w sobie. - Ja przyszedłem na badania, mają mi powiedzieć, do jakiej kasty należę.

- Badania, tak? - Stary podrapał się po głowie. - Nie powiedzieli ci, że masz siedzieć i czekać, jak grzeczne dziecko, a nie walić w ściany i przeszkadzać uczciwym ludziom?

- Nie. - Odparł hardo Saevel. Nie zamierzał pozwolić, by jakiś nieznajomy dziadyga oskarżał go o jakieś bzdury.

- A, prawda, nowe przepisy. - Dziadek zaakcentował to stwierdzenie, uderzając się w czoło. - Ciągle zapominam. No nic, zapraszam do środka, chyba już na ciebie czekają.

Odsunął się na bok, pozwalając dziecku przejść. Zaraz za przejściem, zaczynał się jakby inny świat. Tajemny korytarz, chociaż niezbyt długi, aż ociekał zdobieniami, tak typowymi dla wszystkich ważnych budynków Imperium. Saevel szybko minął małą niszę, w której stało pojedyncze krzesło, oraz mała, do połowy wypalona świeczka i po minięciu zakrętu, wszedł do bardzo reprezentacyjnej sali, której przepych po prostu onieśmielał wychowanego na wsi chłopca.

Z każdego miejsca kapało złoto i świeciły drogocenne kamienie, prawie całkiem przykrywając białe i różowe marmury, którymi wyłożono posadzkę, ściany i strop. Całe światło pochodziło od różnej wielkości latarni, umieszczonych pod sufitem, w rogach pomieszczenia. Przygnieciony tymi zbytkami, Saevel dopiero po kilkunastu sekundach zdał sobie sprawę, że nie jest w pokoju sam. Pod przeciwległą ścianą, za solidnym, zapewne dębowym, stołem, siedziała piątka ludzi, ubrana w proste, jednobarwne stroje, których kolor jednoznacznie określał, z jakiej kasty się wywodzili.

Wiara w Jedynego, istotę – stwórcę, jako jedną ze swoich doktryn wymagała od ludzi skromności. Z tego, co usłyszał od dziadka, który to słyszał od swojego dziadka, dawniej złoto, czy diamenty, nie miały wewnątrz imperium wartości, nie nadawały się też na handel, gdyż sąsiedzi też się nimi nie interesowali. Potem jednak, pod wpływem kilku lat wzmożonych ataków Verdonów, ludzie, nie mieszkający w Imperium i nie chronieni przez kastowych wojowników, odrzucili dotychczasową wiarę, a razem z nią skromność i pokorę. Nie utracili jednak znaczenia, jako ważni partnerzy handlowi, dostarczający ważnych surowców.

Imperium musiało się przystosować, wynajdując jakiś kompromis. Dlatego też wszystkie budynki, ważne dla funkcjonowania państwa, zostały ozdobione, na co też nie szczędzono środków, skoro tylko tak można było utrzymać względny spokój w regionie. Z drugiej jednak strony, nie ingerowano w stroje urzędników, sądząc, że ich prostota i praktyczność, będą robić lepsze wrażenie, w zestawieniu z wystawnymi budowlami, świadcząc, że w Imperium człowiek rządzi pieniądzem, a nie odwrotnie.

Biel kasty Łabędzia, artystów, nie mających równych, nawet pośród elfów, które tak szczyciły się swoim zmysłem piękna. Błękit kasty Orki, niedoścignionych żeglarzy, w którzy zawsze czuli wiatr we włosach. Stonowana czerwień kasty Sowy, mędrców i uczonych, poświęcających życia wiedzy i nauczaniu. Szarość kasty Byka, kowali i płatnerzy Imperium, ustępujących w znajomości metali, jedynie elfim magom. Głęboka czerń kasty Niedźwiedzia, potężnych i straszliwych wojowników, przepleciona brązową szarfą, świadczącą, że ten człowiek reprezentował w tej radzie i kastę Kuny, skupiającą żołnierzy polegających bardziej na zręczności swych rąk i chyżości nóg, niż na sile ramion.

Sześć kolorów, sześć kast, sześć różnych ścieżek i sześć zestawów wymagań. Ta rada miała zadecydować, czy stojące przed nimi dziecko, spełnia któryś z nich, czy też jest kolejnym zwyczajnym człowiekiem, mogącym służyć Imperium jedynie jako piekarz, czy rybak. Taki los spotykał przeciętnie jedenastkę dzieci z tuzina, jednak nie była to reguła i zdarzały się okresy, w których statystyka nie miała nic do gadania.

Saevel w końcu zauważył, że wzrok wszystkich reprezentantów spoczywa na nim i zmieszał się. Czuł bijącą od nich dumę i towarzyszącą jej siłę, wyczuwał też ich ciekawość, wymieszaną ze starannie zamaskowanym zniecierpliwieniem, przypominającym wojownika, rwącego się do boju. Znów poczuł, że jest poddawany próbie i chociaż nie potrafił zapanować nad rumieńcem, który wykwitł mu na twarzy, ukłonił się oszczędnie i stanął na baczność, jak żołnierz przy dowódcy. Wysiłkiem woli powstrzymał wzrok przed zsuwaniem się w lewo, w stronę kobiety z kasty łabędzia, wyróżniającej się spośród reszty komisji, jak latarnia w ciemną noc.

Siedzący na środku starzec, obleczony w czerwień, pierwszy przerwał milczenie.

- Zapewne wiesz, czemu zostałeś tu sprowadzony, jednak obowiązują nas przepisy i procedury, więc wysłuchaj tego jeszcze raz. - Nabrał powietrza, zbierając się na dłuższą opowieść. - Lata temu, gdy ostatnie dzieci Jedynego osiadły na wyspach znanych ci jako Imperium, nasz stwórca zesłał nam ostatniego z Nauczycieli. Była nas wtedy jedynie garstka, na dodatek składająca się głównie z kapłanów i ich rodzin, nie potrafiących się samodzielnie obronić, ani wyżywić. Zulrius, na cześć którego nazwano wewnętrzny krąg wysp, nauczył nas, jak w pełni wykorzystywać potencjał ludzi, jak odkrywać predyspozycje do określonych zadań, zanim jeszcze się ujawnią. To pozwoliło nam przetrwać, a wkrótce stworzyć podwaliny silnego państwa, jakim jesteśmy dzisiaj. Dziś, gdy jesteśmy silni i liczni, mogliśmy złagodzić ten rygor, ograniczając się do wyławiania spośród dzieci tych, które przejawiają cechy poszczególnych kast. Dzięki temu, nasza armia, chociaż nieliczna, jest potężna, nasza flota szybka, a nasze życie dostatnie. Dzisiaj dowiemy się, czy ty też dostąpisz tego zaszczytu. Zaczynajmy.
Wczytywanie...