Fragment książki

17 minut czytania

Rozdział pierwszy
Dowódcy

Moje milczenie jest jak grzmot. Stoję na mostku swojego okrętu, złamane ramię zostało zabezpieczone w żelusztywnieniu, na szyi wciąż mam otwarte rany. Jestem piekielnie zmęczony. Ostrze mojego slinga owija się wokół zdrowego, prawego ramienia jak zimny, metalowy wąż. Przede mną otwiera się przestrzeń kosmiczna, bezkresna i straszna. Niewielkie okruchy światła przebijają mrok, odwieczny cień spowija gwiazdy na granicy pola widzenia.

Asteroidy. Przepływają powoli wokół mojego okrętu wojennego, „Quietusa”. Rozglądam się wśród czerni w poszukiwaniu zdobyczy.

– Odnieś zwycięstwo – powiedział mój pan. – Wygraj ty, skoro moje dzieci nie potrafią, a przyniesiesz zaszczyt nazwisku Augustus. Odnieś zwycięstwo w Akademii, a zasłużysz sobie na flotę.

Lubi dramatyczne powtórzenia. Podkreśla tak większość swoich stwierdzeń.

Chciałby, abym zwyciężał dla niego, lecz ja zrobię to dla dziewczyny zrodzonej wśród Czerwonych, która miała marzenie ponad własną miarę, marzenie wielkie jak świat. Zwyciężę, a wtedy Augustus zginie i przesłanie tej dziewczyny wyryje się w pamięci pokoleń na wieki.

Mam dwadzieścia lat. Jestem wysoki i szeroki w ramionach. Noszę czarny, pognieciony mundur. Mam długie włosy oraz oczy Złotego, teraz nabiegłe krwią. Mustang powiedziała kiedyś, że rysy mojej twarzy są ostre, a kości policzkowe i nos chyba wykuto z marmuru pełnego złości. Unikam luster. Lepiej zapomnieć o masce, którą noszę, masce skrywającej bliznę Aureatów rządzących od Merkurego po Pluton.

Jestem jednym z Niezrównanych Naznaczonych. Najbardziej okrutnych i wspaniałych spośród ludzi. Brakuje mi jednak tej, która prosiła, żebym został, gdy żegnałem się z nią na balkonie prawie rok temu – Mustang. Dałem jej wtedy złoty pierścień z wyrzeźbionym koniem, a ona podarowała mi nóż. Stosownie.

Smak jej łez wyrył mi się w pamięci. Od opuszczenia Marsa nie miałem od niej wieści. Co gorsza, nie miałem także wieści od Synów Aresa, odkąd ponad dwa lata temu zwyciężyłem w Instytucie Marsjańskim. Tancerz obiecał, że skontaktuje się, gdy tylko skończę szkołę, ale porwały mnie wtedy tłumy Złotych.

Jakże daleko odszedłem od przyszłości, którą wyobrażałem sobie jako chłopiec. I jakże daleko od przyszłości, którą pragnąłem zapewnić swojemu ludowi, kiedy pozwoliłem, aby wyrzeźbili mnie Synowie Aresa. Myślałem, że zmienię całe światy. Któryż z młodych głupców tak nie myśli? Lecz tylko wpadłem w tryby machiny bezkresnego imperium, nieuchronnie miażdżącej wszystko i wszystkich.

W Instytucie uczono nas przetrwać i zwyciężać. Tutaj, w Akademii, uczymy się wojny. Sprawdza się nasz potencjał. Prowadzę flotę wojenną przeciwko innym Złotym. Strzelamy ślepakami i posyłamy oddziały bojowe z okrętu na okręt zgodnie z prawidłami kosmicznych bitew. Nie ma sensu niszczyć okrętu, którego budowa pochłonęła większość rocznego dochodu dwudziestu miast, skoro do jego zdobycia wystarczy posłać niewielką jednostkę wypchaną Obsydianami, Złotymi i Szarymi, aby zniszczyli najważniejsze systemy.

Oprócz lekcji z taktyki walk międzygwiezdnych nauczyciele wbili nam do głów fundamentalne maksymy naszej rasy. Przeżyją tylko najsilniejsi. Tylko najbystrzejsi będą sprawować władzę. A potem zostawili nas na pastwę losu i pozwolili, abyśmy skakali z asteroidy na asteroidę, szukali zaopatrzenia i baz, polowali na innych studentów do chwili, aż pozostaną tylko dwie floty.

Wciąż balansuję na krawędzi. Jednak ta rozgrywka nie jest jeszcze śmiertelna.

– To pułapka – stwierdza Roque u mego boku.

Jego włosy urosły, podobnie zresztą jak moje, ale twarz mu zmiękła jak u kobiety i złagodniała jak u filozofa. Zabijanie w przestrzeni kosmicznej różni się od tego na ziemi. Roque osiąg-nął w tym pierwszym wybitną sprawność. Jest w takiej walce poezja, zapewnia. Poezja sfer niebieskich i żeglujących pośród nich okrętów. Gdy to mówi, przypomina jednego z Niebieskich, którzy zajmują się nawigacją międzygwiezdną, również na pokładzie tej jednostki – zwiewnych ludzi polatujących jak zjawy przez logicznie uporządkowane metalowe korytarze.

– Ale nie tak elegancka pułapka, jak mogło się wydawać Karnusowi – mówi dalej Roque. – Wie, że chcemy jak najszybciej zakończyć grę, więc po prostu czeka po drugiej stronie. Zamierza ściągnąć nas tam, gdzie będziemy łatwym celem dla jego pocisków. Skuteczna taktyka, wypróbowana i stara jak świat.

Roque wskazuje przestrzeń między dwoma dużymi asteroidami.

– Pułapki są wszędzie – ziewa Tactus. Opiera się o panel iluminatora, splata ramiona i krzywi nos, bawiąc się pierścieniem na palcu. Wyrzuca zużytą baterię na podłogę. – Karnus wie, że jest zgubiony. Tylko nas męczy. Bawi się w berka, byle nie dać nam spać, samolubny drań.

– Ależ z ciebie Pixie, tylko paplasz i jęczysz – prycha Victra au Julii z miejsca naprzeciw iluminatora. Jej nierówne, postrzępione włosy sięgają uszu z jadeitowymi kolczykami. Porywcza i okrutna, ale nigdy do przesady, gardzi makijażem i z dumą prezentuje blizny zdobyte przez dwadzieścia siedem lat swojego życia. Wiele blizn. Oczy ma głęboko osadzone, przymknięte, usta wydatne i zmysłowe, o wargach stworzonych do obelg wypowiadanych niemal pieszczotliwie. Victrę łączy większe podobieństwo ze sławną matką niż młodszą siostrą Antonią, ale w zdolnościach do siania chaosu przewyższa je obie.

– Pułapki są nieważne – zapewnia. – Jego flota została rozgromiona. Został mu tylko jeden okręt. My mamy siedem. Może po prostu zaatakujemy i rozwalimy Karnusa?

– To Darrow ma siedem okrętów – przypomina Victrze Roque.

– Mówiłeś coś? – Poprawka wyraźnie ją drażni.

– Darrow ma siedem okrętów. Powiedziałaś, że to my je mamy. Nie mamy. To Darrow jest Prymusem.

– Pedantyczny poeta kontratakuje. Ale to nie zmienia sytuacji, drogi panie.

– Że powinniśmy działać brawurowo zamiast rozważnie? – rzuca Roque.

– Że to walka siedem na jednego. I że pozwalamy się haniebnie długo wodzić za nos. Rozdepczmy tę jednostkę Bellony, wracajmy do bazy, odbierzmy nagrodę od starego, dobrego Augustusa i zabawmy się jak należy. – Wymownie rozgniata wysokim obcasem wyimaginowanego robaka dla podkreślenia wypowiedzi.

– Właśnie – popiera ją natychmiast Tactus. – Królestwo za gram pyłu demonów.

– Czy to nie twoja piąta dawka, Tactusie? – pyta Roque.

– Tak! Dziękuję, że liczyłeś. Matko kochana, męczy mnie ten wojskowy chłam. Tęsknię do Perłowych klubów i ogromnych ilości porządnych dopalaczy.

– Szybko się wypalisz.

Tactus uderza się w uda.

– Żyj krótko, umieraj młodo. Zanim zmienisz się w nudnego, zasuszonego starucha. Pozostanę wspomnieniem lepszych czasów i wspanialszej epoki.

Roque kręci głową.

– Pewnego dnia, mój lekkomyślny przyjacielu, spotkasz kogoś, kogo pokochasz, a wtedy będziesz się śmiał ze swojej obecnej głupoty. Doczekasz się dzieci. Będziesz miał posiadłość. I przekonasz się, że w życiu liczy się coś więcej niż tylko Róż i narkotyki.

– Na Jupitera. – Tactus spogląda na Roque’a z nieskrywaną grozą. – Co za żałosny i nędzny los!

Ignoruję ich przekomarzania. Zerkam na ekran taktyczny.

Zdobyczą, którą ścigamy, jest Karnus au Bellona, starszy brat mojego dawnego przyjaciela, Cassiusa, oraz Juliana – chłopaka, którego zabiłem podczas Chrztu. W tej familii o kręconych włosach Cassius jest ulubionym synem, ale Julian okazał się najbardziej przyjazny. A Karnus? Moja złamana ręka to świadectwo, że Karnus jest potworem wypuszczonym z rodowych lochów, aby zabijał bez opamiętania.

Po Instytucie stałem się sławny i kiedy wieść o mnie dotarła do Fioletowych, zaczęły krążyć pogłoski, że ArcyGubernator w końcu posłał mnie na dalsze studia. Wówczas Karnus au Bellona i paru starannie dobranych krewniaków również zostało wydelegowanych przez matkę Cassiusa na dalsze „studia”. Ród Bellona zapragnął dostać moją głowę na tacy. Dosłownie. Powstrzymuje ich tylko to, że służę teraz Augustusowi. Gdyby mnie zaatakowali, byłby to akt agresji wobec ArcyGubernatora.

Ani trochę nie obeszłaby mnie zemsta Bellony, a potem krwawy odwet mojego pana. Pragnę mieć flotę, którą wykorzystam dla Synów Aresa. Cóż za szaleństwo i chaos mógłbym rozpętać! Zapoznałem się dokładnie z liniami zaopatrzenia, stanowiskami czujników, kluczowymi bazami danych i węzłami ich przepływu – wszystkimi wrażliwymi obszarami, od których zależy spokojna egzystencja społeczeństwa.

– Darrow... – Roque podchodzi bliżej. Strzeż się nadmiernej pewności siebie. Pamiętaj Paxa. Duma zabija.

– Chcę, żeby to była pułapka – mówię mu. – Niech Karnus zawróci i stawi nam czoła.

Mój przyboczny przechyla głowę.

– Zastawiłeś własne sidła. Na niego.

– Skąd to przypuszczenie?

– Mogłeś nam powiedzieć. Przygotowałbym...

– Karnus dzisiaj poniesie klęskę, bracie. I tylko to się liczy.

– Oczywiście. Chcę jedynie pomóc. Wiesz o tym.

– Wiem. – Opanowuję ziewnięcie i omiatam spojrzeniem stanowiska na mostku, zarówno te poniżej, jak i za mną. Pracują tu Niebiescy o wielu różnych odcieniach, którzy obsługują systemy mojego okrętu. Mówią wolniej niż inne Kolory, oprócz Obsydianów, preferują komunikację cyfrową. Wszyscy są ode mnie starsi i wszyscy ukończyli Szkołę Północy. Za nimi stoją na straży Szarzy komandosi i kilku Obsydianów.

– Już czas. – Klepię Roque’a po plecach. – Żeglarze kosmosu – zwracam się do Niebieskich w dole – przygotujcie się. Zachowajcie czujność. Oto wbijemy wkrótce ostatni gwóźdź do trumny rodu Bellona. Gdy tylko wyrzucimy tego drania Karnusa w eter, przyrzekam wam najwspanialszy prezent, jaki władny jestem dać: tydzień porządnego snu. Najwyższa jakość!

Kilku Szarych na końcu mostka wybucha śmiechem. Niebiescy tylko bębnią palcami w swoje konsole i panele sterownicze. Oddałbym połowę zawartości mojego rachunku bankowego, który zawdzięczam hojności ArcyGubernatora, żeby zobaczyć uśmiech choć jednego z tych bladych jajogłowych.

– Dość już zwlekania – mówię. – Działa na pozycje. Roque, zewrzyj niszczyciele w szyk. Victro, zajmij się namierzaniem. Tactusie, rozlokuj obronę. Zakończymy to jeszcze dzisiaj.

Spoglądam na drobnego sternika z Niebieskich. Stoi na środku sterowni pod pomostem z moim stanowiskiem dowodzenia, otoczony pięćdziesięcioma innymi. Wężowy Sigil, który znaczy łyse czaszki i pajęcze dłonie, lśni odcieniami błękitu i srebra, gdy nawigatorzy synchronizują umysły z komputerami okrętu. Spojrzenia Niebieskich stają się nieobecne, gdy ich nerwy wzrokowe przełączają się na widzenie w rzeczywistości wirtualnej. Do nas odzywają się tylko z uprzejmości.

– Sternik, moc napędu na sześćdziesiąt procent.

– Tak jest, domine. – Sternik ma głos jak maszyna. Zerka na ekran taktyczny, kulisty hologram unoszący się nad jego głową. – Zwracam uwagę, że koncentracja metali w asteroidach utrudnia uzyskanie odczytów spektralnych. Jesteśmy trochę ślepi. Flota może się ukrywać po drugiej stronie asteroid.

– Karnus nie ma floty. Cała naprzód – rozkazuję.

Silniki okrętu ożywają z rykiem. Podnoszę wzrok na Roque’a i mówię:

Hic sunt leones. – Słowa naszego pana, Nerona au Augustusa, ArcyGubernatora Marsa, trzynastego przedstawiciela rodu na tym stanowisku. Moi dowódcy powtarzają tę frazę.

Tu są lwy.

Rozdział drugi
Wyłom

Na ekranie taktycznym sześć zwinnych niszczycieli krąży wokół mojego okrętu flagowego. Nienaturalnie milczący Niebiescy zajmują się obsługą systemów bojowych. W obszarze, gdzie teraz dryfują ich umysły, zwykłe słowa są wolniejsze niż pływające góry lodowe. Porucznicy monitorują moją flotę. W innej sytuacji znajdowaliby się na mostkach swoich niszczycieli lub prowadzili eskadry szturmowców, ale w chwili zwycięstwa chcę mieć swoich towarzyszy broni blisko. Jednak nawet gdy stoją tutaj, przy moim boku, dzieli nas dystans, głęboka przepaść między ich światem a moim.

– Sygnatura pocisku – odzywa się Niebieski łącznik. Na mostku nie wybucha krzątanina. Żadne alarmowe światła nie straszą załogi. Żaden krzyk nie zakłóca ciszy. Niebiescy to opanowani osobnicy, od narodzin wychowywani w komunalnych sektorach, gdzie uczy się ich logicznego myślenia i wypełniania zadań z zimną skutecznością. Mawia się często, że Niebiescy bardziej przypominają komputery niż ludzi.

Mroczną przestrzeń za panoramicznymi iluminatorami na mostku rozświetlają małe iskry. Z naszych dział strzelają wielkie białe chmury. Nadlatujące pociski wybuchają, gdy ostrzał artylerii detonuje przedwcześnie uzbrojone ładunki wroga. Jeden pocisk się przedostaje i niszczyciel na skrzydle rozpada się w symulowanej eksplozji nuklearnej. Z okrętu wyleją się ludzie. Zaczną ulatniać się gazy. Wybuchy mogą wybić dziury w metalowym kadłubie, a spalający się tlen buchnie wtedy jak krew z wieloryba i w okamgnieniu pochłonie go czerń. Na szczęście to tylko gra wojenna i nie mamy prawdziwych głowic jądrowych. Najbardziej śmiercionośną broń stanowią tutaj studenci.

Kolejny niszczyciel pada ofiarą pocisków, które przedostały się przez obronę przeciwlotniczą.

– Darrow... – Victra wyraźnie się niepokoi.

Stoję pogrążony w myślach i odruchowo przesuwam palcem po miejscu, gdzie kiedyś nosiłem obrączkę Eo.

Victra odwraca się do mnie.

– Darrow... Rozrywa nas na części, gdybyś jeszcze nie zauważył.

– Ta pani ma rację, Kosiarzu – dodaje Tactus. Jego twarz spowija niebieska poświata ekranu taktycznego. – Jeżeli coś przygotowałeś, pora to wykorzystać.

– Łączność. Przekazać eskadrom Żniwiarza i Szpona, żeby zaatakowały wroga.

Obserwuję ekran taktyczny, gdy eskadry, które wysłałem pół godziny temu, wylatują łukiem zza asteroid i ruszają, żeby oskrzydlić Karnusa. Nie można ich zobaczyć gołym okiem z takiej odleg-łości, ale na wyświetlaczu pulsują złotem.

– Gratulacje, przyjacielu – szepcze Roque, zanim jeszcze zadanie zostanie wykonane. W jego głosie słyszę, co zaskakujące, szacunek. Zniknęło też zdenerwowanie. – To zmienia wszystko. – Roque dotyka mojego ramienia. – Wszystko.

Patrzę, jak moja pułapka się zamyka, zbliżające się zwycięstwo sprawia, że trochę się rozluźniam. Szarzy na mostku robią krok w moją stronę. Nawet Obsydianowi pochylają się nad ekranem, gdy na okręcie Karnusa wykrywają sygnatury moich eskadr. Karnus próbuje uciec, daje pełny ciąg silników, byle oddalić się od tego, co ma się stać. Ale wszystko jest przeciwko niemu. Moje eskadry wypuszczają pociski, zanim zdąży uruchomić działa albo wystrzelić własną salwę. Trzydzieści symulowanych wybuchów głowic jądrowych dziurawi jego ostatnią jednostkę. Na tym etapie gry nie ma sensu przejmować tego okrętu, nie warto przesadzać.

I tak właśnie odnoszę zwycięstwo.

Na mostku podnosi się gwar i okrzyki Szarych oraz Pomarańczowych z obsługi technicznej. Niebiescy tak żywiołowo bębnią palcami, aż bieleją im kłykcie. W przeciwieństwie do załogi zajmującej się zaawansowanymi technicznie systemami Obsydianowi milczą. Moja służąca, Teodora, uśmiecha się do podwładnych na stanowisku służby. Dawna kurtyzana z Różowych, która lata świetności ma już dawno za sobą, poznała niejeden sekret i doradza mi w sprawach kontaktów interpersonalnych.

Przez wszystkie pokłady, od maszynowni po kubryk, zwycięstwo pokazywane jest na holoekranach. To nie tylko moja wygrana. Każdy członek załogi ma w tym swój udział. W tym właśnie kryje się podstęp społeczeństwa. Aby powodziło się niższym grupom, ich zwierzchnik musi prosperować. Kiedy znalazłem się pod patronatem Augustusa, PodKolory musiały poszukać patrona we mnie. W ten sposób tworzy się wobec Złotych lojalność z konieczności, jaka nie powstaje tylko na fundamencie reguł systemu Kolorów.

Teraz, gdy moja gwiazda wschodzi, skorzystają na tym wszyscy na pokładzie.

Władza i obietnice w tej kulturze odgrywają najważniejszą rolę. Nie tak dawno temu, gdy ArcyGubernator ogłosił, że będzie sponsorował moje studia na Akademii, na kanałach holowizji wybuchły ogniste dyskusje i spekulacje. Czy ktoś tak młody, ktoś z tak pośledniego rodu, wygra? Ale spójrzcie, co zrobił w Instytucie. Złamał zasady gry. Wyzwał Cenzorów, zabił jednego, a resztę wyłapał jak dzieci. Ale może to był tylko przypadkowy sukces, pojedynczy zryw? Teraz ci paplający dranie mieli na to odpowiedź.

– Sternik, kurs do Akademii. Mamy do odebrania laury – ogłaszam wśród wiwatów. Laury. Słowo odbija się echem znaczeń z mojej przeszłości, smakuje goryczą w moich ustach. Pomimo uśmiechu nie czuję wielkiej radości z tego zwycięstwa. Tylko ponurą satysfakcję.

Krok po kroku, Eo. Jeden krok naraz.

– Pretor Darrow au Andromedus – Tactus wypróbowuje wymowę tytułu. – Bellona się wścieknie. Ciekawe, czy mógłbym wykorzystać to w dowództwie? I czy musiałbym dołączyć do twojej floty? Nigdy nie wiadomo. Przeklęta biurokracja jest nudna. Miedziaki na łapówki. Złoto na politykę. Moi bracia pewnie będą chcieli wydać dla nas ucztę. – Szturcha mnie. – Na braterskim przyjęciu nawet ty w końcu znajdziesz sobie dziewczynę.

– Jakby w ogóle chciał dotykać twoich przyjaciółek. – Victra ściska mi rękę, muska mnie palcami, jakby nosiła suknię, nie zbroję. – Choć przyznaję to niechętnie, Antonia nie myliła się co do ciebie.

Czuję, że Roque się wzdraga, i przypominam sobie charczenie, gdy Antonia poderżnęła gardło Lei, żeby w Instytucie wywabić mnie z kryjówki. Ukrywałem się w mroku i tylko słyszałem, jak moja mała przyjaciółka upadła na mech. Roque kochał Leę na swój nerwowy, pośpieszny sposób.

– Mówiłem ci już, abyś nie wspominała imienia swojej siostry w naszej obecności – napominam cicho, a Victra krzywi się na tę uprzejmą odprawę.

Odwracam się do Roque’a.

– O ile dobrze pamiętam, jako Pretorowi wolno mi zaciągnąć do swojej floty załogę, którą sam wybiorę. Może powinniśmy ściąg-nąć paru starych znajomych? Sevra z Plutona, Wyjców, choć nie mam pojęcia, gdzie ich posłano, i może... Quinn z Ganimedesa?

Roque rumieni się na wzmiankę o Quinn.

Osobiście najbardziej zależy mi na Sevrze. Żaden z nas nie starał się utrzymywać kontaktów, zwłaszcza ja, ponieważ nie miałem dostępu do holosieci od rozpoczęcia nauki na Akademii. Tak czy inaczej, Sevro od czasu do czasu przesyłał mi wiadomości z wyjątkowo perwersyjnymi jednorożcami i filmy, na których opowiada dowcipy. Pluton sprawił, że stał się niemal obcy.

– Domine. – Głos Niebieskiego sternika przywraca mnie do rzeczywistości i do ekranów taktycznych.

– O co chodzi? – pytam.

Oczy mu płoną. Spojrzenie ma nieobecne, połączone z czujnikami okrętu i skupione na czystej informacji, którą po obróbce widzę na monitorach.

– Nie wiadomo, domine. Zakłócenia czujników. Rozproszenie danych.

Na wielkim ekranie centralnym asteroidy widoczne są w kolorze niebieskim. My w złotym. Wrogowie – w czerwieni. Tych ostatnich powinno już nie być. A jednak czerwona kropka drży na wyświetlaczu. Roque i Victra podchodzą bliżej. Roque ruchem ręki przenosi dane na swój tablet i wyświetla mniejszą kulę. Powiększa obraz i przepuszcza cyklicznie przez filtry analityczne.

– Promieniowanie? – zgaduje Victra. – Szczątki?

– Złoża metali na asteroidzie powinny spowodować mniejszą refrakcję naszych sygnałów – zauważa Roque. – Nie może to być oprogramowanie... Już go nie ma.

Czerwona kropka mignęła i znikła, ale na mostku narasta napięcie. Spojrzenia wbite są w hologram taktyczny. Nic. Nie ma tam nikogo poza moją flotą i pokonanym okrętem flagowym Karnusa.

Chyba że...

Roque odwraca się do mnie z twarzą bladą i przerażoną.

– Uciekaj... – udaje mu się wydusić, zanim rozbłyska czerwony sygnał alarmu.

– Silniki pełna moc! – ryczę. – Trzydzieści stopni powyżej naszej linii.

– Wystrzelić pozostałe pociski w powierzchnię asteroidy – rozkazuje Tactus.

Za późno.

Victra łapie nerwowy oddech, a ja na własne oczy widzę już, co nasze czujniki próbowały wychwycić. Zamaskowany niszczyciel wynurza się z zagłębienia w asteroidzie. Okręt, który, jak sądziłem, pokonaliśmy trzy dni temu. Jakby czeka, silniki ma wyłączone. Dziób jest rozdarty i czarny od osmaleń. Włącza silniki na pełną moc. I rusza kursem prosto w mój okręt.

Zamierza nas staranować.

– Skafandry ewakuacyjne i szalupy! – rozkazuję. Ktoś krzyczy, abyśmy przygotowali się na zderzenie. Gnam pod ścianę mostka, gdzie wbudowany jest panel mojej kapsuły ratunkowej. Otwiera się na mój głos. Tactus, Victra i Roque pędzą do środka. Zatrzymuję się i wołam na Niebieskich, aby się pośpieszyli i rozłączyli. Są logiczni, ale dla swojego okrętu poświęciliby życie.

Wychylam się, krzyczę, żeby aktywowali swoją szalupę ratunkową, a sternik wreszcie reaguje i wciska guzik, który sprawia, że podłoga w dole się rozmywa, ukazując otwór. Jeden po drugim Niebiescy odłączają się od wirtualnej rzeczywistości i spadają w grawitacyjny tunel, a potem do swoich kapsuł.

– Teodora! – Dostrzegam, jak szarpie się z młodym Niebieskim, wciąż ściskającym w przerażeniu swój panel. Kłykcie mu pobielały, tak kurczowo się trzyma. – Szlag, uciekaj do kapsuły!

Teodora nie słucha. Niebieski też, bo nie puszcza panelu. Rzucam się do nich, a czujniki zbliżeniowe po raz ostatni sygnalizują alarm.

Świat zwalnia.

Światła mostka ciemnieją do czerwieni.

A niszczyciel wroga uderza w środek mojego okrętu.

Przyciskam Teodorę do piersi, gdy impet kolizji rzuca mnie trzydzieści metrów przez mostek. Uderzam w metalową ścianę. Lewe ramię eksploduje bólem, usztywniony opatrunek pęka. Ogarnia mnie ciemność. Światła tańczą, najpierw jak gwiazdy, potem niczym kołyszące się tumany piasku wzburzonego wiatrem.

Przez powieki sączy się czerwony blask. Delikatna dłoń szarpie mnie za ubranie.

Otwieram oczy. Leżę pod zniszczoną kolumną elektryczną. Okręt drży jak umierająca starożytna bestia, zapada się w mrok. Kolumna trzęsie się coraz mocniej, obija mi brzuch, podczas gdy kadłub pęka i rozwiera się coraz bardziej. Z powolnym okrucieństwem.

Słyszę swoje imię. Powraca mi słuch.

Mostek zalewa zmienna poświata we wszystkich morderczo krwistych odcieniach czerwieni. Wyją syreny. Łabędzi śpiew okrętu. Pomarszczone dłonie Teodory zaciskają się na moim ubraniu niczym szpony ptaka na zwalonym pomniku. Po czole spływa mi krew. Mam złamany nos. Wycieram oczy i przewracam się na bok. Nieopodal migocze uszkodzony wyświetlacz. Widać na nim smugi mojej krwi. Spadł na mnie? Obok leży poprzeczka. Spoglądam na Teodorę. Odsunęła ją. Ale przecież jest taka drobna. Ujmuje moją twarz w dłonie.

– Wstań, domine. Jeżeli chcesz przeżyć, musisz wstać. – Ręce starej kobiety drżą ze strachu. – Proszę, wstań.

Jęcząc, dźwigam się z podłogi. Moja kapsuła ratunkowa znik-ła. Musiała automatycznie wystrzelić się podczas kolizji. Albo towarzysze mnie porzucili. Szalupa Niebieskich również się już oderwała. Przerażony operator zmienił się w smugę na iluminatorze. Teodora nie może oderwać wzroku od tego makabrycznego widoku. Łzy zasnuwają jej oczy.

– W mojej kabinie jest jeszcze jedna kapsuła – mamroczę. I wtedy dostrzegam, dlaczego Teodora się krzywi. Nie ze strachu, lecz z bólu. Ma zmiażdżoną nogę. Różowi nie zostali stworzeni do takich obciążeń.

– Nie dotrę tam, domine. Idź.

Przyklękam i zarzucam ją sobie na nieuszkodzone ramię. Jęczy straszliwie, gdy noga jej zwisa, szczęka zębami. A ja zrywam się do biegu. Przecinam zniszczony mostek i gnam do rany, która zabija mój okręt. Korytarz na poziomie dowodzenia otwiera się na chaos. Ludzie tłoczą się na głównych pokładach, porzuciwszy swoje stanowiska i zadania, próbują dotrzeć do kapsuł ratunkowych i transportowców w hangarach na dziobie. Ludzie, którzy dla mnie walczyli – elektrycy, woźni, żołnierze, kucharze, służący. Nie zdołają się uratować. Wielu odwraca się na mój widok. Ruszają do mnie w szalonej panice, byle znaleźć drogę ucieczki. Napierają na mnie z krzykiem, błagają. Odpycham ich. Serce mi się ściska, że muszę ich tak zostawić. Ale nie mogę ich ocalić. Nie mogę! Jakiś Pomarańczowy chwyta Teodorę za zdrową nogę, a sierżant Szarych bije go w głowę, aż nieszczęśnik wreszcie pada.

– Zróbcie przejście! – krzyczy do tłumów muskularna Szara. Wyrywa zza pasa broń i strzela w sufit. Kolejny Szary, opamiętawszy się lub może uznawszy, że ucieknie ze mną, przyłącza się do towarzyszki broni. Wkrótce jeszcze dwóch żołnierzy toruje mi drogę przez zamieszanie.

Z ich pomocą udaje mi się dotrzeć do kajuty. Drzwi rozsuwają się z sykiem na dotyk z moim DNA. Szarzy za nami celują do trzydziestu zdesperowanych członków załogi, próbujących przepchnąć się bliżej. Wejście już ma się zamknąć, gdy jedna z Obsydianów wyrywa się z tłumu i rzuca na framugę. Dołącza do niej Pomarańczowy, a potem Niebieski niskiej rangi. Bez wahania sierżant Szarych strzela Obsydianowej w głowę. Pozostali Szarzy zdejmują Niebieskiego i Pomarańczowego, po czym odpychają ich z przejścia, żeby drzwi mogły się zamknąć. Odwracam oczy od krwi na podłodze i kładę Teodorę na jednej z sof.

– Domine, ile miejsc znajduje się w kapsule ratunkowej? – pyta Szara sierżant, gdy podchodzę do pryzmatu otwierającego przy ścianie. Włosy ma ścięte krótko, po żołniersku, spod kołnierza na opalonej szyi widać część tatuażu. Przesuwam dłońmi nad pryzmatem, wprowadzając hasło określoną sekwencją ruchów.

– Cztery. Dwa są dla was. Wybierzecie sami, kto poleci.

Jest nas sześcioro.

– Dwa? – powtarza zimno sierżant.

– Ale Różowa to niewolnica! – syczy inny Szary.

– Nic niewarte gówno – dodaje kolejny.

– To moja niewolnica – warczę. – Róbcie, co mówię.

– Pieprzyć to... – Milczenie, które zapada, nie tylko słyszę, lecz także czuję. Wiem, że jeden z Szarych właśnie wycelował we mnie broń. Muskularny starszy Szary nie jest głupi. Cofnął się poza zasięg moich rąk. Nie mam pancerza, tylko sling. Ale mógłbym zabić tego żołnierza. Pozostali pytają, co, u diabła, robi?

– Jestem wolnym człowiekiem. Powinienem polecieć. – Głos Szarego drży. – Mam rodzinę. Mam prawo polecieć.

Spogląda na swoich towarzyszy skąpanych w jaskrawej, czerwonej poświacie alarmu.

– To tylko dziwka. Zwykła dziwka.

– Marcel, opuść broń – rozkazuje ciemnoskóry kapral. Spogląda karcąco na starszego przyjaciela. – Pamiętaj o przysiędze. Sporo już przeżyliśmy.

– To nie fair! Ona nawet nie może mieć dzieci!

– A co twoje dzieci sobie pomyślą? – wtrącam.

Oczy Marcela wypełniają się łzami. Pistolet drży w jego potężnej dłoni. Pada strzał. Ciało Szarego sztywnieje i bezwładnie opada na pokład, gdy pocisk przebija mu głowę i rykoszetuje na stalowej ramie iluminatora.

– Polecą najwyżsi rangą – oznajmia sierżant, po czym chowa broń do kabury.

Gdybym wciąż był mężczyzną, jakiego znała Eo, zamarłbym ze zgrozy. Lecz tamten człowiek już umarł. Opłakuję go każdego dnia, ponieważ zapominam stopniowo, kim byłem, jakie miałem marzenia, co kochałem. Smutek rozwiewa się coraz bardziej z każdym dniem. A ja podążam dalej przez życie, niepomny na cień, jaki rzuca na mnie przeszłość.

Kapsuła ratunkowa otwiera się, magnetyczne zamki puszczają z hukiem, sycząc, uchyla się właz. Podnoszę Teodorę z sofy i przypinam pasami do jednego z foteli. Pasy są za długie, przystosowane dla Złotych. I wtedy z trzewi mojego okrętu dobywa się ryk – pewnie z odległości pół kilometra lub więcej. Wybuchły nasze składy torped.

Znika sztuczna grawitacja. Znikają stabilne ściany. I to nieprzyjemne doznanie. Wszystko zaczyna wirować. Uderzam w ścianę albo sufit kapsuły ratunkowej – nie wiem. Z okrętu ulatuje powietrze, ciśnienie spada. Ktoś wymiotuje. Nie tyle słyszę to, ile wyczuwam. Wołam do Szarych, aby weszli do kapsuły. Teraz zostaje tylko jeden. Twarz ma pustą i spokojną, gdy sierżant i kapral wciskają się do środka. Przypinają się do foteli naprzeciw mnie. Włączam funkcję odpalenia szalupy i salutuję Szaremu, który został. Odpowiada na salut z dumą i lojalnością, chociaż w ostatnich chwilach pewnie myślami jest daleko – przy ostatniej miłości, zmarnowanych okazjach, może przy rozważaniach, dlaczego nie urodził się Złotym.

Drzwi kapsuły zasuwają się i Szary znika z mojego życia.

Przyśpieszenie wciska mnie w fotel, gdy kapsuła oddala się od umierającego okrętu. Przebija się przez szczątki. A potem znowu jesteśmy w nieważkości i kłopoty się kończą, gdy włącza się wewnętrzna sztuczna grawitacja. Przez iluminator dostrzegam, jak z mojego okrętu buchają błękitne i czerwone płomienie. Zmodyfikowane helium-3, które napędza oba okręty, zapala się w sekcji napędu i wywołuje reakcję łańcuchową. Eksplozja rozrywa kadłub na strzępy. I wtedy uświadamiam sobie, że to nie szczątki okrętu obijały się o kapsułę podczas ucieczki, lecz ludzie. Moja załoga. Setki niższych rangą Kolorów rozrzucone w przestrzeni kosmicznej.

Szarzy siedzą naprzeciw mnie.

– Miał trzy dziewczynki – mówi ciemnoskóry kapral. Trzęsie się, gdy adrenalina przestaje działać. – Za dwa lata przeszedłby na emeryturę. A ty strzeliłaś mu w głowę.

– Po moim raporcie ten tchórz nie dostałby nawet głodowej zapomogi – syczy sierżant.

Kapral mruga zaskoczony.

– Ty zimnokrwista suko.

Ich rozmowę zagłusza łomot krwi w skroniach. To moja wina. Złamałem zasady w Instytucie. Zmieniłem wzorzec i sądziłem, że nikt tego nie wykorzysta, że nie zmieni dla mnie strategii.

A teraz przeze mnie tak wielu ludzi straciło życie. Pewnie nigdy nie dowiem się ilu.

W okamgnieniu zginęło ich więcej niż przez rok w Instytucie – ich śmierć otwiera pustkę w moim wnętrzu.

Roque i Victra wzywają mnie przez komunikatory. Prześledzili dane z okrętu i wiedzą, że jestem bezpieczny. Ledwie ich słyszę. Gniew gotuje się we mnie, wywołuje drżenie rąk i ucisk w piersi.

Jednostce Karnusa, pomimo uszkodzeń i zniszczeń, jakich doznała po rozbiciu mostka na moim okręcie, udaje się lecieć dalej. Rozpinam pasy, podnoszę się z fotela w kapsule. Na końcu kabiny znajduje się pancerny skafander z załadowanym programem wspomagającym – strój pozwalający zmienić człowieka w żywy pocisk. Jest przeznaczony do wystrzeliwania Złotych na powierzchnię asteroid lub planet, ponieważ kapsuła nie zawsze przetrwa ponowne wejście w atmosferę. Jednak ja zamierzam wykorzystać skafander do zemsty. Wystrzelę się w mostek tego cholernego drania od Bellony.

Teodora nadal pozostaje nieprzytomna. To dobrze.

Rozkazuję, żeby kapral pomógł mi ze skafandrem. Dwie minuty później mam na sobie metalowy pancerz. Dwie kolejne minuty tracę na kłótnię z komputerem o obliczenia potrzebne do ustalenia mojej trajektorii na zderzenie z jednostką Karnusa, co pozwoli mi przebić się na mostek przez iluminator. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak zrobił. Nie wiem, czy ktokolwiek podjął choćby próbę. To szaleństwo. Ale Karnus zapłaci.

Rozpoczynam własne odliczanie.

Trzy... Wrogi okręt oddala się arogancko o setki kilometrów. Przypomina czarnego węża z niebieskim ogonem i mostkiem w miejscu oczu. Między nami setki szalup ratunkowych migoczą jak rubiny w słońcu. Dwa... Modlę się, żebym odnalazł zieloną Dolinę, jeżeli tego nie przeżyję. Jeden. Kontrolki gasną, na wyświetlaczu po wewnętrznej stronie hełmu błyska czerwień. Cenzorzy przejęli sterowanie nad moim komputerem i wyłączyli mi dostęp.

– Nie! – ryczę, patrząc, jak okręt Karnusa znika w mroku kosmicznej pustki.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...