Fragment książki

18 minut czytania

*

Wiadomości gospodarcze. Wings Incorporated zakupiło od firmy Yama Tech technologie modyfikujące ludzki genotyp. Rzecznik prasowy kupca odmawia komentarzy, lecz eksperci spekulują, że chodzi o projekt Space Traveller, mający na celu stworzenie astronautów o większej ilości kończyn, ewentualnie osobników posiadających tylko ręce. Pilot świadomie operujący czterema chwytnymi kończynami byłby wart w stanie nieważkości o wiele więcej od standardowego człowieka. Co prawda statki bez sztucznej grawitacji to zamierzchła przeszłość, ale być może Wings Incorporated pragnie do niej wrócić. Niestety, transakcja była utajniona, dlatego nie możemy być pewni, które patenty zostały wykupione. Przypomnijmy, że firma Yama Tech szczyci się wieloma osiągnięciami: skomponowała zespół genów obniżających podatność na promieniowanie X, a także konstelację umożliwiającą eksropianom bezpieczne zamrażanie.

Dalsze wiadomości: akcje Syndrom Heat spadły po ostatniej kontroli jakości...

*

Ledwie z Peterem wysłuchaliśmy newsów o „drimie”, wznieśliśmy się w powietrze, odruchowo uznając, że poruszając się po gruncie, wśród zwykłych śmiertelników, nie będziemy bezpieczni. „Pośród zwykłych śmiertelników”? Skąd przyszła mi do głowy taka myśl? Panie Torkil, pan się powietrza nałykał?

Podlecieliśmy nad Savusavu i zawisnęliśmy na pułapie dziewięćdziesięciu metrów.

– Popatrz. – Peter wskazał palcem plac, na którym kilka godzin temu odbywała się demonstracja. Teraz trwał w cieniu i był pusty, ale...

...palec „Crasha” błysnął w słońcu i pomknął zygzakiem wzdłuż ulic. Demonstranci zbierali się znowu. Szli w parach, trójkami i większymi grupami, ciągnęli z przedmieść: z zachodniej i wschodniej części metropolii, bo na północy i południu położone były dzielnice turystyczne, tam nie bytował niezadowolony element. Kolorowili się na zalanych słońcem traktach, szarzeli w cieniach między budynkami, niknęli za barwnymi wieżami i prostopadłościanami budynków, by wyłonić się i iść dalej. Na plac weszła pierwsza grupka, potem wlały się druga i trzecia. Szły ku centrum, by połączyć się w jedną plamę. Z każdą chwilą na skwerze przybywało osób, które powiększały amebowaty twór, falujący, wzdymający się, dyskutujący. Pojawiały się nad nim rzęski i nibynóżki wymachujących pięści, dolatywały do nas zniekształcone, zwichnięte okrzyki. Organelle komponujące organizm wzajemnie karmiły swój gniew, a gniew był paliwem, przyczyną i celem. Zoom. Od słowa do słowa, twarze wykrzywiały się. Zapewne ludzie przypominali sobie uznawane dotąd za naturalne różnice między zwykłymi obywatelami Ziemi i tymi przedstawicielami homo sapiens, których stać było na drogie pneumobile, podróże po całym świecie, kosztowne urządzenia, wszelkie zbytki i... nieśmiertelność. Jedni mieli wszystko, drudzy mieli przygotowane działki na cmentarzach. Jedni przetrwają, drudzy zostaną zastąpieni przez spłodzonych zgodnie z prawami natury potomków, którzy także podzielą ich los, podczas gdy drudzy będą rośli w siłę i butę. Niby jedni i drudzy są ludźmi, ale jakże różna jest ich karma...

Nieszczęście polegało na tym, że ci „lepsi”, chociaż także posiadający tylko dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę, znajdowali się kilkaset metrów dalej: na placyku, gdzie dzisiejszego przedpołudnia oglądałem tęczowego smoka zdobiącego ramię bogini, na podobnych skwerach położonych dalej na zachód i na plaży ciągnącej się wzdłuż całego miasta.

– Nie chcę myśleć, co będzie się działo w nocy – mruknął Peter, patrząc na zachodzące słońce, mniejsze i ciemniejsze od Alsafi.

– Chyba wiem – odparłem, wskazując kilka gravilli, które unosiły się nad zadbanymi ogrodami w środkowej części miasta, gdzie osiedle wspinało się na niewielkie wzgórza. Gromadziła się tam część demonstrantów.

Włączyłem opcje podpisów. Rozjarzyły się zielone linie i nazwy domów, ulic, placów i skrzyżowań. Gravilla leżąca najbliżej starego miasta należała do Parsifala Freyra.

– Znasz niejakiego Freyra? – spytałem Kytesa. – Do niego należy ta posiadłość – wskazałem miejsce palcem.

Pokręcił głową:

– Powinieneś się nauczyć zaznaczać obiekty, używając zbroi. Może później ci pokażę. A o tym Freyrze... coś może słyszałem... Tak, chyba Mike o nim wspominał. Jakiś tutejszy bogacz. – Parsknął. – Tyle to sam mogłeś wydedukować.

Zrobiłem zoom. Kilkanaście osób podeszło do bramy posiadłości wykutej z żeliwnych, fantazyjnie pozawijanych sztab. W masywnych słupach stanowiących filary wrót jarzyły się grodzie obronnych mechów. Próba forsowania ogrodzenia skończyłaby się interwencją mechanicznych strażników i niechybnymi ranami. Zwiększyłem zoom. Niezbyt urodziwi mężczyźni w średnim wieku. Wygrażali pięściami. Pośród nich potrząsało kułakami kilka kobiet, także nie bardzo atrakcyjnych. Coś wykrzykiwały. W pewnym momencie jedna z nich rzuciła jajkiem w zagrodę mecha. Żeńska część ludzkości zawsze była bardziej pragmatyczna, uśmiechnąłem się mimo woli. Proszę, baby wzięły jaja. Po chwili posypało się więcej nabiałowych pocisków, które zapaćkały oba filary i upstrzyły bramę. Grodzie pozostały zamknięte. Nikt nie odważył się wspiąć na żeliwne pręty.

– O Jezu, spójrz – krzyknął Peter.

Gawiedź zebrana na głównym placu, jak głosił podpis, „Zachodzącego Słońca”, na moje oko około dwustu osób, doszła do wniosku, że nie ma tam czego szukać ze względu na późną porę – magistrat i urzędy były od kilku godzin zamknięte – i ruszyła ku „Skwerowi Drobnych Przyjemności”, z którego było szerokie zejście do wody. Plan miasta wskazywał, że był to centralny punkt miejscowości. Demonstranci uznali, że skoro nie mogą wyartykułować swojej złości w obecności osób rządzących tym małym skrawkiem Ziemi, to mogą ją równie dobrze wykrzyczeć w twarze bogatszych od siebie, beztroskich gości. Dlaczego akurat tak? Dlaczego informacja o infigenie wywołała taką reakcję? Wyobraziłem sobie ludzi, których rodzice czy bliscy niedawno umarli: stare organizmy nie poradziły sobie z chorobami, zmęczeniem i zużyciem. Gdyby było ich stać na bezmózgi bądź gdyby drim został wprowadzony do handlu wcześniej, wciąż by żyli. Wciąż by żyli. A nie żyją. I nikt ich nie wskrzesi. Czy to sprawiedliwe? Wbrew mojej woli przed oczami pojawiła się twarz babki, stara, pomarszczona i przepracowana. Zawsze się poświęcała i mało narzekała. I odeszła. Ona umierała, a skurwysyny w wieży bogów patrzyli na swoje imperium i puchły im łby od poczucia wyższości. Umarła, bo wszyscy przecież umierają. Wszyscy oprócz tych, co nie umierają.

– Torkil, ocknij się, trzeba coś zrobić – usłyszałem głos Petera.

Pokręciłem głową i spojrzałem na Skwer Drobnych Przyjemności. Znajdowało się tam pięć lokali, w których wciąż gościło sporo turystów. Choć już nie byli tak zrelaksowani, jak przed usłyszeniem newsa, wciąż korzystali z przyjemności przebywania pod grawitacyjnymi parasolami i spożywania drinków. Żywo dyskutowali. Największy pub o nazwie „Bula” zlokalizowany był na lewo od miejsca, w którym do placyku dochodziła uliczka łącząca go z Placem Zachodzącego Słońca. Drugi mieścił się dalej po prawej stronie, w ścianie domów będących przedłużeniem uliczki, a pozostałe trzy znajdowały się na przeciwległym skraju. Obniżyliśmy pułap do trzydziestu metrów. Najbardziej zagrożona była „Bula” i to ją obserwowaliśmy. Mężczyzna siedzący z brzegu, blisko uliczki, chyba usłyszał odgłos zbliżającego się tłumu, bo nagle wstał i gestem nakazał przyjaciołom ciszę. Odszedł kilka metrów, żeby zajrzeć w zalaną bursztynowym światłem aleję... i biegiem wrócił do znajomych. Nie dziwiłem się jego reakcji. Znowu obniżyłem pułap i znalazłem się niecałe dziesięć metrów nad placem. Peter podleciał za mną. Turyści, poinformowani przez mężczyznę, w panice zbierali rzeczy: kobiety chwytały za torebki, mężczyźni zwoływali dzieci i nerwowo dywagowali, co robić. Bo właściwie nie wiadomo. Czy gniewny tłum zbliżał się tylko po to, żeby pokrzyczeć? Porozmawiać? Spojrzeć innym, lepszym od siebie, w oczy? Grubszy jegomość wykrzykiwał coś przy drzwiach do żeńskiej toalety. Prawdopodobnie poganiał żonę, która poczuła potrzebę w tak niedogodnym momencie. Osoby z pubu po prawej stronie już dostrzegły zbliżający się tłum i powstawały z miejsc, pospiesznie wycierając usta chusteczkami.

Gdy spokojnie unosisz się na wodzie, rekin, choć głodny, raczej cię nie tknie, ale gdy wpadniesz w panikę i zaczniesz uciekać, uderzając w wodę rękami i mieląc głębinę nogami, głupi drapieżnik zobaczy w tobie ranną rybę i rzuci się do ataku. Turyści powinni zachować zimną krew. Czy mam im to powiedzieć? A jeśli się mylę? Co będzie, jeśli ktoś ze środka tłumu, jakiś anonimowy gość, rzuci twardym przedmiotem, zrani kogoś i wywoła bójkę, która zamieni się w rzeź? Zawahałem się. Może jednak powinni uciekać? Blisko plaży, około czterystu metrów od placu, znajdował się podziemny parking, gdzie z pewnością stacjonowały pneumobile gości. Zapewne w tym momencie wszyscy zastanawiali się, jak bezpiecznie i szybko tam dotrzeć. Mimo to wciąż nie ruszali w tamtą stronę. Wołali kelnerów, opłacali posiłki, coraz zażarciej dyskutując. Człowiek to stworzenie komunikujące się. Włączyłem wsteczną kamerę. W restauracjach po przeciwnej stronie skweru także powstał ruch. Większość turystów wstała od stolików i bezradnie zaczęła się rozglądać. Co robić? Jak reagować? Kto wykona pierwszy ruch? Kto zacznie uciekać? Dopóki nikt nie rzuci hasła, będą czekać, nie wierząc w zły rozwój wypadków. W końcu Savusavianie to tacy mili ludzie. Tupot setek stóp narastał. Czoło tłumu znalazło się dziesięć metrów od miejsca, gdzie uliczka łączyła się z placem. Usłyszałem, jak jeden z turystów z kawiarenki po prawej stronie powiedział półgłosem:

– Nie wiem, jak wy, ale ja stąd spadam.

I spiesznym krokiem zaczął iść w kierunku Traktu Wodnego, który łączył plac z plażą. Niby nic, ot, spieszący się pan w krótkich spodenkach, z wiszącą na wysokości ramienia platformą turystyczną, na której leżał podręczny bagaż. W ślad za nim ruszyło dwoje młodych ludzi poganiających przed sobą trójkę dzieci. Pół biegli, pół szli, jakby spiesząc się na aurokar.

Pierwsi demonstranci wdarli się na plac. Dźwięk maszerujących stóp, szum ocierających się o siebie ubrań, huk głosów tworzą brzmienie tak dojmujące, że człowiek traci rozum. Wbrew sobie zaczyna odczuwać strach. Mnie też zrobiło się zimno. Ktoś z turystów krzyknął. To było jak strzał na zawodach w biegu na tysiąc metrów. Zatrzęsły się pełne biusty, zachybotały opasłe brzuchy mężczyzn. Zapiszczały dzieci. W zgrzycie przesuwanych stolików, z furkotaniem barwnych koszul, turyści falą zaczęli uciekać ku plaży. Potoczyły się potrącone krzesełka, trzasnęły zrzucane z blatów naczynia, zachrobotały krawędzie przewróconych barowych taboretów. Tubylcy tylko na to czekali. Z wrzaskiem ruszyli, żeby chwytać, uderzać, wbijać paznokcie, gryźć, już nie chodziło o rozmowę, o wyrażenie żalu, o zaprezentowanie niesprawiedliwości. Jak uciekają, to bić! Walić w nich! Walić, bić, zabijać! We wstecznej kamerze zobaczyłem, jak jeden z turystów z oddalonej kawiarenki staje w rozkroku i nieruchomieje. Mimikra? Zamarł ze strachu? Zoom. Nie. Kretyn, nagrywa. Równie dobrze mógłby filmować sunące w jego kierunku tsunami. Wycofałem zbliżenie. Były ważniejsze sprawy. Dostrzegłem, jak inny tłum wlewa się drugą ulicą, za kawiarenką po prawej. Po chwili pojawiły się grupy w następnej i następnej uliczce, blokując plac ze wszystkich stron. Domorosły filmowiec skulił się w sobie i zmusił beczkowate ciało do chybotliwego biegu.

Zobaczyłem zieloną animowaną tarczę na placu, dwadzieścia metrów przed główną grupą, biegnącą od placu Zachodzącego Słońca. Włączyłem nagrywanie.

– Zatrzymaj ich – usłyszałem w głowie głos Petera. ­- ja spróbuję opanować sytuację tutaj.

– Zrozumiałem.

Zastanawiałem się przez chwilę, jak Kytes wyobraża sobie powstrzymanie kilku niezależnych grup. Był sam. Ze strategicznego puntku widzenia było to niewykonalne.

Skoczyłem do przodu i wylądowałem prosto na tarczy. Tłum krzyknął i zatrzymał się dziesięć metrów przede mną. Wpatrywały się we mnie ciemne, rozszerzone oczy. Twarze były nieruchome, zaciekłe. W pewnym momencie dostrzegłem w szczelinie między ludźmi roztrzepaną czuprynę jakiegoś chłopca. Biorą dzieci na demonstrację? Przez ułamek sekundy jego spojrzenie spotkało się z moim i ciarki przeszły mi po plecach. On... nie miał brązowych oczu, jak reszta tłumu, tylko niebieskie. Na chwilę zakręciło mi się w głowie. Gdy zerknąłem jeszcze raz w tę szczelinę, już go nie było. Ciemnoskóry mężczyzna na czele, posiadacz długiej szczęki i barwnego beretu, machnął kilka razy ręką i wykrzyknął z dziwnym akcentem:

– Won! Won! Co się wpierdalasz?!

Już szef policji mówił z zaśpiewem, ale genglish tego tubylca był ledwie czytelny. Zatkało mnie. Lider ruszył trzymając jedną ręką z tyłu, jakby zamierzał mnie uderzyć. Reszta poszła za nim.

Podniosłem obie ręce i zacząłem się cofać.

– Stójcie! Stójcie! Co chcecie zrobić?!

Prowodyr rozpędził się i wrzasnął:

– Spieeerdaaalaj!

Zacząłem biec tyłem. Niedobrze. Jeśli tylko tyle ma do powiedzenia, to znaczy, że przestał myśleć, że zwierzęca wściekłość ogarnęła jego i cały tłum. Zbiorowisko ludzi zamieniło się w tłuszczę: krwiożerczą, pozbawioną litości i odpowiedzialności. Wybiłem się w górę z wciąż rozpostartymi rękami.

– Zostawcie ich! To niewinni ludzie!

Nie słuchali. Ogłuchli. Zerknąłem we wsteczny podgląd. Peter także próbował rozmawiać wisząc dwa metry nad ziemią, ale grupy już rozpoczęły pościg za umykającymi turystami. Gdzie jest policja?! To proste pytanie zbiło mnie z nóg.

„Crash” najprawdopodobniej przyspieszył. Zaczął nokautować pojedyncze osoby, pędzące na przedzie poszczególnych grup. Turyści krzyczeli i piszczeli. Większość z nich kierowała się do wody. Na kostkę placu Drobnych Przyjemności padło kilka krwawiących ciał – pierwsze ofiary Kytesa.

Czoło „mojej” grupy właśnie przebiegało pod pancernymi stopami, w których odbijało się nieskalane ciemniejące niebo. Włączyłem silniki i wygiąłem się do tyłu, żeby wykonać wysokie wsteczne salto. Gdy leciałem w górę, dostrzegłem twarze gapiów: ciekawe gęby wychylały się z okrągłego tarasu okalającego smukłą wieżę, jedną z wielu górujących nad placem, wytrzeszczali oczy wycieczkowicze na platformie spacerowej, leniwie żeglującej z zachodu na wschód, wykrzykiwali coś ludzie na powietrznej dżonce lecącej nad plażą, dwadzieścia metrów nad gruntem zatrzymał się różowo-biały powietrzny skuter prowadzony przez modnie ubranego młodzieńca, a dalej zawisł purpurowo-złoty kataplane, pilotowany przez młodą dziewczynę. Większość ludzi obserwowała wydarzenia bezmyślnie, ale młodzieniec i dziewczyna zdawali się poruszeni. Wszystko to wychwyciłem w ciągu dwóch sekund lotu. Wykończyłem salto i grzmotnąłem w kamienne płyty dwadzieścia metrów przed szarżującą tłuszczą, lekko przysiadając i wyciągając jedną rękę przed siebie, drugą zaś wskazując na turystów za mną. Zupełnie jak na holofilmie kung fu. Co mi odbiło? Zdaje się, że ta forma była po prostu naturalnym wykończeniem sekwencji ruchów.

W moim kierunku galopowała falanga wrzeszczących mord, wywalonych jęzorów i wybałuszonych oczu. Co się dzieje w innych częściach Ziemi? Co się dzieje w pobliżu Pharma Nanolabs? Czego nie dostrzegli socjolodzy? Psiakrew, nie nauczyłem się skrótu myślowego włączającego przyspieszenie. Najechałem kursorem na ikonę i mentalnie ją włączyłem. Tłum był dziesięć metrów ode mnie. Wybrałem na skali „dwójkę”. Ława napastników nagle zwolniła. Wargi poruszały się jak płaty świeżo pokrojonego mięsa, odsłaniały niedomyte zęby i ciemne dziąsła. Policzki w zwolnionym tempie opadały, obnażając śluzówki w dole gałek ocznych, po czym leniwie podbiegały w górę, lekko zamykając oczy. Dlaczego ci ludzie są tacy jacyś... brzydcy? Pokrzywieni? Czyżbym przeoczył jakiś wcześniejszy podział gatunku ludzkiego: na bogatych i pięknych oraz biednych i brzydkich?

Sam nie dam rady. Włączyłem silniki i podleciałem w górę. Znalazłem się na poziomie młodzieńca dosiadającego plażowego skutera. Wyłączyłem przyspieszenie.

– Jak masz jaja, to pomóż! – krzyknąłem. – Za chwilę będzie tu rzeź!

Spłoszony skinął głową i pospiesznie założył na głowę różowo-biały kask. Zasyczały złączki łączące go z lekkim, bike’owym egzoszkieletem.

– Osłaniaj środek! – krzyknąłem.

Chłopak ruszył z głośnym pomrukiem generatorów. Zuch. Oceniłem odległość tubylców od turystów. Jakieś trzydzieści metrów. Zdążę dolecieć do dziewczyny. Znowu przyspieszyłem, tym razem do trójki, i podleciałem na pełnym ciągu do purpurowego kataplane’a. Chyba niepotrzebnie, bo pilotka już kierowała pojazd w dół, ku Kytesowi. Kroplowa kabina wehikułu była z pewnością dźwiękoszczelna, a ja nie miałem pojęcia, na jakiej częstotliwości nadawać i jakich fal używać, żeby się porozumieć z kierowcą. Chyba to zrozumiała, bo wyhamowała lot i odsunęła owiewkę. Wyłączyłem przyspieszenie.

– Jestem Julia Sanchez! – krzyknęła. – Co mam robić?

Zalśnił złotem jej kask.

– Ostrzeż plażowiczów i wracaj tutaj!

– Tajest!

Córka żołnierza?

Przyspieszyłem do trzech i zanurkowałem do „swoich” demonstrantów. Nie poruszałem się tak szybko, jakbym chciał. Na tak krótkim dystansie motomb nie miał szans rozpędzić się nawet do stu kilometrów na godzinę, odczuwałem więc swoją prędkość jako niespełna dwadzieścia. Miałem jednak czas na analizę sytuacji. Demonstranci przebiegli już jedną trzecią placu. Uciekała im zwierzyna. Ich wycie słyszałem jako gruby, modulowany grzmot. Kątem oka widziałem pojazd Julii oddalający się w ślimaczym tempie. Drżało nagrzane powietrze z tyłu statku, odkształcając jego kontury. Opadałem w kierunku czoła biegnącej grupy niczym tekturowy samolot. Najpierw prowodyr. Nie marnując czasu na przyziemianie, podleciałem do niego i jak najdelikatniej chwyciłem za ciemne, szczupłe ramiona, wpasowując się między jego plecy a biegnących za nim. Zahaczyłem kostką o czyjąś piszczel. Zdaje się, że ją złamałem, bo kość ustąpiła z wyraźnym, niskim, rozciągniętym w czasie chrzęstem. Gdy wykańczałem ruch po drugiej stronie lidera, spróbowałem obrócić go i lekko poderwać, żeby stracił równowagę i się przewrócił. Jednak za płytko go chwyciłem i moje pancerne palce ześliznęły się w górę, żłobiąc w mięśniach naramiennych szkarłatne rowki. Zdaje się, że mocniej chwyciłem prawicą, bo poczułem zgrzytnięcie kciuka i palca środkowego na główce kości ramiennej. Psiakrew. W ranach zaczęły się wybrzuszać szkarłatne bąble. Widziałem z boku, jak wyraz twarzy prowodyra powoli się zmienia: rozciągnięte wargi zaczęły w bardzo wolnym tempie opadać w dół, a oczy rozpoczęły ruch w stronę prawego ramienia. Uniosłem się skosem w górę, żeby ponowić atak. Tak czy owak, wyeliminowałem go z gry, choć nie o to mi chodziło.

Usłyszałem w głowie głos Petera:

– Jeśli przyspieszasz powyżej dwóch, to uważaj, żeby ich nie pozabijać. Wykorzystuj przyspieszenie do analizy sytuacji, a nie do szybszego wykonywania ruchów.

Dzięki, kolego. Spróbuję zapamiętać.

Wskazałem wzrokiem dwójkę na skali przyspieszenia. Tłum wyraźnie przyspieszył. Odleciałem w tył, żeby wciąż ogarniać jego czoło. Prowodyr wykończył ruch głową w stronę prawego ramienia, wydając z siebie niski ryk. Potknął się i wyrzucając z ramion strugi odkształcających się karmazynowych kropli, zupełnie jak anioł rozpościerający skrzydła, runął na ziemię.

„Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom”, napisał kiedyś poeta. Kto tu był człowiekiem, a kto pętakiem? Nie było czasu na myślenie. Cholera, nie miałem doświadczenia w pacyfikowaniu organików w stanie przyspieszenia. Za szybko się poruszają. Znowu przeszedłem na trójkę. Zatoczyłem ciasny łuk i podleciałem do trzech biegnących na czele mężczyzn, układając ciało na poziomie ich brzuchów. Lecąc przed nimi jak wódz podczas przeglądu wojsk, zdzieliłem każdego z nich pięścią w splot słoneczny. Ich ręce machały niczym wiosła, próbując trafić mnie w głowę bądź w grzbiet. Jednemu udało się zahaczyć o durexową łydę, ale zdaje się, że bardziej ucierpiała jego dłoń niż moja kończyna. Spionizowałem ciało i postanowiłem wyhamować, opierając stopy o chodnik. Był to błąd. Rzygnął ogień i iskry. Natychmiast podkurczyłem podudzia, ale po prawej stronie pola widzenia pojawił się niebieski schemat Dooma, którego stopy rozjarzyły się na żółto. Zerknąłem na uderzonych. Przykładali ręce do brzuchów, niemiłosiernie się krzywiąc. Zwijali się jak raki i padali na ziemię.

Też niedobrze. Mogłem im uszkodzić żołądki, dwunastnicę... Psiakrew, co robić? Spojrzałem nad głowami najbliższych ludzi. Jezu. Ile ich jest. Cały plac. Jak „obsłużyć” taki tłum? Najbliżsi wyraźnie chcieli mnie uszkodzić. Pokazywali mnie palcami i coś wykrzykiwali. Spróbowałem wypróbować inną strategię. Wyskoczyłem w górę...

– Ostrzeżenie. Przeciążenie stóp motomba.

Jasna cholera! Na silnikach, idioto, na silnikach! To kamienne płyty, nie piasek! Stopy na schemacie zalśniły czerwienią. Muszę bardzo uważać. Doomy zostały wyprodukowane, zanim wynaleziono przyspieszanie. Oto przykład, jak jeden wynalazek przekreśla doskonałe wyroby: luksusowy model motomba z dnia na dzień stał się przestarzały. Nie tracąc czasu na dywagacje, obróciłem się do góry nogami i obniżyłem lot tuż nad głowy tłumu. Najbliżej była jakaś kobieta. Klepnąłem ją obiema dłońmi w uszy. Wiedziałem, że to straszny ból, uderzenie może się skończyć perforowaniem błony bębenkowej i czasowym pogorszeniem słuchu, ale raczej nic poza tym. Lecąc wciąż do góry nogami, klepnąłem jeszcze mężczyznę, jakiegoś młodzika... pierwsza ofiara ataku już przykładała dłonie do małżowin i wykrzywiała twarz w grymasie udręki. Jej niski głos przebijał się przez brzmienie tłumu. Klep. Klep! Klep! Chyba działa...

Gdybym miał organiczne ciało, zapewne stęknąłbym pod wpływem potężnego uderzenia, jakie zaliczyłem w prawy bok. Mój Doom poleciał jak kupa złomu w stronę, w którą biegł tłum. Wyhamował na kamiennych płytach, iskrząc i wydając niski zgrzyt maltretowanego metalu. Co jest?!

Głos Pete’a:

– Torkil, uważaj, to jacyś... jacyś... Sam zobacz.

Zanim się podniosłem, spojrzałem ponad tłumem. Unosiła się nad nim siódemka podobnych do siebie ciemnoskórych oberwańców w odrapanych, czarnych egzoszkieletach. Widać, że robota była solidna i z pewnością nie markowa, bo pancerze miały toporne kształty i wyposażone były w coś jakby...

Stłumiłem jęk, gdy z nagolenników lidera gangu zaczęły się wysuwać wygięte ostrza. Pół sekundy później z przedramion wychynęły klingi podobne do starożytnych gizarm – z wystającymi w bok powierzchniami tnącymi, mogącymi pełnić rolę jelca. Podniosłem się na nogi, uważając, żeby nie przeciążyć stawów.

– Zzzzbrrroooojjoooowwwwcyyyy! – wykrzyknął ktoś z tłumu, wskazując na sprzymierzeńców.

Z ramion przywódcy egzoszkieletowców wyrastały długie stalowe żerdzie. Pomiędzy nimi powiewał sztandar, przedstawiający ubraną w bikini dziewoję, w stronę której kierowały się włócznie wyrastające z czterech kątów malowidła. Napis brzmiał: „Spearborne”. Zrodzeni z włóczni. Cóż. Jakby na to nie patrzeć, sama prawda. Zapewne matka szefa grupy miała okoliczność z czterema gachami w tym samym czasie i biedak nie wie, kto jest jego ojcem. Wychowując się bez rodzica, wybrał ścieżkę więzienną. Lepsze to niż szpital, skonstatowałem i wzleciałem w powietrze.

– Uwaga, przeciążenie układów motomba – ostrzegł bas.

Zerknąłem na wykres. Prawa strona zbroi świeciła na pomarańczowo. O co chodzi? Nie za szybko to się dzieje? Kytes nigdy mi nie mówił, że trzeba tak bardzo uważać przy przyspieszaniu. Inna sprawa, że nie mieliśmy czasu pogadać. Zerknąłem na stan baterii. Siedemdziesiąt pięć procent. To chyba dużo.

Turyści w ślimaczym tempie przesuwali się po Trakcie Wodnym. Dystans, jaki dzielił ich od wejścia na parking, wynosił około trzystu metrów. Dla sprintera trzydzieści pięć sekund. Dla nich... około minuty. Bieg spowalniały dzieci i plączące się wszędzie platformy bagażowe. Przez plac gnało ze trzystu tubylców. Dystans między nimi a ofiarami oceniłem na około dwadzieścia pięć metrów. Doganiali ich. Kytes uwijał się przyspieszywszy do dwóch, więc jak na moje postrzeganie, poruszał się stosunkowo wolno. Dopiero teraz mogłem zobaczyć, jak należy traktować motomba w stanie przyspieszenia: używał silników zataczając szerokie kręgi i posiłkował się rozmaitymi „podpórkami”, by pomóc sobie w zmianie kierunku. Odbijał się od pni palm, od kamiennych słupków znaczących krawędzie deptaków, wreszcie od posągów zdobiących centralną fontannę. Atakował maksymalnie dwóch przeciwników za jednym przelotem, obracał się nogami do góry i po prostu spychał ich na bok. W ten sposób nie ryzykował, że ktoś go trafi, gdy zwolni, i oczywiście oszczędzał zbroję.

Najbardziej ryzykował chłopak na skuterze. O ile Peter osłaniał prawą stronę placu, a ja lewą, to młodzik skoncentrował się na środku. Używał swojego pojazdu jak straszaka. Dosiadał go niczym rycerz rumaka i co chwila unosząc dziób, usiłował zepchnąć tłum w tył, a za każdym razem, gdy próbowano go otoczyć, wyrywał dwa metry w górę, robił małe okrążenie i znowu pikował. Głowę osłaniał mu kask, zaś ciało od przodu zasłonięte było aerodynamiczną obudową wehikułu, podobnie znaczna część pleców, lecz boki, choć w lekkim egzoszkielecie, były żałośnie odsłonięte. W obrazie generowanym przez wsteczną kamerę widziałem kataplane Julii lecący nisko nad piaskiem. Wokół niego plażowicze trwali w mozolnie zmieniających się pozach, świadczących o tym, że zrywają się do ucieczki. Ale na setki metrów w prawo i w lewo plażę zapełniali turyści... Nie mieliśmy szans. Tłum w końcu wtargnie na piasek i padną ofiary.

Zapikowałem w stronę „zbrojowców”. Na hełmie przywódcy zatrząsł się półokrągły pióropusz, ułożony z żółtego i fioletowego włosia. Z gestu jego ręki odczytałem, że nakazał towarzyszom mnie otoczyć. Ruszyli na pełnym ciągu silników, o wiele szybciej, niż się spodziewałem.

O co my walczymy, panie profesorze? Zmarszczyłem brwi. O co chodzi? Nie możemy się po prostu dogadać? Dlaczego sam zachowuję się jak zwierzę? Milczę, zaciskam zęby i zastanawiam się, komu przyłożyć?

Zanurkowałem, by jak najszybciej znaleźć się przy dowódcy. Znokautowanie lidera obniża morale bandy. Wtedy wódz znowu wydał rozkaz, ale tym razem mentalnie, bo tylko lekko się skrzywił. Cały gang wyprostował szyk i ustawił się w rozległą tyralierę, wzniósł się dziesięć metrów wyżej, wszyscy członkowie wyciągnęli obie ręce przed siebie i...

O mój boże.

Z przedramion trysnęły długie na łokieć stalowe pociski, przypominające bełty od kusz. Niestety, nie były wycelowane we mnie. Poleciały w stronę plaży! Czternaście pocisków! Ledwie zdążyłem stęknąć, już były daleko za mną.

– Peter! Oni strzelają do plażowiczów!

Przyspieszyłem do dziesięciu i pognałem za stalowymi grotami. Znaczy, próbowałem. Chociaż myślałem dziesięć razy szybciej, struktura i możliwości Dooma uniemożliwiły dogonienie pocisków. Bełty leciały z prędkością poddźwiękową, prawdopodobnie około siedmiuset kilometrów na godzinę, zaś motomb mógł się rozpędzić do czterystu. To nie pneumobil. Widziałem srebrzące się pociski i kląłem, że nie mogę ich dogonić.

– Gdzie?! – krzyknął Peter.

Cholera, nie wiem, jak je zaznaczyć, nie znam obsługi tego ustrojstwa... wskazuję pocisk kursorem, który podąża za moim wzrokiem, i szepczę:

– Zaznacz.

Nie słyszę własnego głosu, motomb wyartykułuje go za jakiś czas, dziesięć razy wolniej. O dziwo, leniwie rotujący grot otoczyła mała zielona tarczka!

– Widzisz?

– Nie! Musisz mi przesłać to zaznaczenie!

Zgłupiałem.

– Standardowo?

– A, kurwa, jak?!

Chryste, zaznaczyć zaznaczenie, wydać mentalną dyspozycję wysłania wiadomości do Petera, znaleźć go w liście adresów... Doom to nie omnik, ma inne menu, rany boskie! Wreszcie mam. Załączam. Wysyłam.

– Widzę! Nie mamy szans. Lecą sześćset na godzinę!

Czyli mniej, niż myślałem. Słyszę głos Kytesa:

– Musimy spacyfikować tych w zbrojach! Zostaw tłum! Trudno!

Przyznaję mu rację i ruszam do egzoszkieletowców. Wolno, ale dobrze, że tak wolno, bo mogę przeanalizować sytuację niczym podczas rozgrywki w szachy... Wzlecieć ponad nich. Prędkość mojego złomu odczuwam jako piętnaście na godzinę, ot, parkowanie w myjni pneumobili... Błyskają niebieskie światełka na ich przegubach... Przeładowują magazynki? Tak! Z przedramion wymyka się kolejny rój srebrnych grotów lecących ku plaży... Skurwysyny! Skurwysyny! Komu chcecie odebrać życie?! Znacie tych, do których strzelacie?! Lecę wyżej na pełnym ciągu, zataczam łuk i zachodzę ich od tyłu, ale nie są w ciemię bici. Trzech śledzi mój lot i celuje... nie, nie we mnie, tylko w miejsce, w którym za chwilę się znajdę... Kątem oka widzę, jak Kytes szarżuje na najbliższego, tamten przeładowuje działko. Pod nimi tłum demonstrantów zbliża się do turystów. Dzieli ich dziesięć metrów. Biało-różowy skuter wisi wysoko nad nami. Chłopak trzyma się za ramię. Czerwień. Teraz! Uciekam Doomem w bok widząc, jak przedramię jednego z napastników opuszcza bełt. Dobrze! Niestety, drugi „zbrojowiec” ma więcej cierpliwości i dostosowuje celowanie do mojego ruchu. Bełt opuszcza przedramię. Trzeci również strzela. Mkną do mnie cztery pociski! W górę, w górę! Czuję wstrząs: Doom oberwał w prawe biodro i w lewe udo. Pozostałe dwa groty przemknęły z prawej i lewej strony tułowia. Schemat zbroi wskazuje, że został zarysowany pancerz, nic poważnego. Kytes taranuje egzoszkieletowca po prawej. Zbrojowiec, zaaferowany strzelaniem, nie zauważył szarży z dołu i z tyłu. Złączone ciała koziołkują w powietrzu i wzoszą się nad czarnego sąsiada, który dostrzega ich i rusza, by wspomóc towarzysza. Krótki rzut oka na plażę. Ktoś krzyczy: widzę dziewczęcą sylwetkę pochylającą się nad kimś. Nie ma czasu. W bok! W lewo! Usuwam się z toru lotu egzoszkieletowca, ale po prawej widzę drugiego, który podąża moim śladem. Z lewej dołącza się trzeci, z tyłu czwarty, widzę to w ekranie wstecznej kamery. Kątem oka dostrzegam, że Kytesem zainteresowało się trzech pozostałych, w tym wódz. Peter wytryskuje świecą do góry. Naśladuję jego ruch. Nie mamy szans. Biało-różowy skuter odwraca się w stronę morza. Zerkam w dół. Turystów dzieli od tubylców pięć metrów. Jakiś ciemnoskóry drapieżnik wyciąga zakrzywione ręce ku najwolniej biegnącej kobiecie... Pełny ciąg. Ku chmurom. Ku gwiazdom. Nie mamy szans. Wstrząs w lewej stopie. Trafili mnie. Nic groźnego. Wstrząs w kroczu. Schemat rozjarza się w tym miejscu na czerwono. Nie ma informacji o uszkodzeniu istotnych systemów. Wsrząs w lewej ręce. Bełt wyrywa ją do góry i przez krótki moment ciągnie mnie w tę stronę. Rozjarza się schemat. Pomarańczowo. Wstrząs z tyłu pleców. Obcierka. Wstrząs. Wstrząs. Wstrząs. Kręć spirale, idioto, nie leć prosto, czego się uczyłeś w Goodabads... Zataczam kręgi. Wokół lecą srebrne iskry, towarzyszą mi jak delfiny statkowi, połyskują i oddalają się w ciemniejące niebo. Wyżej, wyżej, ciaśniej, znowu pięć bełtów... Gdzie jest Peter? Widzę go we wstecznej kamerze, pochwycili go, ciągną w dół. Dlaczego nie krzyknął? Zawracam. Szeroki łuk znaczą smugi kondensacyjne. Za mną przelatują wachlarzem bełty. Kiedy skończy im się amunicja? Nie mogą mieć tego dużo. Peter leci plecami w dół. Pcha go trzech czarnych. Mężczyzna z tłumu dogania kobietę, jego ręka wczepiła się w pasek spódnicy. Lecę do ciebie, mistrzu...

– Torkil, uciekaj.

– Nigdy.

Mój motomb zwiększa prędkość.

– Zabijesz się.

– I kogoś ze sobą zabiorę.

Coraz szybciej.

– Torkil!

Jeszcze szybciej. Nagle widzę w kamerze wstecznej jakiś cień, który łamie tor jednego z moich napastników. Sprzymierzeniec?! Nie ma czasu na nawiązywanie znajomości. Sylwetka wodza, jego sztandar i całe ozdobne okratowanie rośnie w oczach. Nieznany cień znowu miga za plecami. Jeszcze piętnaście metrów... Peter próbuje wyrwać się z objęć trzech napastników, ale blokują jego ramiona. Wódz celuje w jego szyję i głowę i wysyła bełt za bełtem. W oczach, ustach i górnej części korpusu Dooma tkwi już co najmniej dziesięć grotów.

– Straciłem wzrok. Uciekaj.

Mam do nich jeszcze pięć metrów...

Od gruntu dzieli nas najwyżej dwadzieścia. Przy prędkości trzystu kilometrów na godzinę to ułamek sekundy. Dla mnie dziesięć ułamków.

– Peter, wyrwij się i przetocz się! Jesteśmy przy ziemi!

Doganiam przywódcę, który słysząc ostrzeżenia kompanów, odwraca się do mnie. Chwytam jego kratownicę i nie pozwalam uciec...

Pozostali dwaj egzoszkieletowcy puszczają Kytesa i wyrywają pełnym ciągiem w bok. Ich pancerze sypią skry, gdy przez ułamek sekundy zahaczają o grunt. „Crash” wali całą mocą generatorów w bok i rozlewając wokół pióropusze ognia, przetacza chromowane cielsko po kamiennych płytach.

...twarz lidera zaczyna się wykrzywiać w grymas zaskoczenia i przerażenia, ale nie układa się do końca w maskę śmierci, bo raptem zamienia się w niewyraźną krwawą miazgę. Wyje alarm motomba. Czerwień na schemacie. Próbuję się podnieść. Nie mogę. Ręce uwięzły w okratowaniu lidera zbrojowców. Nogi. Nogi są chyba sprawne.

Wyłączam przyspieszenie. Kątem oka widzę, jak Peter przestaje sunąć po kamiennych płytach, podnosi się i startuje w skos... Po chwili z drugiej strony widzę, że egzoszkieletowcy się oddalają. Dwóch, trzech, czterech. A gdzie jeszcze dwóch? Sprawdzam radar. Tak, uciekają, ale brakuje dwójki. Zamiast nich coś innego kręci piruety. Oprócz tego zbliżają się dwa duże obiekty. Policja?

– Peter, użyj radaru.

– Spokojnie. Systemy autonomiczne same zadbają o lądowanie.

– Widzisz, co się dzieje na radarze?

– To chyba wojsko.

Dopiero teraz zaczynam słyszeć odgłosy otoczenia. Tłum tubylców krzyczy, ale już nie z wściekłości, tylko z przerażenia. Uciekają! Uciekają! To musi być wojsko! Ile to wszystko trwało? Wyłączam nagrywanie. Ponad minutę. Nie mogę w to uwierzyć. Minutę i dwadzieścia dwie sekundy.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...