Mass Effect: Objawienie

4 minuty czytania

Przyznam szczerze, że biorąc z półki sklepowej książkę „Mass Effect: Objawienie” i dumnym krokiem zmierzając do kasy, nabrałem pewnych wątpliwości. Czy ja naprawdę chcę wydać na ten niepewny biznes aż 27 złotych i złamać swoją niepisaną zasadę? Dawno temu, po latach rozczarowań i rozgoryczenia, obiecałem sobie, że już nigdy nie zakupię powieści opartej na grze komputerowej, bo to jeden wielki przekręt. Wystarczy, że dana korporacja zatrudni jakiegoś początkującego chałturzystę, który nawet nie grając w daną produkcję oraz nie czując jej klimatu, skleci naprędce pasującą do uniwersum historyjkę i mamy czysty zysk. Jakość jest nieważna, gdyż koszta są minimalne, a przychody ogromne.

Nie mogłem też nie zauważyć, kto za owym tytułem stoi – niejaki Drew Karpyshyn, autor, którego miałem wątpliwą przyjemność poznać, przy okazji czytania książkowej adaptacji „Tronu Bhaala” (której „jakość” pominę litościwym milczeniem).

Trzecią i niemniej istotną sprawą była „świeżość” tej powieści. Jasne, bardzo mnie ucieszył fakt, że finalnie jakiś wydawca postanowił przełożyć ją na nasz język i sprowadzić do kraju, jednak nie o kilka lat za późno? Czy książka czymkolwiek zaskoczy gracza, który może poszczycić się ukończeniem dwóch części komputerowej serii? Zobaczymy, gdyż postanowiłem zaszaleć i pójść w tany ze samą Śmiercią oraz być tak zuchwałym, aby uwieść samą zdradziecką dziewkę Fortunę. Za punkt honoru ustanowiłem sobie zrecenzowanie tej książki. Teraz czas na diagnozę, jak zniósł to mój biedny organizm.

Jak zapewne wiecie, „Mass Effect: Objawienie” jest swoistym prequelem pierwszej części wirtualnej sagi. Po prologu, który przedstawia nam zaczątki „Wojny Pierwszego Kontaktu” (pierwszej batalii ludzi z obcym gatunkiem), przenosimy się do 2165 roku, kiedy to David Anderson jest jeszcze młody i piękny oraz dopiero zaczyna piąć się na szczeblach kariery wojskowej. To właśnie wokół niego i tajemniczego ataku na Sidon, ściśle tajnej bazy Przymie... pardon – Sojuszu (o tym trochę później), kręci się cała historia. Okazuje się, że statek naszego dziarskiego kapitana, podczas rutynowego patrolu na Skylliańskiej Krawędzi (wiem, że inna terminologia… Potem!), jako jedyny odebrał sygnał SOS płynący z placówki. Szybko dowiadujemy się, że stacja została zaatakowana przez obce siły i najwyraźniej ktoś im dopomógł we wślizgnięciu się do pilnie strzeżonej bazy. Podejrzenia padają na niejaką Kahlee Sanders, która na chwilę przed napadem, w niewyjaśnionych okolicznościach, uciekła z Sidonu. Zadanie niezwłocznego odnalezienia naszej uciekinierki i odkrycia, kto stał za atakiem, otrzymuje oczywiście Anderson. Jednakowoż, żeby nie było tak do końca różowo, owo wydarzenie nie przeszło w galaktyce bez echa i ułożyć wszystkie kawałki układanki, na swój bezpośredni i ekscentryczny sposób, próbuje Saren, członek elitarnego oddziału Duchów (cieszę się, że już wiecie, o co chodzi). Facet jest znany ze swojej nienawiści do ludzkiej rasy i chęci upokorzenia jej przed Międzygalaktyczną Radą, więc kapitan musi się spieszyć, jednocześnie wykazując się swoim rozumem i sprytem.

Opowieść, jak przystało na lekturę tego kalibru, jest prosta jak przejście gry na najniższym poziomie trudności. Całość jest łatwa do przewidzenia (szczególnie, jeżeli przeszło się „Mass Effect”), a zaskakujące zwroty akcji istnieją tylko w sferze teorii. Postacie również są jednowymiarowe aż do bólu, co nie powinno w sumie dziwić, gdyż jest to niechlubny standard tego typu historyjek. Przykładowo – dobrze wiemy, że Saren to antypatyczny skurczybyk, który zmierza po trupach do celu, a Anderson to idealny przykład „galaktycznego rycerza w lśniącej zbroi”, który słucha swoich podkomendnych, ale gdy w grę wchodzi moralność i życie niewinnych, to sumienie kieruje jego poczynaniami. Choćby miała nadejść apokalipsa, a w grę wchodziłoby uratowanie miliardów istnień i reputacja własnej rasy, to oni wciąż będą tak samo cholernie przewidywalni.

Szczęśliwie, nie oznacza to jednak, że całość czyta się źle. Jest to całkiem słodziutka lektura na zimny jesienny wieczór, która może się podobać – pełna smacznych dialogów i strzelanin, gdzie nie ma czasu na dłużyzny. Nie jest to może uczta literacka, ale nie samymi wykwintnymi daniami człowiek żyje i czasem trzeba wpaść do baru szybkiej obsługi i zamówić niezdrowego hamburgera, nie?

„Objawienie”, co nie jest w sumie niespodzianką, okazuje się fantastycznym kompendium wiedzy o uniwersum „Mass Effect”. Opisy lokacji, ras i zwyczajów są może oszczędne, ale znakomicie wprowadzają we frapujący świat stworzony przez BioWare. Przed rozpoczęciem lektury miałem pewne obawy, jak Karpyshyn poradzi sobie z przedstawieniem technologii i wyjaśnieniem jej tajników, czy uniknie popularnego „technobełkotu”? Ku mojemu zadowoleniu, autor poradził sobie dobrze i cały myk z dziedzictwem Protean oraz Przekaźnikami Masy, naświetlił bardzo klarowanie. Niestety i w tym miejscu weterani komputerowej sagi, szczególnie ci uważnie czytający encyklopedię umieszczoną w grze, mogą poczuć się oszukani, bo zdecydowaną większość faktów zawartych w książce znają już na wylot. Jasne, kilka ciekawych smaczków znajdzie się i dla nich, ale generalnie ich ilość nie powala.

No i przyszedł czas na „crême de la crême”, czyli rodzime tłumaczenie książki. Niestety – tłumacz nie sprostał wyzwaniu, czego próbkę mogliście zauważyć kilka akapitów wyżej. No, ale skoro nie grało się w grę oraz nie potrafi się wystukać numeru telefonu do Electronic Arts (raczej by pomogli, w końcu to dla nich darmowa reklama), to trudno o zgodność z nazewnictwem. Z ciekawszych kwiatków – „narzędzie wielofunkcyjne” (Omni-klucz), „Najwyższy” (Suweren), „Wniebowstąpienie Przeznaczenia” (Destiny Ascension) czy notoryczne mylenie dziarskiego kapitana ze znanym duńskim bajkopisarzem – Andersenem. Takich wpadek jest znacznie więcej – jedne zdarzają się częściej, drugie rzadziej. Generalnie jednak przyjąłem to mężnie i tylko kilkakrotnie spadłem z krzesła ze śmiechu.

Za to człowiek odpowiedzialny za korektę powinien dostać po pensji. Rozumiem, że w książce mogą znaleźć się błędy stylistyczne (choć ich ilość w tym przypadku jest nieprzyzwoicie duża), ale literówki i błędy ortograficzne? Nieładnie.

Dobra, przyszedł czas, aby krótko podsumować „Mass Effect: Objawienie”. Jeżeli jesteś fanem komputerowej sagi albo w niedługim czasie zamierzasz zapoznać się z grami, opartymi na tym świecie, to naturalnie ta pozycja jest dla ciebie lekturą obowiązkową, którą zakupić musisz – pomimo przekładu niskich lotów oraz przewidywalnej historii. Natomiast reszcie nie mogę polecić tego tytułu z czystym sumieniem i przejdziecie obok niego raczej obojętnie. Ot przaśna i nieźle sklecona historyjka, która jednak nie angażuje czytelnika i nie wywołuje większych emocji. Szkoda, liczyłem na przełamanie klątwy fatalnych adaptacji, a tutaj taki pasztet.

Ocena Game Exe
5
Ocena użytkowników
6.94 Średnia z 8 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...