Fragment książki

23 minuty czytania

Prolog

A teraz świat powoli pogrąża się w mroku. Nie w dymie pożarów, bez huku dział i łoskotu czołgów, tylko przy cichych dźwiękach harfy – zmiany nastrojów, dziwnie przedłużone cienie, delikatne kroki niezauważonej inwazji. Najeźdźca pojawił się niespodziewanie i jest już pośród nas, nieczego nieświadomych. Co rano, jak zwykle, słońce wschodzi nad plastikowym światem supermarketów i biurowców, hurtowni, fabryk i dudniących dieslami ciężarówek, miast uśpionych szeptem CD-romów, ludzi istniejących coraz bardziej cyfrowo. Ludzie wciąż czują się panami stworzenia, żyją tak, jakby ich królestwo miało trwać wiecznie. Za kilka tygodni zapadnie noc dziejów, ale życie toczy się jak gdyby nigdy nic, nieświadome końca wieku rozumu, myśli sokratejskiej i apollińskiej logiki.

Nikt nie zauważył końca świata. Ale już wkrótce, już niedługo...

Rozdział pierwszy
Poranna mgła nad Mostem Alberta

To było tuż przed świtem, kiedy ciemność jest najbardziej nieprzyjemna. Z Tamizy wypełzła nad Londyn gęsta, mroźna mgła tłumiąca szum rzeki i nieśmiały śpiew ptaków, które na drzewach nad bulwarem oczekiwały rychłego wschodu słońca. Luty. Psia pogoda. Church nie zważał ani na pogodę, ani na porę, tylko włóczył się bez celu pogrążony w myślach, których gorycz, kiedyś niemiła, przyciągała go teraz obsesyjnie. Gdyby na pustej ulicy zobaczył go jakiś zabłąkany przechodzień, mógłby pomyśleć, że zobaczył ducha: wysoki, chudy, bladość skóry jeszcze podkreślona kruczoczarną czupryną i smutnym wyrazem twarzy. W ciągu ostatnich dwóch lat coraz częściej wyruszał na takie nocne włóczęgi. W zgiełku dnia potrafił zapomnieć o przeszłości, po zmierzchu jednak wspomnienia wracały ze zdwojoną siłą, zmuszając go do wyjścia z domu w nadziei, że krążąc po ulicach zdoła im uciec. Na to nie było jednak najmniejszych szans. Po powrocie do domu znów natrafi na jej rzeczy i miejsca, gdzie kiedyś była. Był jak w matni: aby powrócić do normalnego życia musi o niej zapomnieć, a na to nie pozwalała jej tajemnica, zagadka, przez którą skazany był na życie w świecie mgły, deszczu i niewiedzy. Czuł, że dopóki nie rozwiąże tej zagadki, nie będzie sobą.

Tej nocy jednak coś się zmieniło. Z domu wygnały go nie tylko wspomnienia, dołączył do nich jeszcze zły sen o Bogu, który uznał, iż Jego dzieło, czyli nasz świat, ostatecznie się nie udało i nie można go już żadną miarą naprawić. Postanowił więc zniszczyć je i wszystko zacząć od nowa. Church aż zdziwił się, jak wielkie wrażenie zrobił na nim taki sen.

Usłyszał jakiś hałas pośród stojących w pobliżu kubłów na śmieci, to zapewne pies poszukujący jedzenia. Z ostrożności przystanął jednak i uważnie obserwował kubły, aż we mgle zamajaczył się rdzawy kształt. Lis. Zwierzę zatrzymało się na chwilę, spojrzało nieufnie na Churcha, a potem jakby rozpoznało w nim pokrewną duszę, przeszło obok i znikło we mgle. Church poczuł w sercu dawno zapomniane ukłucie, które dopiero po dłuższej chwili rozpoznał – zachwyt. Wolne, nieoswojone zwierzę w królestwie betonu, asfaltu, spalin i przepisów. Jednak od czasu odejścia Marianny Church miał fatalistyczny pogląd na świat i w miejsce zachwytu szybko powróciła gorycz, a całe wydarzenie potwierdziło tylko wszechogarniającą beznadzieję. Być może ten sen jest proroczy. Nigdy nie był zbyt zachwycony współczesnością, być może właśnie dlatego w dzieciństwie pociągała go archeologia, a teraz wszystko wydawało się jeszcze gorsze. Jeśli istnieje Bóg, to na co mu świat, w którym tak trudno o tak podstawową rzecz jak zachwyt? Większość znanych Churchowi ludzi wierzyła wprawdzie, że kiedyś świat był lepszy, a uczucia silniejsze. Teraz jednak wydawało mu się, że ludzie ci nie mieli nawet siły znienawidzić swojego własnego świata, tylko uginali się pod nim znużeni rutyną, regułami, oraz ciężką pracą nagradzaną tylko i wyłącznie pieniędzmi. Nic nie budziło już namiętności, w nic nie można było uwierzyć. Nawet na Boga nie można już liczyć, kiedy kościoły różnych wyznań wydawały się upadać. Desperacko pozbywały się resztek wiary w cuda, rozmieniając ją na drobne przyjemności życia we wspólnocie, działalność charytatywną, wiarę w postęp, nudę. Church sam zresztą nie miał czasu na Boga. To ironiczne, ale wrócił do punktu wyjścia: Bóg zamierza zaraz skończyć ze światem, a sam nie istnieje.

Zaśmiał się pod nosem. We mgle usłyszał niesamowity odgłos ni to szczekania, ni to skomlenia lisa. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie zacząć go gonić, przepędzić w bardziej odpowiednie dla zwierzęcia miejsce. Wiedział jednak, że nie ma dość sił i brak mu zręczności, nogi miał jak z ołowiu, a na ramionach spoczywał jakiś nieznośny ciężar.

Po myślach o Bogu przyszły, jakby nie było lepszego tematu, myśli o nim samym i jego przegranym życiu. Czy był dobrym człowiekiem? Optymistą? Czy miał uczucia? Raz, na pewno, ale to było zanim Marianna odwróciła świat do góry nogami. Jak to możliwe, że jedno wydarzenie może zamienić całe życie w kielich goryczy?

Przeszedł go dreszcz, wcale nie od zimna, nie mniej jednak owinął się ciaśniej płaszczem. Zastanawiał się czasem, co przyniesie mu przyszłość. Dwa lata temu serce przepełniała nadzieja, że życie pójdzie zgodnie z ustalonym wcześniej planem: jeszcze więcej artykułów w czasopismach naukowych, jakaś książka, w niej przenikliwe i błyskotliwe uwagi na temat kondycji ludzkiej, które spowodują cichą rewolucję w myśli archeologicznej. Jako pierwsza osoba w rodzinie ukończył wyższą uczelnię; w Oxfordzie bardzo dobrze się zapowiadał. Miał wielkie nadzieje, 26 lat i wiedział o sobie wszystko. Teraz, w wieku 28 lat, nie wiedział o sobie nic, po omacku szukając drogi w obcym, bezsensownym świecie. Wyrzucił z pamięci wszystkie swoje przemyślenia na temat kondycji ludzkiej, a wygrzebywanie z ziemi starożytnego śmiecia nie wydawało się już tak pociągające jak kiedyś, na kursie archeologii. Wygrzebywanie śmieci – kiedy nie owija się w bawełnę, brzmi to żałośnie i tym bardziej upokarzająco. Nigdy w życiu nie był żałosny; bywał silny, zabawny, inteligentny, pewny siebie, ale nigdy żałosny. Miał duży potencjał, ambicje, marzenia, wszystkie te rzeczy wydawały się nieodłączną częścią jego życia, wydawało się, że nigdy ich nie straci, a teraz, proszę, nie zostało po nich ani śladu. Gdzież są teraz?

Teraz nie było go stać na nic więcej niż dorywczą pracę w redakcjach gazet, tłumaczenia instrukcji obsługi na prosty angielski, albo pisanie tekstów reklamowych; to wystarczało na rachunki, ale nie miało żadnej przyszłości. A wszystko przez Mariannę. Czasem chciałby zamienić swoje uczucia w zgorzknienie, nienawiść, cokolwiek, byle móc żyć dalej; nie mógł się jednak na to zdobyć. Odebrała mu życie i pozostawiła samego na lodzie, a on nie da teraz rady powrócić na brzeg.

Ucieszył się jak dziecko, kiedy tok ponurych myśli zaburzył plusk wody dochodzący znad nierównego brzegu Tamizy. Church pomyślał najpierw, że to jakaś mewa w rzece, kolejna nachodząca go dziś przedstawicielka dzikiej natury, ale rozlegający się z przerwami hałas kazał się domyślać, że to coś większego. Pochylił się nad zimną, mokrą barierką i czekał cierpliwie, aż mgła pozwoli zobaczyć źródło pluskających i chlapiących dźwięków.

Odczekał kilka minut, ale niczego nie wypatrzył i dopiero kiedy miał odejść, mgła uniosła się jak kurtyna w teatrze i jego oczom ukazała się otoczona białymi kłębami, przycupnięta jak ogromna wrona sylwetka. Postać pochyliła się nad wodą, a potem, chwiejąc się, wstała i Church dostrzegł bladą, kościstą dłoń. Należała do starej kobiety w długiej czarnej sukni i szalu. Czarna dama prała coś, Church nie potrafił dostrzec co, ale cała scena przypominała mu fotografie kobiet z Bliskiego Wschodu, robiących pranie w błotnistych rzekach. Co dziwne, z początku nie czuł się zaskoczony tym, że zobaczył kogoś nad ranem w lodowato zimnej wodzie, ale rósł w nim niepokój, w miarę jak coraz dłużej patrzył na powtarzające się czynności praczki. Niepokój przerodził się w końcu w panikę i Church odsunął się od barierki, żeby dłużej nie patrzyć na kobietę, która w tym momencie wstała, jakby wyczuła jego obecność, i odwróciła się. Miała straszną, bladą i wychudzoną twarz, oraz czarne, świdrujące spojrzeniem oczy. Jednak Church rzucił się do ucieczki dopiero wtedy, kiedy zauważył, co kobieta trzyma w rękach – zanim pobiegł ku Mostowi Alberta, przez chwilę mignęła mu w oczach ludzka głowa, ociekająca krwią kapiącą w zimne nurty Tamizy. Głowa ta miała jego własną twarz.

* * *

Ruth Galagher słuchała w głowie jakiejś piosenki; melodia znajoma, ale nie pamiętała, kto ją śpiewa, może The Pogues. Potem zajęła się planowaniem tegorocznych letnich wakacji, które miała nadzieję spędzić na południu Francji, a chwilę później jej uwagę przykuła perłowa masa unoszącej się nad Tamizą mgły. Kiedy powróciła do rzeczywistości, Clive nie przestał jeszcze burczeć na nią.

- I jeszcze jedna rzecz; dlaczego musisz zawsze się tak wywyższać?

Clive gestykulował, jakby był ojcem pouczającym małe dziecko; na Ruth nawet nie patrzył, zajęty swoją przemową nie musiał już zwracać na nią uwagi.

- Wcale się nie wywyższam się, ja po prostu jestem wyżej od ciebie – odrzekła. To nie była taktowna odpowiedź, ale Ruth nie mogła się oprzeć pokusie. Musiała powstrzymać uśmiech, kiedy z ust Clive'a wydobył się odgłos przypominający szum pary uchodzącej z kotła lokomotywy. Ruth, mierząca sobie dobrze ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, patrzyła na niego z góry, co jeszcze pogarszało sytuację, ale Clive przez cały wieczór traktował ją źle, że czuła się usprawiedliwiona w swojej złośliwości.

Kiedy spotkali się przed sześcioma tygodniami na towarzyskim zebraniu palestry, Ruth, jak zwykle na początku znajomości, była przepełniona nadzieją i optymizmem; to nie jej wina, że ten związek się rozpadnie. Co więcej, mając za sobą tyle nieudanych związków z mężczyznami, tym razem starała się być bardziej wyrozumiała. Clive okazał się jednak być taki sam jak większość z napotkanych przez nią ostatnio mężczyzn: był egocentrykiem, denerwowała go jej inteligencja, choć bał się do tego przyznać, a w dodatku poczuł się niepewnie, jak tylko zrozumiał, że Ruth nie zamierza desperacko trwać w związku, zgadzać się na każdą jego zachciankę i przymykać oka na jego liczne i nieznośne wady. Szybko zauważyła, że Clive utożsamiał jej delikatne rysy twarzy i czarne, kręcone włosy z jakimś przestarzałym obrazem kobiety, która poddałaby się jego władzy.

Jego zachowanie doprowadziłoby ją do pasji, w nocy jednak zdała sobie sprawę, że są zupełnie sobie obcymi ludźmi i Clive nie będzie już dłużej wystawiać na próbę jej cierpliwości.

Klęska związku z Clivem była jednak objawem bardziej ogólnych kłopotów. Nic w jej życiu nie było trwałe, choć właśnie tego pragnęła teraz, dobiegając trzydziestki. Praca, spełnienie ambitnych marzeń snutych z ojcem jeszcze w dzieciństwie, przyniosła tylko wewnętrzną pustkę i zmęczenie; za późno było jednak teraz, by się cofnąć i zacząć wszystko od początku. Nie podobało się jej również życie w Londynie, a swoje życie towarzyskie mogła opisać co najwyżej jako zadowalające. Czuła się, jakby, wstrzymawszy oddech, czekała, aż coś się stanie.

W głowie Ruth znowu rozległa się melodia piosenki The Pogues, a kiedy nie udało się jej przypomnieć sobie refrenu, zwróciła znów uwagę na mgłę i to, jak mocno tłumiła ich kroki. Już niedaleko, zaraz będę w domu, pomyślała z ulgą.

- I jeszcze jedna rzecz -

- Jeśli jeszcze raz to powiesz, Clive – przerwała Ruth spokojnym głosem, – będę zmuszona wykonać na tobie doraźnego zabiegu nacięcia tchawicy. Myślę, że użyję w tym celu swojego pióra.

Clive załamał ręce.

- To koniec! Mam dość! Sama idź sobie do domu!

Odwrócił się na pięcie i zniknął we mgle z głową zwieszoną jak zepsute dziecko, na które ktoś nakrzyczał.

- Dżentelmen w każdym calu – mruknęła pod nosem.

Gdy ucichły jego kroki, Ruth poczuła się nieswojo. Szkoda, że nie wyszli z klubu wcześniej, albo że nie postawiła na swoim, kiedy Clive postanowił wyjść z taksówki i przespacerować ostatnie kilkaset metrów do jej mieszkania – chciał "spokojnie porozmawiać". Londyn w nocy to nie miejsce dla samotnej kobiety. W miarę jak przyśpieszała kroku, po ulicy rozchodziło się nerwowe stukanie jej obcasów, ale nawet ten dźwięk był lepszy od nieprzyjemnej ciszy. Dopiero, kiedy zbliżyła się do Mostu Alberta, usłyszała inne dźwięki: szamotanina, ciężkie oddechy, ciosy pięścią.

Ruth zatrzymała się. Instynkt nakazywał pobiec dalej do domu, ale sumienie nie pozwalało jej zignorować kogoś, kto mógł potrzebować pomocy. Poruszyła się dopiero wtedy, gdy usłyszała czyjś stłumiony krzyk dochodzący z ciemności pod mostem. Zapewne dwóch włóczęgów bije się o butelkę taniego wina, pomyślała, ale nie uspokoiło jej to. Zbyt wiele widziała raportów policyjnych, żeby zapomnieć o innych, bardziej poważnych i przerażających możliwościach. Znalazła schody prowadzące w dół ku rzece i powoli zaczęła nimi schodzić, pozostawiając za sobą światła miasta we mgle.

Church, kiedy usłyszał odgłosy tej samej bójki, zdążył się już nieco uspokoić, choć nerwy wciąż miał rozkołatane. Przerażająca twarz tajemniczej kobiety nie dawała się wymazać z pamięci, ale zdołał niemal zupełnie przekonać sam siebie, że tak naprawdę nie zobaczył w jej rękach nic strasznego. Zapewne były to jakieś brudne szmaty, reszta to gra świateł i mgła, ot i wszystko.

Zbliżał się do Mostu Alberta z przeciwnej strony niż Ruth i odgłosy szamotaniny wydały mu się miłą odmianą po tym, co zobaczył wcześniej. Zszedł po niebezpiecznie śliskich schodkach ku rzece i znalazł się na biegnącej wzdłuż brzegu kamiennej ścieżce pokrytej cuchnącymi resztkami gnijących roślin. Ponad nim, we mgle, ledwie dostrzegalna zmiana światła zapowiadała zbliżający się świt, jednak ciemności pod mostem pozostawały nieprzeniknione.

Jego uszu dochodził teraz tylko szum Tamizy i Church zastanawiał się, czy odgłosy walki nie były tylko złudzeniem. Przystanął i nasłuchiwał uważnie. Rozległ się cichy krzyk, natychmiast stłumiony. Church zrobił kilka ostrożnych kroków głębiej w ciemność.

Trzymając się blisko ściany nabrzeża tak, aby pozostać niewidzialnym, nasłuchiwał dalej: ciężkie buciory stąpające po kamieniach, czyjeś jakby warknięcie, krztuszący się oddech. Jego oczy przyzwyczaiły się w końcu do ciemności i w niewyraźnych zarysach ujrzał, co działo się pod mostem.

Jakiś gigantycznego wzrostu człowiek, stojący plecami do Churcha, trzymał za klapy drugiego, mniejszego. Ofiara wydawała się słaba jak kot; był to chudy mężczyzna w okularach na poszarzałej twarzy, ubrany w ciemny garnitur. Obok niego leżała na ziemi aktówka.

Napastnik, wysoki na co najmniej dwa metry, odwrócił się nagle, choć Church mógł być pewien, że nie zrobił najmniejszego hałasu. Wielkolud był łysy, zwierzęcą twarz wykrzywiał mu gniew, a w ciemności wydawało się, że jego głęboko osadzone oczy jarzyły się zimnym, szarym ogniem. Church mimowolnie zadrżał, jakby opłynęła go jakaś przerażająca, czarna fala.

- Postaw go na ziemi! – rozległ się kobiecy głos.

Zaskoczony Church aż podskoczył. Po drugiej stronie mostu stała piękna, czarnowłosa kobieta o bladej twarzy; jej postać odcinała się na tle mlecznobiałej mgły.

Wielkolud parsknął jak koń; jego oddech zamienił się na zimnym powietrzu w pióropusz pary. Powoli zwracał nienawistny wzrok ku Churchowi i ku kobiecie, wciąż, jakby bez wysiłku, przytrzymując swoją podobną szmacianej lalce ofiarę. Church ponownie poczuł drżenie serca; w tej scenie też było coś przerażającego, nie dającego się ogarnąć rozumem.

- Jeśli go nie postawisz, wezwę policję – ponownie odezwała się kobieta. Jej głos był spokojny, ale stanowczy.

Churchowi zdało się przez chwilę, że ofiara wielkoluda nie żyje, ale wkrótce potem mały człowieczek poruszył głową i zaczął mamrotać coś nieprzytomnym głosem. Wielkolud spojrzał jeszcze raz na Churcha i nieznajomą kobietę, tym razem z pogardą, i bez widocznego wysiłku podniósł swoją ofiarę z ziemi. Uczynił to z nadludzką siłą, jedną ręką, drugą trzymając na podbródku małego człowieczka, gotowy w każdej chwili skręcić mu kark.

- Przestań! – krzyknął Church i rzucił się ku wielkoludowi.

W tym momencie zdjął go ogromny, trudny do wytłumaczenia strach. Napastnik wpił w niego wzrok; wydawało się, że jego twarz zmienia kształt i kolor, jak plama oleju na wodzie. W pamięci powrócił obraz tajemniczej praczki i tego, co trzymała w rękach, a potem Church zupełnie utracił panowanie nad potokiem swoich myśli. Jego umysł desperacko próbował zrozumieć obraz twarzy wielkoluda, która zamieniała się w coś zupełnie innego; przez chwilę niemal zrozumiał, co się dzieje, ale w tym samym momencie każde, nawet najsłabsze wzrokowe doznanie było jak spojrzenie w sam środek słońca. Wszystko rozjaśniło się straszną bielą, a potem zgałso i Church padł nieprzytomny na ziemię.

Kiedy odzyskał przytomność, było już jasno; czyjeś troskliwe ręce próbowały go ułożyć w pozycji siedzącej. Churcha nie opuściło jeszcze przerażenie, wciąż wydawało mu się, że patrzy na zmieniającą kształt twarz wielkoluda, ale powoli zaczęła do niego docierać rzeczywistość: jego ubranie było mokre od leżenia na ziemi, a wokół biegali i krzyczeli jacyś ludzie starający się mu pomóc. Starał się zrozumieć, co się stało, ale w pamięci ziała dziura, jakby ktoś wyciął wszystko, co stało się po jego upadku.

- Jak się pan czuje – zapytał kucający nad nim sanitariusz, świecąc mu w oko małą latarką. Gdy zgasła, Church ujrzał kręcących się pod mostem policjantów w mundurach i funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu.

- Widział pan, co tu się stało? – zapytał sanitariusz.

Church nie mógł zebrać słów.

- Ktoś się bił. A potem... – Church rozejrzał się ciekawie wokół siebie. – A potem chyba zemdlałem. Żałosne, prawda?

Sanitariusz pokiwał głową.

- Ona powiedziała to samo.

Trochę dalej leżała owinięta kocem kobieta, którą Church widział, zanim stracił przytomność. Badał ją inny sanitariusz, podczas gdy policjanci starali się zrozumieć odpowiedzi na pytania, które jej zadawali. Kobieta spojrzała na Churcha. Kiedy ich oczy spotkały się, poczuł, że łączy ich coś więcej niż wspólnie przeżyte niebezpieczeństwo; byli parą pokrewnych dusz. Poczuł tak intymną bliskość z tą nieznajomą, że zmieszany odwrócił wzrok.

- Czy mógłby pan nam odpowiedzieć na kilka pytań? – zapytał jakiś policjant, pomagając mu przy tym wstać. W panującym wokół zamieszaniu wydawał się być niezwykle spokojny, ale jego skupione oczy zdradzały niepokój. Zrobili razem kilka kroków w kierunku wody i Church kątem oka zauważył fotografowanego właśnie trupa; ofiara miała złamany kark.

- Jak długo byłem nieprzytomny? – zapytał.

Policjant wzruszył ramionami.

- Raczej niedługo. Jakiś listonosz usłyszał odgłosy bójki. Radiowóz dotarł tutaj w pięc minut po jego telefonie. Co pan zobaczył?

Church opowiedział, jak usłyszał hałas, a potem zauważył wysokiego mężczyznę i jego ofiarę. Policjant przyglądał mu się badawczo, odrobinę podejrzliwie.

- A potem on pana zaatakował?

Church potrząsnął głową.

- Nie, chyba nie.

- Więc co się stało panu i tej pani?

Poczuł w głowie nieznośne mrowienie, kiedy próbował sobie przypomnieć, co zobaczył, a kiedy pamięć odmówiła posłuszeństwa, poczuł niemal ulgę.

- Byłem zmęczony, a ziemia wydawała się taka bezpieczna -

Policjant spojrzał na niego dziwnie.

- Skąd mam wiedzieć, co mi się stało? – Church starał się zmienić temat. – Gdzie jest jego aktówka?

- Nie znaleźliśmy żadnej aktówki – odpowiedział policjant, zapisując coś w notesie. Wydawał się uszczęśliwiony, jakby brak teczki wszystko wyjaśniał; to był zwykły napad rabunkowy.

Church spędził następną godzinę na komisariacie, bezskutecznie starając się wyrazić swoje obawy w sposób, który byłby do przyjęcia dla policji. Wychodząc z komisariatu, napotkał nieznajomą spod mostu, która najwyraźniej miała za sobą podobną rozmowę.

- Może napijemy się razem kawy? Muszę porozmawiać o tym, co się stało – powiedziała bez żadnych wstępów. Przejechała ręką po włosach, a potem uśmiechnęła się. – Przepraszam. Ruth Gallagher. – Wyciągnęła rękę.

Church przyjął silny i pewny uścisk jej dłoni.

- Jack Churchill. Proszę mi mówić Church. Nie chcieli pani słuchać, prawda?

Ruth westchnęła. – Nie ma się co dziwić. Jestem prawniczką, codziennie mam podobne sprawy w sądzie. Szybko zorientowałam się, że policja zawsze uczepi się najprostszego wytłumaczenia. Chcą to wydarzenie zamknąć w aktach jako napad rabunkowy; nie ważne, co powiem, i tak nie zmienią zdania.

- Napad rabunkowy, jasne. A Kennedy'ego w Dallas przypadkowo postrzelili. – Church uważnie przyglądał się Ruth, starając się odgadnąć jej myśli. Kobieta odwróciła wzrok, wydawała się zmartwiona i zdezorientowana.

Było w niej coś, czemu Church nie był w stanie się oprzeć. Weszli do małego baru wypełnionym parą z ekspresu i skwierczeniem tłuszczu, na którym smażyło się wczesne śniadanie dla rozmawiających głośno robotników. Usiedli na stoliku przy oknie i zaczęli rozmawiać; wkrótce zapomnieli o gwarze głosów wokoło.

Ruth odezwała się pierwsza, ostrożnie wypiwszy łyk kawy.

- No więc, co widzieliśmy?

Church zgryzł wargi, starając się przypomnieć sobie to, co starał się wcześniej zapomnieć.

- Wydawało mi się, że jego twarz zmieniała kształt.

- To oczywiście niemożliwe – odrzekła niepewnym głosem Ruth. – Musi być więc jakieś racjonalne wytłumaczenie.

- Twarzy, która zmienia kształt?

- Może maska?

- A czy to wyglądało jak maska? – zapytał, stukając łyżeczką o spodek. Każda próba przypomnienia sobie tamtej sceny wytrącała go z równowagi. – Oto, co widziałem: bardzo wysoki mężczyzna podniósł kogoś z niezwykłą łatwością, jakby dysponował nadludzką siłą. Potem, kiedy zaczął na nas patrzyć, jego rysy rozmyły się, jakby twarz mu się topiła. A co kryło się pod nią – przełknął ślinę – nie mam pojęcia...

- Oboje wtedy zemdleliśmy, w tym samym momencie.

- Przez to, co zobaczyliśmy potem.

Ruth uśmiechnęła się zmieszana. – Raczej nie mam halucynacji w chwilach napięcia.

Church spojrzał za okno, jakby tam mógł znaleźć rozwiązanie zagadki; zobaczył jednak tylko włóczęgę przypatrującego się im uważnie z drugiej strony ulicy. Utkwione w nich spojrzenie włóczęgi zbijało Churcha z tropu. Odwrócił wzrok ku swojej filiżance, a kiedy ponownie spojrzał na ulicę, włóczęgi już nie było.

- To zdarzenie doprowadzi mnie chyba do szaleństwa – odezwał się. – Może nie powinniśmy już o tym myśleć, to nie nasza sprawa. Zapomnijmy o tym, czasem w życiu przydarzają się takie niewytłumaczalne rzeczy.

- Jak może pan tak mówić! – zawołała Ruth. – Przecież to działo się naprawdę! Staliśmy tam i patrzyliśmy, nie możemy teraz o tym zapomnieć. – Pochyliła się nad stołem, jakby chciała złapać Churcha za klapy. – Musi pan mieć w sobie choć trochę ciekawości świata.

- Ostatnimi czasy raczej nic mnie nie ciekawi – odpowiedział. Spojrzenie Ruth stało się badawcze, jakby była lekarką; Church poczuł, że nic nie zdoła przed nią ukryć.

- Proszę mi przynajmniej dać swój numer, na wypadek gdyby któremuś z nas przypomniał się jakiś szczegół – powiedziała głosem zbyt stanowczym, żeby potraktować to jak prośbę. Church napisał swój numer na serwetce, a od Ruth otrzymał wizytówkę z adresem kancelarii adwokackiej przy Lincold Inn Fields; na odwrocie był jej numer domowy.

Kiedy wstał, zapytała jeszcze cichym głosem, jakby czekając na słowa otuchy.

- Bał się pan?

Church uśmiechnął się fałszywie i nic nie powiedział.

Płynęły nudne, zimowe dni. Powoli zbliżała się wiosna, powietrze wciąż było mroźne i nawet centralne ogrzewanie w mieszkaniu Chrcha nie pozwalało o tym zapomnieć. Tuż przed nadejściem wiosny nachodziła go zwykle chętka, by pobrudzić sobie ręce, wydobywając spod ziemi kawałki glinianych garnców albo zardzewiałe gwoździe. U wielu jego znajomych wykopaliska skłaniały do zadumy nad przemijaniem i krótkością żywota, ale Churcha przepełniała wtedy raczej wiara w potęgę ludzkości. Teraz jednak, kiedy starał się wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu i dokończyć instrukcję obsługi edytora tekstu, wiara w ludzkość wygasła w nim zupełnie. Pokonał ją straszliwy niepokój, który Church odczuwał od, jak to określał, tamtej nocy. Wyparte ze świadomości wspomnienie spoczywało gdzieś na dnie czaszki, jak guz, wywołując napady depresji i skłaniając do samobójczych myśli. W najgorszych dniach po odejściu Marianny nie było z nim tak źle jak teraz.

Church przyzwyczaił się dzielić swoje życie na dwie części, tę sprzed Marianny i tę po jej odejściu. Dale był jednym z kilku przyjaciół jacy pozostali mu czasów przed Miarianną. Był tak wstrząśnięty stanem, w jakim zastał Churcha, że próbował nawet przemocą zaprowadzić go do lekarza. Po dłuższej i męczącej rozmowie Church przekonał Dale'a, że depresja minie, choć w skrytości ducha wiedział, że ani Prozac ani nawet wstrząsy elektryczne nie pomogą mu powrócić do normalnego życia. Uda mu się tylko wtedy, kiedy natnie ukryty w głowie ropień, uwolni wspomnienia. Jak miał to jednak uczynić, skoro sama myśl o tym była już nieznośna?

- Musisz wychodzić z domu, rozumiesz? – pouczał go Dale, dotychczas będący najmniej odpowiedzialnym z jego przyjaciół. Church zdawał sobie sprawę, że jego okropny nastrój udziela się innym i dręczyły go przez to wyrzuty sumienia.

- To nie takie proste.

- Wiem, że to nie takie proste. Nie jestem przecież głupi – odparł rozdrażnionym głosem Dale. Pociągnął kilka wielkich łyków z trzymanej w ręku butelki piwa, a potem podrzucił ją tak, że obróciła się w powietrzu i złapał, nie uroniwszy ani kropli. – Ej! Niezłe, co?

- Jesteś fenomenalny.

- Dobra, w ten weekend się rozerwiesz. Kupujemy skrzynkę piwa i jedziemy do Brighton. Wypijemy wszystko pod molo, zjemy kilka hamburgerów i dużo waty cukrowej, a potem jazda na plażę i zobaczymy, kto pierwszy zwymiotuje. Zobaczysz, dobrze ci to zrobi.

Church uśmiechnął się blado. Dwa lata temu nie uwierzyłby, gdyby ktoś powiedział mu, że to właśnie Dale nie zapomni o nim i będzie się starał go pocieszyć.

- Świetny pomysł, ale mam naprawdę dużo pracy. Jakiś program do planowania finansów, straszna robota. Muszę skończyć do poniedziałku.

Dale odpowiedział zrezygnowanym tonem. – Pamiętasz, jak odwołałeś wakacje na Cyprze i wszyscy pojechaliśmy na dziesięć dni do Devon, żeby pocieszyć Luizę po śmierci ojca? To była spontaniczna decyzja!

- Na Cyprze i tak byłoby za gorąco – Church wzruszył ramionami.

- Nie nabieraj mnie, przecież szykowałeś się na te wakacje od kilku miesięcy. Albo i lat, jeśli dobrze cię znam. I bez wahania zrezygnowałeś.

- No, jaki ja jestem dobry – sarkastycznie odciął się Church. Uznał, że Dale rozmawia o tym, starając się odnaleźć przyjaciela z dawnych lat. – A pamiętasz, jak graliśmy w Oxfordzie? Wciąż mam twoje zdjęcie z tego koncertu.

Dale aż zbladł ze wstydu.

- Chyba nie to, na którym skaczę w publiczność i tracę spodnie?

- I bokserki. Boże, co to był za okropny widok.

- Myślałem, że mi wtedy pomożesz, a nie będziesz robić zdjęć! – oburzył się Dale. – Jak się dowiem, kto mi wtedy ściągnął gacie -

- Trzeba było sobie odpuścić skakanie w publiczność. My sobie po prostu graliśmy – odgryzał się Church.

- Ta, z ciebie to był prawdziwy muzyk, co nie? Jak jakiś komputer, wystarczyło podać tytuł i już umiałeś grać. Na gitarze i na bębnach, cholerny geniusz.

- Byłem wam potrzebny. Dostarczałem intelektualnych rozrywek, kiedy wy upijaliście się jak świnie.

Dale śmiał się, wspominając dawne czasy.

- Fajnie nam było, nie? Ja, ty, Pete, Kate, Luiza, Billy i -

I Marianna.

- To było dawno temu – dokończył Church.

Pete był wyraźnie zmieszany swoim faux pas.

- Słuchaj, gadam jak jakiś weteran wspominający wojnę – powiedział, siadając przy Churchu i spoglądając mu prosto w oczy. – Musimy o tym chyba porozmawiać, nie?

- Wszystko w porządku – bronił się Church. Nic nie poradzi, wspomnienia wracają i nic nie może ich powstrzymać. – Nie zapłakuję się na śmierć, kiedy opuści mnie dziewczyna. Przecież to już dwa lata!

- Gadanie! Przecież to nie o to chodzi, że ona odeszła, tylko jak odeszła. I na co musiałeś patrzeć. Niejednemu by się we łbie od tego poprzewracało.

- Co, chcesz powiedzieć, że mam nierówno pod sufitem?

- A nie masz? – Dale upuścił piwo, które rozlało się po podłodze. – Cholera jasna, popatrz, co przez ciebie robię.

- Nie ma sprawy.

Dale począł piwo wcierać butem w dywan.

- Nie powinieneś się tym tak dręczyć. Przecież to nie była twoja wina.

- Słuchaj, dobry z ciebie chłop. Nie powtórzę tego przy świadkach, ale jesteś prawdopodobnie najbardziej przyzwoitym facetem, jakiego znam. – Dale zadumał się. – Wiem o twoim doktoracie.

- Co? O czym ty gadasz? – Church odwrócił wzrok.

- O Billym. To palant, zawsze nim był. A ty dałeś mu pieniądze, na które pracowałeś dniami i nocami przez cały poprzedni rok. Oszczędzałeś na czesne, żeby zdobyć kwalifikacje. Jeszcze jako dzieciak chciałeś pracować w tym zawodzie. Nie zaprzeczaj, Church, Billy wszystko mi powiedział. Wiem, że twojej rodzinie się nie przelewa i musiałeś posyłać pieniądze do domu. A potem pomogłeś Billy'emu, kiedy miał kłopoty – spójrz na niego teraz, został grubą rybą w City. Wszystko dzięki tobie. Poświęciłeś marzenie swojego życia, chciałeś być doktorem od tego kopania w ziemi. To przecież nie robi na nikim wrażenia, ale wiem, jak bardzo ci na tym zależało. Nie dawaj więc sobie w kość teraz z powodu Marianny, nie myśl o sobie źle.

Church potrząsnął głową sceptycznie. Dale nic nie rozumiał; jak miał rozumieć?

- Mówię ci to wszystko, bo jestem przyjacielem – Dale rozkręcił się, Church zauważył błysk w jego oczach. – Pamiętam, jaki kiedyś byłeś. Umiałeś cieszyć się życiem, zawsze, nawet kiedy my dawaliśmy za wygraną. Pamiętam, kiedyś padało i nie chcieli nas wpuścić do jakiegoś klubu, bo Billy znowu ubrał się w garnitur. Albo jak się kłócili Luiza i Pete, to im zawsze potrafiłeś powiedzieć coś miłego, pogodzić ich. I tyle czytałeś, oglądałeś tyle filmów i słuchałeś muzyki, więcej niż ktokolwiek inny. A teraz -

- A teraz nie.

- No właśnie. Teraz nic nie robisz. Straciłeś chęć do życia. Co się stało, już się nie odstanie. Musisz żyć dalej.

Church potakiwał tylko, ale to nie przekonało Dale'a; nie była to pierwsza taka rozmowa. Dale poszedł sobie w końcu, ale wiadomo było, że wróci i będzie próbował dalej. To dobrze, to mu się chwali. Nie można było jednak oczekiwać, że pojmie głębię udręki Churcha, który spędził wiele godzin, daremnie starając się zrozumieć powody swojego cierpienia. Gdyby istniało proste rozwiązanie, znalazłby je już dawno. Najgorsze było to, że Dale też czuł się przez niego źle, i to od miesięcy. Nie potrafił jednak przemóc się i porozmawiać z nim o tym, co stało się pod Mostem Alberta.

Przez resztę wieczoru starał się powrócić myślami do tej nocy, do ostatnich chwil przed utratą przytomności. Jednocześnie wracały wspomnienia o Mariannie: na brzegach Loch Ness, na jej urodzinach w Covent Garden, albo tego niedzielnego poranka, kiedy bez żadnej szczególnej okazji przyniosła mu do łóżka szampana, po prostu dlatego że go kochała. Wspomnienia przerwał w końcu sen.

- Ruth! Do mojego biura! Natychmiast!

Na dźwięk wykrzyczanej przez Miltona komendy Ruth upuściła na ziemię stos papierów i zaklęła bezgłośnie. Co się z nią dzieje?! Przecież nigdy nie była nerwowa, dopiero od tego poranka nad Tamizą nie była do końca sobą, łatwo było ją przestraszyć, stała się opryskliwa wobec koleżanek i kolegów w pracy. To praca była oazą spokoju w jej życiu i zawsze czuła się w niej bezpiecznie, ale ostatnio zaczęło się to zmieniać.

Zrzuciła papiery na biurko i pomaszerowała do odgrodzonego szklanym przepierzeniem biura Miltona. Jeszcze zanim przekroczyła próg, wyczuła napiętą atmosferę; jej wspólnik patrzał wilkiem zza swojego biurka.

- Zamknij drzwi – mruknął, powstrzymując gniew, co uwypukliło jego szkocki akcent. To zawsze zły znak; Ruth czekała na wybuch.

- Co się z tobą dzieje Ruth? – zapytał. – Narkotyki? Alkohol?

- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ben.

Wskazał palcem na list, leżący na środku biurka.

- Sir Anthony jest wściekły. Pisze, że rzuciłaś mu wczoraj słuchawką.

- To był przypadek – skłamała. Zawsze dawała sobie jakoś radę z pompatycznością i protekcjonalnym tonem klienta-arystokraty, ale wczoraj jej z jakiegoś powodu cierpliwość skończyła się. Wiedziała wtedy, że będzie musiała ponownie do niego zadzwonić, ale nie mogła dłużej słuchać jego pogróżek.

- To nasz najważniejszy klient, do cholery! Czy wiesz, ile pieniędzy od niego dostajemy? To był twój klient, bo byłaś najlepsza i można ci było zaufać.

Ruth nie podobały się te czasowniki w czasie przeszłym.

- To się już nigdy nie powtórzy, Ben.

- To nie jest jedyny problem. Jest jeszcze wiele innych. – Gniewnym ruchem otworzył jakąś teczkę. – W ciągu ostatnich dwóch tygodni policzyłaś za wysokie honorarium dla trzech klientów i za niskie dla dwóch. Dokumenty przekazane do sądu w sprawie Mendeki były tak nieudolnie przygotowane, że możesz sama trafić przed sąd. W piątek spóźniłaś się na rozprawę, która musiała zostać przeniesiona na inny termin. Dwa tygodnie i co najmniej trzy błędy, za które mógłbym cię wyrzucić. Czy ty zapomniałaś, dla jakiej firmy pracujesz, do cholery?! – Milton aż poczerwieniał z gniewu. – Jeśli mam być szczery, to nie obchodzą mnie twoje problemy, chcę tylko, żebyś je rozwiązała. Ruth, każdego innego już bym wyrzucił, ale tobie nigdy się takie rzeczy nie zdarzały. Mam nadzieję, że nie poczułaś się zbyt pewnie i nie spoczęłaś na laurach.

- Nie, Ben -

- Bo nawet nasza najlepsza wspólniczka nie ma prawa denerwować najważniejszych klientów, dzięki którym ta firma jest tym, czym jest. Kiedy jesteś w formie, jesteś naszą kartą atutową, więc lepiej dowiedz się, jak odzyskać tę formę.

- Ben!

- Tymczasem daję ci urlop, oczywiście bezpłatny. Kiedy wrócisz, masz być tą dawną Ruth.

Milton pochylił się nad jakimś dokumentem, niegrzecznie udając, że nie zwraca już na nią uwagi. Ruth nigdy go nie lubiła, ale teraz miała ochotę złapać go za klapy i uderzyć w twarz. Nie uczyniła tak tylko dlatego, że Milton miał od początku do końca rację.

W toalecie z trudnością powstrzymała łzy bezsilnego gniewu i kopnęła drzwi kabiny z taką siłą, że nieomal wypadły z zawiasów; nienawidziła tej pracy i czuła się przez to jeszcze gorzej. Nigdy nie chciała tu pracować, ale ojciec tak się zapalił do tego pomysłu, że nie miała serca mu odmówić. Nie to było jednak przyczyną nagłego spadku formy; Ruth czuła się tak, jakby w jej głowie zamieszkała czarna, biegająca wkoło jaszczurka.

Nigdy przedtem nie potrafiła sobie wyobrazić, jak czują się ofiary gwałtów cierpiące latami od wypartych ze świadomości wspomnień. Cokolwiek wydarzyło się tego ranka pod Mostem Alberta, zmieniło ją teraz w zupełnie inną osobę: skłonną do depresji, pełną obaw, niepewną, niezdecydowaną, żałosną.

Zasłoniła oczy dłońmi i starała się powstrzymać emocje.

Church zdawał sobie sprawę, że po godzinach spędzonych na surfowaniu po internecie będzie musiał zapłacić ogromny rachunek telefoniczny, ale fale znajdowanej tam informacji działały na niego niemal kojąco. To było jak medytacja zen, tylko że w nowoczesnym wydaniu; za każdym razem, kiedy docierała do niego czyjaś ciekawa myśl, naciskał link i przeskakiwał na kolejną stronę hipnotyzujących słów i obrazów. Interesowało go wiele różnorodnych tematów – dawne seriale telewizyjne, muzyka, nauka, czasem nawet zaglądał na strony o archeologii. Kiedyś jednak znalazł się na stronie www.forteantimes.com i gorzko tego pożałował.

Wcześniej znał trochę czasopismo, do którego należała ta strona internetowa. Był to magazyn zajmujący się zjawiskami nadprzyrodzonymi, od zagadkowych kręgów w zbożu i UFO po współczesne przesądy, niewyjaśnione zgony i dziwne zbiegi okoliczności, opisywane w Fortean Times inteligentnie i z dużą przenikliwością. W sklepach z prasą zawsze przeglądał to czasopismo, ale nigdy nie przemógł się i nie kupił go.

Na stronie głównej widniało krótkie doniesienie:

Od kilku tygodni świat jakby oszalał! Jak państwo wiedzą, bez przerwy zbieramy wszystkie doniesienia o dziwnych zjawiskach na całym świecie, żeby stwierdzić, czy ich liczba rośnie. Od świąt Bożego Narodzenia liczba ta wzrosła dwudziestokrotnie. Doniesienia na naszej grupie dyskusyjnej {alt.misc.forteana} są coraz liczniejsze we wszystkich kategoriach, od tajemniczych głosów na taśmach magnetycznych, po doniesienia o dziwnych zwierzętach i UFO. Co się dzieje!?!

Church przeczytał ten tekst dwa razy, czując narastający i trudne do wytłumaczenia niepokój. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uznać doniesienia za nieco szalony żart, nie potrafił jednak uniknąć narzucających się nieodparcie skojarzeń. Kliknął na link do grupy dyskusyjnej i uważnie zaczął przeglądać posty. Inżynier telewizyjny w Nottingham zarejestrował na taśmie dziwne chichoty, podczas gdy mikrofon powinien był ściągać jedynie biały szum z radia. Na wyżynach Szkocji spadł deszcz ryb. Nad jeziorem Ennerdale w Lake District zauważono dziwne światła. Kierowniczka poczty z przejęciem opowiada o Norwich rozmowie ze swoim zmarłym ojcem. Wydarzenia nie były ze sobą powiązane, ale przeglądając niekończącą się listę, Church był zaskoczony ich ogromną różnorodnością; pisali ludzie w różnym wieku, różnych zawodów, z różnych części kraju. Doniesienia pisane były pełnym przejęcia tonem, co czyniło jeszcze bardziej poruszającymi. Church poczuł, że odnalazł jakiś kontekst dla tego, co jemu samemu się przydarzyło.

Jego uwagę zwrócił krótki post z podpisem LauraDuS@legion.com:

To wszystko jest ze sobą powiązane. Mam dowód. Kto chce się dowiedzieć więcej, niech do mnie napisze.

Po chwili wahania Church szybko odpowiedział, prosząc o więcej informacji.

Dalej na liście znajdował się post Boba Rickarda z redakcji Fortean Times, wyjaśniający ogólną filozofię czasopisma. Pokonując skrępowanie, Church pokrótce opisał to, co przydarzyło się pod Mostem Alberta i wysłał do Rickarda maila z prośbą o opinię. Potem powrócił do listy i dalej studiował wzbierającą falę dziwnych wydarzeń.

Kiedy o pierwszej w nocy wyłączył komputer, miał przekrwione oczy i czuł suchość w ustach; był podekscytowany, zaciekawiony i pełen niepokoju. Po dwóch latach hermetycznie zamkniętego życia nareszcie coś czuł i było to bardzo przyjemne.

Dopiero kiedy wstał od komputera, powróciła do niego świadomość ukrytych w umyśle lęków i tragedii; nastrój błyskawicznie pogorszył się i Church zdał sobie sprawę, że nie dozna ulgi, jeśli nie poradzi sobie jakoś z tym okropnym wydarzeniem. Zatopiony w myślach, podszedł do okna żeby zaciągnąć zasłony i nie zauważył stojącej na ulicy postaci. Dopiero kiedy przejeżdżający samochód zwrócił jego uwagę na widok za oknem, zauważył ją i aż przeszedł go zimny dreszcz. Widok z pierwszego piętra nie był najlepszy i stojącą na ulicy postać zasłaniały gałęzie drzew, jednak Church od razu rozpoznał tę szczególną postawę i sposób poruszania się. Znał go jak swoje własne odbicie w lustrze.

Sekundę później biegł już na dół po schodach, czując przeszywające go dreszcze i wykrzywiając twarz od mroźnego powietrza, które uderzyło jego pokrytą zimnym potem twarz. Rozpacz i niedowierzanie kazały mu biec coraz , ale zagadkowej postaci już tam nie było, choć przebiegł po sto metrów w obie strony ulicy. Zdesperowany, padł w końcu na kolana przed drzwiami swojego domu i złapał się za głowę, z trudem powstrzymując gonitwę myśli, zastanawiając się, czy nie oszalał. Oczy wypełniły się dawno wyschłymi łzami. To była Marianna, nie miał najmniejszych wątpliwości.

Marianna nie żyła od dwóch lat.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...