Fragment książki

22 minuty czytania

Prolog

Chłopiec biegł korytarzem. Na jego końcu, tak dalekim dla czterolatka, stał tata. Za plecami miał oślepiającą plamę okna, przez które wpadało ostre, letnie słońce, sprawiając, że postać wydawała się monumentalna. Buchające zza pleców promienie obrysowywały postawną, wysportowaną, nieco bardziej od przeciętnej muskularną sylwetkę o szerokich ramionach i krótko ostrzyżonej głowie. Chłopiec nie zwracał jednak na takie detale uwagi, biegł jedynie w kierunku ojca, posadzka korytarza umykała spod małych stópek, których kroki dudniły echem w długiej, betonowej pustce ścian. Tata rozłożył ramiona i wyciągnął je do chłopca, gotów, aby go złapać i utulić.

Natarczywe pikanie budzika wdzierało się coraz mocniej w ciszę mieszkania. Za oknem załomotał tramwaj, dzwoniąc przed skrzyżowaniem ulicy Batorego i Alei. Szum silników samochodów ruszających na zielonym świetle zlał się z innymi dźwiękami miejskiego tła. Przez ściany bloku przeszło ledwo wyczuwalne drżenie – to dziesięć metrów pod jezdnią wytoczył się ze stacji pociąg metra i pomknął na północ, na wysokości Biblioteki Narodowej mijając jadący sąsiednim tunelem pociąg od strony centrum. Zaspani pasażerowie mogli zobaczyć błysk światła w oknach przeciwbieżnego składu przez ażurową konstrukcję torów odstawczych i rozjazdów na południe od stacji Politechnika.

Pikanie rozlegało się coraz głośniej. Mieszkanie w bloku z oknami wychodzącymi na Batorego, z widokiem na drzewa na Polu Mokotowskim i widoczną w tle za parkiem Bibliotekę Narodową, miało nie najlepszą akustykę. Kobieta ciężko uniosła zamroczoną snem głowę i trzepnęła wyłącznik dłonią. Przez moment napawała się błogą ciszą. Podniosła się z łóżka i narzuciła na ramiona szlafrok, odruchowo sprawdzając komórkę ładującą się na szafce nocnej. Żadnych nowych wiadomości. Włączyła wi-fi i w drodze do kuchni zassała serwis informacyjny. Zalewając herbatę, przeglądała nerwowe nagłówki pełne źle skrojonej, medialnej sensacji. Krzykliwe zdania o kryzysie dyplomatycznym, źle udawana, lecz umiejętnie dawkowana trwoga, płaczliwe wspominki lata 1939 roku, bezsensowne wiwisekcje 11 września, a wszystko to przeplecione sprawnie i całkowicie nielogicznie historiami o człowieku trzymającym szafę, nowych stringach zeszłorocznej jurorki zdjętego z anteny reality show, galeriami zdjęć robionych tosterem i reklamami środków na zatwardzenie i nietrzymanie moczu. Rozdrażniona rozłączyła internet i przez moment wahała się, czy wybrać numer do męża. W myślach powtórzyła sobie jego plan dnia. Poranna odprawa, nie odbierze i tak. Zadzwoni do niego po odwiezieniu małego do przedszkola. Odłożyła telefon na blat i przeszła do pokoju synka.

– Wstawaj, śpiochu.

Delikatnie potrząsnęła za ramię nadal na wpół śpiącego chłopca. Ziewnął i przeciągnął się; dłonią odsunął z oczu kosmyk rudych włosów, przypadkiem strącił na podłogę kudłatego, brązowego misia.

– Tata już wrócił? – spytał.

Jego mama odwróciła wzrok, wzdychając ciężko.

– Nie, maluchu. Tata jest w jednostce.

– Ale ja chcę, żeby już wrócił! Mieliśmy iść puszczać latawca! – krzyknął rozzłoszczony czterolatek. – Głupia jednostka! Głupie wojsko!

Matka wstała bez słowa. Odsunęła zasłony, wpuszczając światło do dziecinnego pokoju. Fala blasku rozjaśniła plakat z niebieskim parowozem i podświetliła kartonowy model Międzynarodowej Stacji Kosmicznej wiszący pod żyrandolem, który mały z ojcem pieczołowicie sklejali przez kilka poprzednich tygodni. Dyskretnie otarła łzę zdradziecko czającą się w kąciku oka, czując ten dławiący, podchodzący do gardła strach. Nieważne, co on by powiedział, jak potrafił wszystko obrócić w żart – jego uspokajające wyjaśnienia nie wystarczały już na dłużej. Od wielu tygodni wiadomo było, że coś zaraz trzaśnie i tym razem nie skończy się na przedłużającej się ekspedycji gdzieś na krańcach świata, gdzie nawet pyskate reporterki nie złaziły ze strzeżonych szlaków. Tym razem jak trzaśnie, to na dobre i wszystko się rozleci. Policzyła w myślach do dziesięciu, zamrugała, aby zebrać łzy spod powiek.

– Chodź, kochanie. – Uśmiechnęła się, odwracając się do synka. – Dziś dla odmiany pojedziemy do przedszkola metrem, chcesz? A po południu zadzwonimy do taty. Może tym razem dostanie przepustkę na wieczór? Pójdziemy razem na spacer, co ty na to?

– Noooo... dobra...

Malec z zawiedzioną miną zwlókł się z łóżka. Był wściekły na ojca, który nie wracał do domu – w rzeczywistości od kilku dni, ale dla małego była to cała wieczność; wściekły na to, że przepadł mu weekend z tatą; wściekły na to, że wszyscy stali się ostatnio tacy nerwowi i tajemniczy. Z drugiej strony możliwość przejechania się metrem była na tyle atrakcyjna, że ostatecznie przestał się dąsać. Spuścił nogi na podłogę i zaczął ściągać bluzę od piżamy.

Niespełna godzinę później zeszli po schodach na peron stacji Pole Mokotowskie. Chłopiec uwieszony u matczynej ręki bujał się na jednej nodze i wychylał kontrolnie poza żółtą linię, wpatrując się niecierpliwie w ciemność tunelu, z której wychynąć miał pociąg. W dłoni, ukrytej w kieszeni kurteczki, ściskał wątły kartonik – ulubione zdjęcie ojca w mundurze galowym porucznika wojsk lądowych. Tata wyglądał na tym zdjęciu bardzo poważnie i uroczyście, a wszyscy koledzy z grupy Leśnych Misiów zazdrościli mu, że ma ojca oficera. Prawdziwego żołnierza. Nie jakiegoś strażnika miejskiego albo ochroniarza, tylko takiego najprawdziwszego w świecie żołnierza z karabinem, orłem na czapce i gwiazdkami na ramionach.

Tymczasem pociąg spóźniał się coraz bardziej. Mama denerwowała się, malec czuł, jak jej dłoń wilgotnieje od potu. Ludzie na peronie też stawali się niespokojni. Początkowo było to zwykłe podenerwowanie tłumu, który czeka na spóźniający się pociąg, ale w miarę jak upływały długie minuty, a elektroniczne tablice z godziną odjazdu wyzerowały się i przestały odliczać czas, zamieniło się ono w narastający gniew podszyty strachem. Gdzieś z tyłu ktoś krzyknął, a matka, posłuszna nakazowi instynktu, pociągnęła syna z dala od torów, dalej od krawędzi peronu, gdzieś na środek, gdzie ławka i stalowe rurki tablic informacyjnych dawały chociaż iluzoryczną osłonę przed falującą masą ludzi.

Kiedy zawyły syreny, a ludzie zaczęli krzyczeć i w coraz większym strachu przepychać się po stacji we wszystkich kierunkach, malec zrozumiał, że z przejażdżki metrem chyba jednak nic nie wyjdzie. W pierwszej chwili poczuł okropną złość, bo tego poranka był to już drugi nieprzyjemny zawód, a potem spojrzał w górę, na twarz matki. Poczuł falę paraliżującego strachu i dojmującego smutku, kiedy zobaczył jej pełne łez oczy. I przeraził się nie na żarty, gdy światła na stacji zamigotały i zgasły na kilka potwornie długich sekund, których potrzebowały generatory awaryjne, aby uruchomić się gdzieś w niedostępnych komorach technicznych korytarzy warszawskiego metra.

Kobieta klęknęła na kamiennej posadzce peronu i objęła dziecko rękoma, mocno, jakby nigdy nie chciała go wypuścić, jakby świat miał się skończyć.

Tego letniego poranka, gdy spadły bomby, świat w pewien sposób rzeczywiście się skończył. Lecz bomby to był dopiero początek.

Rozdział I
Dziady z lasu

Kwiecień,
dwudziesty pierwszy rok po Zagładzie

Nie drgnij nawet, bo ja nerwowy jestem, piję dużo i łapy mi się strasznie trzęsą czasem, a już palec na spuście to, cholernik jeden, kankana tańczy nieraz zupełnie niezależnie od mojej woli – wychrypiał zniekształcony przez maskę przeciwgazową głos za jego plecami, a twarda końcówka lufy boleśnie wbijała się pod łopatkę mimo grubej polarowej bluzy, kurtki wojskowej od FOO-1 i mocno podgumowanej, oryginalnej radzieckiej peleryny.

Borka powoli wciągnął w płuca duży haust sterylnego, śmierdzącego filtrami, gumą i potem powietrza, a następnie lekko upuścił automatyczny karabinek na grubą warstwę gąbczastego, wyglądającego prawie na normalny mchu. Spokojnym ruchem uniósł dłonie na wysokość ramion.

– Jestem dowódcą patrolu z sojuszu Kryształowy Pałac, przy Polu Mokotowskim. Nie mamy wrogich zamiarów.

– Mój chłopcze – zachrypiał głos – wszystko i wszyscy w dzisiejszych czasach mają złe zamiary. Wręcz są zrobieni ze złych zamiarów. Ty mi tu mówisz o patrolu, a co ty patrolujesz w moim lesie? Czego ty szukasz, chłopcze z kolejki podziemnej, w moim rezerwacie?

– Przechodziliśmy...

– Tak, wiem, z tragarzami. – Z tyłu dobiegło coś, co mogło być zniekształconym przez maskę śmiechem, gruźliczym kaszlem albo poszczekiwaniem lisa.

Borka westchnął ciężko, powoli rozglądając się wokół oszczędnymi ruchami głowy. Wszyscy stali z rękami w górze i każdy miał za plecami swojego osobistego anioła stróża z dobrze wycelowanym karabinkiem. Napastnicy nosili jednakowe szarawe, długie peleryny, pokryte gałązkami i szmatkami imitującymi placki szarego śniegu. Nawet z bliska, w panującym pod drzewami wiecznym cieniu zlewali się z otoczeniem tak dobrze, że momentami zdawali się zjawami.

Mimo to Borka zastanawiał się, jak to możliwe, że dali się tak idiotycznie podejść. Praktycznie weszli im sami prosto pod lufy; jedyne, co tamci musieli zrobić, to powiedzieć: „Ręce do góry” i przeładować. Ten rajd trwał już chyba zbyt długo, był zbyt intensywny. Nieopatrznie pozwolili sobie na rozprężenie tuż pod progiem. Za niecałą godzinę wyciągniętego marszu doszliby do południowego posterunku Twierdzy na STP Kabaty, nawet ze specyficznym bagażem, który targali w pancernej skrzynce.

Ładunek był koszmarnie niewygodny i dramatycznie ciężki, ale wart niemal dosłownie wagon nabojów, nie licząc korzyści pozamaterialnych, które uzyskać miał nie tylko Borka i jego Szturmowcy, lecz także cały sojusz Kryształowy Pałac. Stanowiło to jeden z dwóch powodów, dla których wybrali się na ten rajd. Drugim było to, co zwykle, czyli adrenalina pobudzająca znudzonych prostym przetrwaniem młodych mężczyzn, związana z wyprawą tak daleko poza ciepłe, wilgotne, znajome tunele warszawskiego metra. W ciągu trzech dni przeszli przez całe terytorium Twierdzy, wyszli na powierzchnię, przez Las Kabacki odskoczyli aż do ulicy Puławskiej i przekroczyli ją praktycznie bez większych przeszkód. Dotarli do wyznaczonego celu, załatwili cudze sprawy, którymi z jakiegoś powodu ursynowski sojusz nie miał ochoty sam się zająć. A potem spokojnie zawrócili, targając koszmarnie ciężkie pudło. Banda pewnych siebie, zadowolonych idiotów, którzy weszli pod lufy o godzinę drogi od celu. Nie dość, że poza swoim terytorium, poza znanym terenem, w ogóle poza miastem, to jeszcze zachowali się jak dzieci robiące piknik na peronie, a nie jak drużyna doświadczonych stalkerów.

– Czego szukacie w moim rezerwacie? – Nacisk lufy stał się odrobinę mocniejszy.

– Chcemy jedynie przejść do metra, wracamy z rajdu – wyjaśnił spokojnie Borka.

Na trzeźwo ocenił szansę wyciągnięcia pistoletu z kabury na biodrze albo długiego noża z pochwy pod pachą, ale wydała mu się zbyt mała, żeby podjąć ryzyko. W końcu dalej walczy tylko ten, kto przeżyje dzień dzisiejszy.

– Co niesiecie w tym sarkofagu? – zażądał wyjaśnienia nadal niewidoczny dla stalkera właściciel twardej lufy.

Musiał się domyślać zawartości ich ładunku, bo raczej nie użył określenia „sarkofag” przez przypadek. Borka westchnął ciężko i powiedział mu, co z takim zacięciem targają przez rezerwat przyrody imienia Stefana Starzyńskiego.

– Ty głupi skurwysynie... – wychrypiał napastnik z niedowierzaniem. – Czy wy w tym metrze kompletnie oszaleliście? Jakaś pleśń zaatakowała wam mózgi?

– Doskonale cię rozumiem i chętnie przedstawię mój punkt widzenia, jako że posiadam nieco więcej danych mogących zmienić twoją ocenę sytuacji – odparł Borka, uśmiechając się pod maską.

Nie dalej jak dwa tygodnie wcześniej on zareagował tak samo, kiedy naczelnik stacji Wilanowska wyłuszczył mu zadanie, jakie Twierdza postanowiła zlecić Szturmowcom.

– Chyba was wszystkich jakiś telep opętał! – rzucił wtedy stalker.

Wstał od spracowanego stolika ustawionego w dawnym posterunku policji metra. Zamieniono go na sztab główny sojuszu Twierdza, obejmującego swoją władzą siedem z dwudziestu trzech stacji pierwszej linii kolejki podziemnej.

– Siadaj, młody – rzucił Zimowski, naczelnik Pola Mokotowskiego, który wraz ze stalkerem brał udział w rozmowach dotyczących planowanego rajdu; pociągnął Borkę za rękaw. – Siadaj i słuchaj. Ty jesteś zabijaka, więc teraz posłuchaj inżynierów. Panie Janku?

Inżynier Szewczyk zdjął z nosa sklejone taśmą izolacyjną okulary w grubych rogowych oprawkach, pieczołowicie przetarł je wiekowym kawałkiem irchy, założył na powrót na nos i odchrząknął.

– Borka, nas nie interesuje zrobienie bomby. Mamy wystarczająco ekscytujące tło radiologiczne i bez samodzielnych prób atomowych. Nas interesuje coś zupełnie innego. Reaktor, nie głowica. Generator cywilny, taki do produkcji elektryczności.

– Czyście zgłupieli? – spytał stalker.

– Powiedz mi proszę, Borka, mój drogi wzorowy skaucie – inżynier patrzył na niego ciepłym, pobłażliwym wzrokiem pedagoga, który nie chce karcić dziecka, bo ono nie wie, że robi źle – kiedy ostatnio znaleźliście jakąś nadającą się do użycia ropę? W ogóle jakiekolwiek paliwo?

– No, nie tak znów dawno, jakiś... kwartał?

– Tak, dwadzieścia pięć litrów w prywatnej piwnicy. Oszałamiająca ilość, która uzupełniła kurczące się błyskawicznie zapasy do generatorów w tak dużym stopniu, że aż niektórzy pozwolili sobie tego dnia na czytanie przy elektryce, a nie przy tych kopcących nocnych kagankach. Nie mówiłem ci, ale mieliśmy w warsztatach małe święto z tego powodu, wiesz, z tańcami wokół umajonego dystrybutora. Był grill i dziewczęta, i do tego jeszcze...

– Dobra, dobra, będzie tego. – Stalker roześmiał się, zaskoczony zgryźliwym poczuciem humoru inżyniera. – Rozumiem, o co chodzi, ale to nie jest od razu powód, żeby w tunelach robić Czarnobyl!

– Borka, wybacz, że to powiem – wtrącił się Zimowski. – Myśleli nad tym mądrzejsi od ciebie, mnie i nawet od inżyniera. Bądźmy realistami, minęło dwadzieścia jeden lat od Zagłady. W tym mieście już nic nie wyszabrujemy. A bez zasilania możemy po prostu otworzyć drzwi, wszyscy położyć się na torach i czekać, aż mutanty zejdą po schodach.

– A wiatraki? A te wasze zbiorniki z metanem? Te wszystkie wasze hybrydowe turbiny? Wy sobie wyobrażacie, ile myśmy się nałazili i nastrzelali do najdziwniejszego bestiariusza, żeby te wasze wszystkie instalacje mogły spokojnie pracować? A teraz co, mam rozumieć, że to sztuka dla sztuki?

Przerwał na chwilę i wysmarkał nos. Wieczna atomowa zima to był zły klimat, niesprzyjający zdrowiu. Zły tym bardziej, jeżeli potem można było zejść się ogrzać jedynie do zawilgoconego lochu, jakim było metro. Czy nad ziemią, czy pod nią, warunki fatalnie wpływały na zatoki.

– Zgódź się, Borka. Pójdziecie tam, oczyścicie instytut z zapasów i wrócicie. Proste zadanie – spojrzał na niego inżynier. – A jeśli dobrze liczymy, zapewni to zasilanie dla Twierdzy i Kryształowego Pałacu na następne pięć lat. Rozumiesz? Rozumiesz mnie, Borka? Wiesz, co to znaczy dla nas i dla wszystkich innych?

– Mniej więcej tyle, że staniemy się teraz atrakcyjnym celem dla Świętego Krzyża – mruknął stalker z niechęcią, przypatrując się technikowi.

Zastanawiał się, ile ważyć mogą szkła tak niewiarygodnej grubości, jakie miał na twarzy Jan Szewczyk.

– Przecież dobrze wiesz – odezwał się naczelnik Wilanowskiej, nieudolnie symulując obojętność i teatralnie wzruszając ramionami. – Jak nie ty, to kto inny. Ktoś się połasi.

– Ale wtedy Pałac nie skorzysta, prawda? Zapłacicie jak za zwykłą robotę i hajda? – warknął stalker, spoglądając na naczelnika Wilanowskiej.

Wyjął metalową fifkę i pojemnik z machorką.

– Weź mój, jeszcze przedwojenny zapas – wyciągnął rękę ponad stołem Grom, zwierzchnik Sił Zbrojnych Sojuszu Twierdza.

Był jednym z niewielu w metrze prawdziwych wojskowych; przed Zagładą w randze kapitana rezerwy, obecnie z własnego nadania generał.

– Od ciebie nie chcę, gadzie. Lepiej mi powiedz, czemu sami dupy nie ruszycie, skoro to tylko taki spacerek przez las...

Na to pytanie Borka nie uzyskał wtedy odpowiedzi. Dostał ją właśnie teraz, niecałe dziesięć minut wcześniej, kiedy twardy koniec lufy dotknął jego pleców tuż pod lewą łopatką.

– Opuścisz broń, jak ci opowiem? – spytał napastnika.

W zapadającym coraz szybciej zmroku atomowej zimy leśni ludzie stali się już praktycznie niewidoczni. Ich dziwne stroje maskujące okazały się zaskakująco dobre, zlewając się teraz zupełnie z tłem. Wyglądało to, jakby armia upiorów trzymała na muszkach jego oddział.

– Może. Zależy, czy masz gadkę tak dobrą, jak wyposażenie – odparł tamten.

Borka więc opowiedział. Kiedy skończył, minęła chwila, a potem lufa przestała dotykać jego pleców.

– Mój droging przyjacielung, że zacytuję tutaj pewnego dość znanego autora literatury awanturniczej dla młodzieży – zaczął niedawny agresor, kiedy stalker odwrócił się w jego stronę. Pod podwójnym wizjerem wojskowej MP-6 błyskały bystre, chociaż znużone oczy. – Nie będę ukrywał, że sprawiacie na mnie wrażenie idiotów, chociaż nieszkodliwych. A nawet być może, jak mawiał pewien przedwojenny autor komiksów, idiotów pożytecznych. Był z niego zresztą lepszy demagog niż autor komiksów.

Leśny duch wyciągnął rękę w geście powitania, karabinek automatyczny Kałasznikowa ze składaną kolbą niedbale zarzucił sobie na ramię.

– Jestem Karol, ale wszyscy mówią na mnie Bibliotekarz. Jestem szefem bandy Dziadów z Lasu Kabackiego.

– A ja jestem Borka i razem z moim oddziałem przychodzę z Kryształowego Pałacu, gdzie bibliotekarzy się ceni.

Na chwilę zapadło milczenie. Członkowie obu grup mierzyli się wzrokiem, nadal nieufnie. Dziady z lasu wyglądali bardziej jak duchy, znikając na tle rozplenionej roślinności, która dawno już wdarła się na przedwojenną ulicę Leśną, biorąc ją niemal zupełnie w posiadanie. Obecnie trakt ten był jedynie ścieżką przedeptaną przez mutanty i, jak się okazało, okazjonalnie także ludzi. Stalkerzy z Pałacu, w wojskowym szpeju i objuczeni sprzętem, odcinali się od rezerwatu, zdziczałego po dwóch dekadach niedoglądania. Zmęczeni walką o przetrwanie ludzie, leśni i tunelowi, w sercu postholocaustowej puszczy.

– Może to nierozsądne, ale zawsze ufałem swojemu instynktowi co do ludzi. Zawodził mnie rzadko – powiedział Bibliotekarz. – O ile się nie mylę, waszym celem jest STP, ale skoro już się spotkaliśmy, to może wpadniecie na szklankę? Od siedmiu lat nie mieliśmy dokładniejszych wieści ze świata, a dzisiaj akurat planujemy napocząć pierwszą letnią partię księżycówki. Poza tym zmierzcha się, a w nocy z ostępów wychodzi łauma i inne potwory.

Borka obejrzał się na swój oddział. Urwiłapka w idiotycznym, czarnym skórzanym płaszczu miał rozbiegane oczy i drżące jak w febrze dłonie, które jednak były przerażająco, chirurgicznie precyzyjne. Najmłodszy z nich wszystkich Strażak, szczerbaty amator kobiet, z wielką bułą plecaka i sterczącą ponad ramieniem lufą miotacza ognia. Małomówny, zwalisty Miś o nieodgadnionej psychice i równie potężny Golem, silny jak jego mitologiczny imiennik, lecz mniej od niego tępy, stali po obu stronach ołowianej skrzynki. Resztę drużyny stanowili: wesołek Grubas, wiecznie zdenerwowany Licznik, którego wszystko irytowało, Suchy z ulgą wykonujący znak tunelu i szepczący modlitwę dziękczynną oraz ubrany w absurdalną, pomalowaną w kamuflaż pikielhaubę Frodo.

– No, ten, Borka – wychrypiał przez filtry swojej MP-5 Strażak – pij, kiedy dają, i skacz, kiedy grają.

Lekko seplenił, bo brakowało mu obu górnych jedynek. Dwa lata wcześniej na swoim pierwszym stalkerskim wyjściu na powierzchnię zostawił je przez nieuwagę na schodach bocznego wejścia do Biblioteki Narodowej w czasie rekonesansu po ostrym starciu z maorysami.

– Dobrze, z przyjemnością. – Borka wyciągnął rękę do Bibliotekarza. – Chętnie zostaniemy dziś waszymi gośćmi. Takie czasy nadeszły, że człowiek człowiekowi zaufać nie może, ale czasem trzeba zaryzykować.

Zarzucając na ramię wysłużonego, lecz dopieszczonego kałasznikowa, wykonał jednocześnie krótki, prosty gest dłonią, który nie uszedł uwagi Licznika i Suchego stojących najbliżej. Tajny znak ostrzegawczy został przekazany dalej, reszcie oddziału.

Tymczasem Dziady rozpłynęli się w zmierzchu między drzewami. Choć od krótkiego, cichego, ale działającego jak smagnięcie biczem „ręce do góry”, które padło spomiędzy drzew, minął może kwadrans, to pod zasnutym wiecznymi śniegowymi chmurami podwarszawskim niebem i szumiącymi teraz niepokojąco koronami rezerwatu imienia Starzyńskiego noc nadchodziła szybciej, niż można by się spodziewać. Nim stalkerzy na dobre zagłębili się między drzewa, na ledwo widoczną ścieżkę spadły pierwsze szare i czarne płatki zmrożonego pyłu uwięzionego w śniegowych gwiazdkach.

Ślady wojskowych butów nie ostygły jeszcze, gdy z przeciwnej strony ścieżki wytoczył się beczkowaty, pochrząkujący kształt na krótkich nogach. Pokryty szczeciną pysk, ozdobiony trzema parami imponujących szabli, schylił się i rozrył ścieżkę. Do pierwotnego umysłu docierały strzępki niezrozumiałych myśli i emocji. Pociot guźca i radiacji stanął na chwilę. W mrocznej, zwierzęcej psychice zaskoczyły odpowiednie białka pamięci i mutant się odwrócił. To nie była emanacja zwierzyny, to były te dziwne pionowe istoty rzucające boleśnie hukiem i raniące na odległość. Chrząknął ze złością, ostentacyjnie wypróżnił się na stygnący trop i zapadł między drzewa, torując sobie drogę w poszyciu niczym czołg.

Tymczasem Szturmowcy w eskorcie Dziadów skierowali się na południe od ścieżki. Przez pozornie gęste i nienadzorowane poszycie przekradali się tajnymi, wąskimi przesmykami. Z bronią w pogotowiu, obserwując jednako otaczający ich las i niespodziewanych towarzyszy, stalkerzy przeszli nieco ponad sto metrów, kiedy ich oczom ukazały się szczątki pochłoniętych przez mutujące rośliny zabudowań. Przekroczyli kolejną zmyślną furtkę w gęstych, ukrytych pod powojami i gałęziami zasiekach z zadziwiająco nowego drutu ostrzowego, po czym za przewodem swojej widmowej eskorty zagłębili się między zawalone budynki. W głębi jednego z nich mignął szybki ruch i rozległ się cichy metaliczny trzask karabinowego zamka. Bibliotekarz krzyknął jakieś niezrozumiałe słowo i wkrótce gęsiego schodzili przez wąski otwór pod czymś, co wyglądałoby jak zwykła pokrywa włazu kanalizacyjnego, gdyby nie jej masywność i imponująca grubość. Po kilkunastu świetnie utrzymanych żeliwnych klamrach dostali się do łukowato sklepionego korytarza. Beton ścian nosił ślady szalunku i wyglądał na stosunkowo nowy, najwyżej kilkuletni, lecz z pewnością starsze sklepienie pyszniło się czerwoną cegłą.

– Sarkofag zostaje tutaj – stwierdził Bibliotekarz, nie czekając nawet na odpowiedź.

Nie pozostawił żadnych wątpliwości, że tutaj jego słowo było rozkazem, któremu musiał podporządkować się każdy bez wyjątku. Dowódca stalkerów z Kryształowego zawahał się na sekundę, potem polecił ustawić sarkofag pod ścianą tunelu.

– Jeżeli chcesz zostawić wartownika, to możesz. – Bibliotekarz uprzedził jego niewypowiedziany rozkaz. – Ale jak będę chciał, to i tak was wszystkich zadźgamy i skradniemy ten idiotycznie cenny ładunek, z którym zrobiliście sobie wyprawę przez mój las. Więc daruj chłopakowi długie godziny nudy i niewygody. Pozwól mu się napić, bo mnie te twoje odpady niepotrzebne zupełnie po nic.

Borka sapnął ze złością. Nie dość, że wyszli jak lupiny na strzelnicę, to jeszcze teraz będzie go dziad rugał przy wszystkich. Chyba jego opinia jednego z najlepszych dowódców na południe od skrzyżowania linii była czasem nieco na wyrost. Schował jednak dumę w kieszeń i ruszył za dowódcą kompleksu.

Z korytarza weszli bezpośrednio do nowoczesnej, doskonale wyposażonej komory dekontaminacyjnej i wkrótce potem zrzucali szpej w szatni obiektu. Bibliotekarz ściągnął maskę i spojrzał na Borkę. Miał pociągłą, chudą twarz z ciemnymi, okolonymi siecią zmarszczek oczyma, zwieńczoną szopą dawniej ciemnych, teraz szpakowaciejących włosów. Policzki i podbródek pokrywał kilkudniowy ciemny zarost.

– Nooo... – Uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył twarz stalkera uwolnioną od maski przeciwgazowej. – Faktycznie, Astrid Lindgren powinna pobierać od twoich starych tantiemy za tę rudą gębę. Wykapany zbój Borka!

– Znalazł się pasjonat skandynawskiej literatury dziecięcej – odgryzł się dumny posiadacz ogniście rudej, gęstej czupryny i takiejż brody. – To dlatego mówią na ciebie Bibliotekarz?

– A, nie, nie... Ja po prostu przed wojną naprawdę byłem bibliotekarzem – odparł tamten.

Poprowadził ich betonowym korytarzem w kierunku większej sali, zastawionej kilkoma długimi stołami. Paliły się tam przyćmione lampy awaryjne, wspomagane w paru miejscach grubymi zniczami. Atmosfera była ciężka, ale czysta, widać działała jakaś wentylacja.

– Co to za miejsce? – spytał zza pleców dowódcy Golem.

Rozglądali się ciekawie. Niski strop, znajdujący się ledwie nieco ponad dwa metry nad podłogą, wyglądał jak jednolita betonowa płyta. Przeciwległa ściana nieco klaustrofobicznego pomieszczenia niknęła w mroku, lecz boczne zdradzały tę samą konstrukcję.

– Bunkry pod dawną jednostką wojskową. I to nie byle jaką! – Bibliotekarz puścił oko. – To tutaj, w tajnej przedwojennej jednostce Wicher Polacy złamali szyfr Enigmy. Mówimy oczywiście o drugiej światowej. Chociaż czasy świetności tego miejsca już minęły, jak się pewnie zorientowaliście. Zresztą sami pomogliśmy zawalić się całemu kompleksowi na powierzchni, dla bezpieczeństwa.

Zasiedli do jednego ze stołów. Przez sale przechodzili mieszkańcy kompleksu, w większości mężczyźni po pięćdziesiątce, podobnie jak ich lider, co rzucało nowe światło na dziwną nazwę oddziału. Mieszkańcy bunkra zerkali z zaciekawieniem na przybyszów – młodszych, wysportowanych, ale wciąż o charakterystycznej, blado-ziemistej cerze mieszkańców podziemia. Kolejni z nich dosiadali się do stołu, podchodzili i gromadzili wokół, z zaciekawieniem przysłuchując się rozmowie.

– Jesteście żołnierzami? To jest wojskowy obiekt?

– Bystrzak z ciebie... Był, owszem, aż do Tamtego Dnia. Teraz wszyscy jesteśmy już tylko Dziadami z lasu, wesołą kompanią Robin Hooda, która w spokoju chce dożyć swoich dni, czasem jeszcze hasając sobie po rezerwacie. Szarże, stopnie, funkcje – to wszystko się nie liczy, odkąd świat się skończył – wyjaśnił Bibliotekarz. – Zresztą wojsko... Są tacy, co mówią, że to właśnie wojsko nam to na głowę ściągnęło, chociaż my tu wiemy dobrze, że to nie była wina żołnierzy, że rozkazy wykonali. Mieliśmy sporo szczęścia, że byliśmy tak mało ważnym celem.

– Tak, mało ważnym. U nas też tak starsi mówią. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, może jakby walnęli nam głowicę, tobyśmy się teraz wszyscy nie męczyli?

– Zgorzkniały chłopak z ciebie, Borka. Gdyby nas nie było, to kto siadałby dziś do kolacji, ciesząc się suchym, ciepłym bunkrem? – Bibliotekarz powiódł wzrokiem dookoła.

Część z jego towarzyszy uśmiechała się, niektórzy kiwali głowami, byli jednak i tacy, którzy odwracali wzrok z niechęcią.

– Więc mieliście tu kiedyś normalne wojsko? Powiedz mi, proszę – Borka sięgnął pod bluzę munduru – jest wśród was sporo żołnierzy, prawda? Z oryginalnej obsady jednostki?

Bibliotekarz potwierdził to skinieniem głowy.

– Macie na stanie osobowym tego człowieka?

Stalker pokazał zniszczone przez czas zdjęcie, z którego dumnie patrzył porucznik wojsk lądowych w galowym mundurze. Starszy mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w postać.

– Ja tam nie wiem, ja tu przyszedłem dzień po bombach i niektórych nawet nie poznałem, tak szybko dezerterowali.

Przywołał gestem jednego z Dziadów i dłuższą chwilę przyglądali się razem.

– Nie, nigdy tu takiego nie widziałem, ani po, ani przed. A wierz mi, młodzieńcze, szef magazynu uzbrojenia zna wszystkich... – odparł w końcu tamten po długiej chwili namysłu.

Borka zirytował się, po trosze na tego „młodzieńca” – bo teraz, w podziemnym świecie, był dorosłym facetem, mężczyzną w pełni sił, poważnym dowódcą i szanowanym stalkerem – a po trosze zdenerwował go zawód, jakim był kolejny nietrafiony strzał.

– Ojciec, prawda? – uśmiechnął się Bibliotekarz, oddając mu zdjęcie. – Ojciec, no na pewno. Widzę przecież, że podobny, tylko ogolić się umiał. Rozumiem cię, sam miałem córkę, miała iść do szkoły po wakacjach, pewnie starsza od ciebie ze trzy lata... Została na północy...

– Na Młocinach? – odruchowo spytał siedzący obok Strażak.

W świecie metra kierunki geograficzne były nieco inne niż przed Zagładą.

– W Olsztynie, chłopcze. Masz pojęcie w ogóle, gdzie to jest? Została tam ze swoją matką, a ja... Cóż, ja akurat wyskoczyłem na weekend w odwiedziny do kumpla. I tak ten pieprzony weekend trwa aż do dziś – rzucił gospodarz i zacisnął usta.

Chociaż od tamtych wydarzeń minęły dwie dekady, musiało to być nadal złe wspomnienie. Nikt z przybyszów o nic nie zapytał, chociaż w głowach wszystkich stalkerów z Kryształowego Pałacu zapaliły się żółte lampki ciekawości.

– Jeżeli ojciec był wojskowym, to szukaj wiatru w polu – podjął po chwili drugi z Dziadów, który oglądał zdjęcie. – Takich miejsc jak to jest kilka, tu w Kabackim, w Kampinosie, parę kompleksów w samym mieście. Z tej jednostki większość stanu osobowego zdezerterowała w pierwszych dobach po konflikcie ABC. Mogę ci jedynie życzyć szczęścia.

– On by nie zdezerterował – mruknął Borka.

Na moment zapadła cisza. A potem jeden z Dziadów postawił na stole parujący gar pachnący kaszą i mięsem. Inny ustawił przed gośćmi metalowe kubki.

– Dość wspominków – ostro stwierdził Bibliotekarz. – Lepiej zjedzmy coś, bo starym kościom łażenie po zimnym lesie nie służy już tak, jak dawniej. A potem poopowiadajcie, co tam się dzieje w wielkim mieście. Nie mieliśmy tu gości od tak dawna, że gdyby nie wy i kilku zabłąkanych uzbrojonych po zęby zwiadowców, to gotowi bylibyśmy przypuszczać, żeście się tam w tym metrze nawzajem pozjadali.

– Chciałbym powiedzieć, że wszyscy żyją i mają się dobrze – roześmiał się dowódca Szturmowców, ostrożnie próbując nalanego do szklanki samogonu. Miał intensywny zapach drożdży i ostry, palący smak. – Ożeż ty w mordę! Ile to ma?

– Nie mamy pojęcia, na oko z osiemdziesiąt procent – odpowiedział Dziad, który przyniósł gar z jedzeniem. – Lepiej się nie przeforsuj.

– Chciałbyś powiedzieć... – Bibliotekarz podpowiedział przerwany wątek.

– Powiem tak: żyją wszyscy, ale co to za życie? U nas, w Kryształowym, to jeszcze jak cię mogę, mamy trochę tej techniki, co ją niedobitki z Polibudy majstrują w warsztatach, mamy książki, jest trochę wiedzy, żeby wymienić usługi na towar. My też – powiódł ręką po swoich stalkerach – co nieco wiemy, świadczymy różne usługi.

– Marne to wasze co nieco – roześmiał się głośno były szef magazynu uzbrojenia. – Daliście się na Leśnej podejść jak kaczki na strzelnicy.

– W Twierdzy też się ludziom żyje znośnie. – Borka udał, że nie usłyszał komentarza pod adresem swoich zdolności przywódczych. – Mają tam prawdziwy, fajny schron. A gdzie indziej to różnie bywa. W Świętym Krzyżu mają niewolnictwo i fanatyków religijnych, na północy siedzą gliniarze, a dalej to trudno powiedzieć.

– Nie zapuszczacie się głębiej? – spytał jeden z Dziadów.

– To nie tak. Na prawy brzeg tunel się zawalił. Trzeba by ulicami, na powierzchni. Jest niby przejście średnicowym, ale ten opanowały Słoiki. Zresztą potem trzeba by mostem, a to tylko dla kamikaze.

– Kto opanował?

– No, Słoiki. Kolonia z Dworca Centralnego. Mnie nie pytaj, skąd taka nazwa, tak ich u nas wołają.

Reakcją na jego stwierdzenie była salwa śmiechu ze strony starszych mężczyzn. Jeden aż z rozbawienia otarł łzę z kącika oka.

– Cholerna warszawka – wykrztusił. – Dwadzieścia lat, a ci ciągle obcych wytykają palcami.

– Może, ja tam nie wiem. – Borka potężnym haustem opróżnił szklankę i zagryzł gorącą kaszą. – Gady straszne z nich, tyle wam powiem, bo parę razy spotkaliśmy się na powierzchni.

– No, a reszta metra? – dopytywał się były zbrojmistrz.

– Czort wie. Na północ od Niebieskich nie ma przejścia od dłuższego czasu. Niby tunel stoi, ale kurierzy i zwiadowcy nie wracają. Czasem tylko ktoś wierzchem przeskoczy, ale ogólnie słaby kontakt. Jacyś naziści ponoć albo co. Zresztą na północ od Krzyża to ja sam nie byłem już ze dwa lata.

Zebrani wokół stołu pokiwali głowami, jedząc i popijając z kubków. Co jakiś czas ktoś z Dziadów rzucał pytanie, ktoś ze Szturmowców odpowiadał, nawzajem wymieniali się historiami o życiu w swoim skrawku miasta, o mutantach, wyprawach i innych rzeczach. Na powierzchni noc atomowej zimy zapełniały inne stwory, które wyparły pana stworzenia, zastąpiły go, gdy spadł z piedestału najwyższego z gatunków. Ale ludzie, chociaż w opresji, zachowywali się jakby nigdy nic. Przy wspólnej wieczerzy raczyli się długo w noc opowieścią i napitkiem.

Czerwiec, rok 2010

Stała pod drzewem, patrząc na przejeżdżające samochody. Uliczka była mała, więc i ruch niewielki. Czerwiec dobiegał końca, słońce prażyło niemiłosiernie, ale gęste liście dawały przyjemny cień. Świat, zdawało się, zastygł w bezruchu, oczekując razem z nią. Zerknęła nerwowo na przegub, ale nie było na nim zegarka. Zerwała pasek przypadkiem poprzedniego dnia, kiedy przestawiali meble w swoim mieszkaniu na Starym Mokotowie. Westchnęła i zerknęła na zegarek na komórce. Ileż to może trwać?

Przypomniała sobie, jak kilka miesięcy temu, wkrótce po ślubie, tak samo jak teraz czekała na innej ulicy, w innym mieście. Wybiegł w końcu z budynku, chwycił ją w ramiona i mocno uściskał.

– Zgadnij co? – zapytał wtedy.

Nie wiedziała.

– Podnieśli mi klasę specjalisty! – Męska rzecz, zacząć od pochwalenia się.

– Super! – skomentowała.

Rzeczywiście, po niecałym roku odbębniania sztabowej pańszczyzny gdzieś w Polsce C albo nawet D to całkiem niezły wynik, szczególnie że akurat swoją specjalnością zajmował się niewiele, odkąd z wyróżnieniem skończył szkołę oficerską. Oczywiście, bycie sztabowcem i tak było o niebo lepsze niż regularna służba w oddziale w takiej dziurze, gdzie psy nawet dupami nie szczekają, ale dla żony młodego oficera w takich miejscach jak ta mieścina życie nie miało zbyt wiele do zaoferowania. Można było tylko gapić się z okna wojskowych bloków na jedyną ulicę w miasteczku – nieodmiennie albo ulicę, albo aleję Wojska Polskiego – oddzielającą blokowisko od otoczonej betonowym murem i drutem kolczastym jednostki. Nienawidziła tego miejsca i za wszelką cenę chciała się wyrwać. Nieważne gdzie, gdziekolwiek. Byle do cywilizacji, do miejsca, w którym jedyną atrakcją nie jest przejeżdżający dwa razy na dobę pociąg.

– Gratuluję. – Uśmiechnęła się i uścisnęła go.

Kochała go strasznie, bez pamięci. Gotowa była nawet mieszkać dalej razem z nim w małym, popeerelowskim mieszkanku w miejscu, gdzie nie ostał się nawet diabeł, żeby komukolwiek powiedzieć dobranoc.

– Dziękuję. – Też się uśmiechnął i pocałował ją. – Ale nie to jest najważniejsze.

Ruszyli powoli wzdłuż rozgrzanej czerwcowym słońcem ulicy. Słabe podmuchy wiatru podrywały w powietrze drobinki pyłu pokrywającego całe to potworne zadupie. Znad znajdującego się za blokowiskiem poligonu niosły się pyłki traw i sosen rosnących dalej, za krawędzią porytej zapadającymi się transzejami trawiastej płaszczyzny. Nie popędzała go, ciesząc się tym letnim spacerem. Nawet obrzydliwe miasteczko w takiej chwili zdawało się znośne. Lekko ścisnęła jego dłoń.

Nieśpiesznym krokiem dotarli nad niewielkie jezioro. Grupka młodzieży pływała przy brzegu i skakała z drewnianego pomostu, drąc się wniebogłosy. Deski pomostu wyblakły od słońca i deszczu, z czasem zrobiły się sinoszare. Stare i zniszczone, jak wszystko tutaj, pomyślała znowu, pragnąc wyrwać się gdziekolwiek.

Pociągnął ją na stojącą z boku ławeczkę.

– Ile tu już siedzimy, prócz tego, że o wiele za długo? – spytał, zerkając na odblaski słońca na wodzie.

– O wiele za długo. – Roześmiała się w głos.

Zawsze doskonale wiedział, co chodzi jej po głowie. Między innymi dlatego właśnie za niego wyszła.

– No to pakuj walizki – wypalił wreszcie po dłuższej, efektownej pauzie.

Spojrzał na nią, żeby sprawdzić wrażenie swoich słów. Przerosło jego oczekiwania. Zerwała się z ławki i jak dziecko skakała wokoło, ściskając go i całując, śmiejąc się w głos.

– Dobry Boże, jak ty to załatwiłeś? Jak udało ci się wyrwać nas z tej przeklętej przez wszystkich nory? – dopytywała się.

– Siadaj lepiej, bo nie skończyłem mówić. – Roześmiał się i poczekał, aż przysiądzie na ławce. Pogłaskał żonę po policzku.

– Czyś ty oszalał!? – zawołała i zerwała się znowu. – Nieważne gdzie, byle jak najdalej stąd! I byleś ty był ze mną. Mogę już teraz iść na pociąg!

– Teraz to bez sensu, bo pociąg jest za pięć godzin, a na tym przystanku nie ma nawet wiaty, żeby się schować przed słońcem – zaśmiał się. – A poza tym będziemy mieli transport.

Potrząsnęła głową, wracając do rzeczywistości. Zerknęła znów na front budynku. Z uśmiechem przypomniała sobie ten cały transport tak szumnie obiecany przez jej męża. Zdezelowany wojskowy star, którym wlekli się razem z niewielkim dobytkiem przez pół kraju. Cała masa planowanych postojów na uzupełnianie płynu w chłodnicy i oleju. Jeden, ale za to długi i całkiem nieplanowany, na wymianę złamanego wału. Mimo wszystko warto było przecierpieć ten exodus, żeby wreszcie wejść do starego, lecz ładnego i – po małomiasteczkowej klitce – całkiem przestronnego mieszkania. Wszystko wydawało jej się wspaniałe: młody i piękny jak z obrazka oficer u boku, widok z okna prosto na park, a nie na betonowy mur i druty. No i miasto dookoła, takie wielkie, wow.

– Śpiąca królewno – usłyszała tuż nad uchem głos młodego oficera.

Uniosła twarz, spoglądając na niego. Piękny jak z obrazka. Rudy, ale to nic. Pasowała mu ta krótka, równo obcięta szczecina.

– Długo czekasz?

– Może kwadrans.

Bez słowa ruszyli w dół ulicy, zostawiając za sobą koszarowe zabudowania z czerwonej cegły. Do domu mieli stąd tylko kilka przecznic, często przemierzali wspólnie tę drogę, urządzając sobie spacery zimą, wiosną i teraz – latem. Ulicą przetoczył się charczący autobus. Za skrzyżowaniem zahamował z piskiem na przystanku.

– Wiesz, stało się coś niezwykłego.

– Tak? Co takiego?

– Awansowali mnie na porucznika. Tak zupełnie znienacka i bez powodu. Mam za mało wysługi lat, żadnych specjalnych osiągnięć. Ot, po prostu, z góry przyszedł rozkaz.

– Gratuluję. Musiałeś się czymś zasłużyć... – Spojrzała na męża z dumą i podziwem.

– Jest coś jeszcze, przenieśli mnie – dodał po chwili.

Kobieta zamarła w pół kroku na ułamek sekundy, potem odzyskała rezon i ruszyła dalej chodnikiem w tym samym tempie.

– To... nieważne, wiesz – uśmiechnęła się do niego. – Bez znaczenia. Mogę nawet wrócić do tamtej strasznej nory, byle z tobą.

– Nie, nic takiego! – szybko zaprzeczył.

Zatrzymał ją, objął ramionami i mocno uścisnął, jakby chciał ją na zawsze zatrzymać, nigdy nie wypuścić.

– Przenieśli mnie tylko do jakichś dziwnych zadań na drugą stronę miasta. Będziemy pracowali na północy, ale nic nie wiem, bo to wszystko takie strasznie tajne przez poufne, że nawet ty nie będziesz mogła się o tym dowiedzieć...

– Za to ja chciałabym, żebyś ty się o czymś dowiedział. Właściwie to ja już wiem od kilku dni, ale nie byłam pewna.

Spojrzał na nią, uśmiechając się zachęcająco. Wiedział, co usłyszy, zanim otworzyła usta.

– Ojcem zostaniesz.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...