Frankenstein

2 minuty czytania

okładka, frankenstein, mary shelley

Wydawać by się mogło, że brak recenzji tego kanonicznego dzieła w zasobach portalu zajmującego się fantastyką to karygodne zaniedbanie. Jest jednak zgoła odwrotnie, to pisanie jej w tej chwili zakrawa na karygodne zuchwalstwo. Nie chodzi przecież o zapomnianego autora, któremu recenzent pragnie przywrócić należne miejsce w panteonie, tylko o pisarkę, której powieść prawie od początku (prawie, bo jakieś opóźnienie jednak było), czyli od niemal dwustu lat, była ciągle obecna w europejskiej kulturze. Protoplasta gatunku science fiction i jego bohaterowie, doktor Frankenstein wraz ze swym antagonistą, bezimiennym Stworem, to ikony współczesnej popkultury, żadnej rekomendacji nie potrzebują.

Jeszcze kilkanaście, a może nawet kilka lat temu „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz” (pełny, oryginalny tytuł) wygrałby w cuglach w konkursie na książkę, którą wszyscy znają, ale nikt nie czytał. Daleko odbiegające od oryginału adaptacje teatralne, a później filmowe z niezapomnianym Borisem Karloffem w roli Stwora, przyćmiły oryginał. Jednak i to zaczęło się zmieniać. Zaciekawienie twórczością Mary Shelley przeżywa widoczny renesans. Być może historycy za punkt zwrotny uznają wierną powieści ekranizację Branagha (1994), kiedy to trwające od lat 70-tych ubiegłego wieku zainteresowanie uniwersyteckich jajogłowych przebiło się do powszechnej świadomości. Co jeszcze, wobec istnienia setek, a może i tysięcy różnych artykułów i interpretacji, recenzent ciekawego może napisać? Tym bardziej, że już próbował. Zafrapowanych źródłami wyobraźni autorki odsyłam do felietonu.

Zatem kwestia, czy czytać, pozostaje poza wszelką dyskusją. Każdy czytelnik mieniący się fanem fantastyki powinien przynajmniej spróbować zmierzyć się z tym tekstem, rezultatem niepośledniej weny Mary Shelley. Skąd ta nuta rezerwy, dystansu kontrastująca z poprzednim entuzjazmem? Nie chodzi o język, ten jest prosty i wcale się nie zestarzał, tylko o nieusuwalną (niezależną wobec tego od tłumaczenia), charakterystyczną dla epoki romantyzmu emfazę, emocjonalny sposób przeżywania i obrazowania. Uwierzę łatwo, jeśli ktoś powie, że mu to przeszkadza. Bez przesady jednak. „Nieoczywista piękność” – celne sformułowanie tłumacza – warta jest starań.

Pozostaje kwestia wydania. Dlaczego akurat to? Bo jest trochę inne i bogatsze. Zostało oparte na pierwodruku z 1818 roku, a nie na tekście z dużo bardziej znanego, trzeciego wydania (1831). Różnice nie są wyłącznie kosmetyczne. W ramach dodatku dołączono inne teksty (Byron, Polidori, Percy Shelley), będące rezultatem pamiętnego konkursu w willi Diodati nad jeziorem Genewskim, który można uznać za praprzyczynę powstania książki. Tłumacz, Maciej Płaza, opatrzył tekst kompetentnym, erudycyjnym posłowiem i zadbał o przypisy. Obrazu dzieła w starym, dobrym stylu, gdy sztuka edytorska stała na wysokim poziomie, dopełniają ekspresyjne i ekspresjonistyczne zarazem drzeworyty Lynda Warda. Wszystkim, którzy przyczynili się do wydania książki w takiej formie, należą się wyrazy uznania.

Ocena? Była powyżej, ale się nie liczy, bo nie było cyferki. Jak zatem pogodzić wszystkie aspekty, które mogą być ważne dla współczesnego czytelnika? Kulturowe i historyczne znaczenie, uniwersalna, aktualna do dziś wymowa dzieła traktującego o istocie człowieczeństwa i odpowiedzialności – to z jednej strony. Z drugiej romantyczna maniera utrudniająca odbiór. Dycha jak nic! Zawsze podziwiałem nieoczywiste piękności.

Dziękujemy wydawnictwu Vesper za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.

Ocena Game Exe
10
Ocena użytkowników
6 Średnia z 1 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...