Fragment książki

20 minut czytania


Fragment I
Życie bez palców jest niewesołe

Życie bez palców jest niewesołe. To jasne jak słońce, które ni­gdy nie zachodzi nad Port Royal, że nie da się wówczas nie tylko grywać na fecie, czy obmacywać wystawionych na sprzedaż wdzię­ków portowych narożnic. Nie da się także, a może przede wszystkim, zawiązać węzła na kołkownicy statku. A to oznacza pożegnanie z żeglugą po błękitnych wodach. Koniec dostarczania do hiszpań­skich i holenderskich osad pewnych rzeczy tudzież od­bierania stamtąd towarów, których każdy funt przewie­ziony do portów starej ladacznicy Europy zamienia się na jakże miło brzęczące pesety i dublony. Koniec chleba z omastą. Koniec... wszystkiego?

Dlatego dla czcigodnego pana Jamesa Wallisa, szypra i właściciela dwumasztowej sniggi Speedy Fortune, trud­niącego się przewożeniem – nazwijmy rzecz po imie­niu – kontrabandy ukrytej pod pokładem przed wzro­kiem celników i strażników portowych, utrata jednego palca stawała się bardziej bolesna, niż urwanie połowy kuśki razem z korzeniami.

Niestety, w tej chwili i w obecnej sytuacji strata owa była równie prawdopodobna, jak to, że po sztormie na­stępuje cisza. Wallis siedział bowiem w tawernie Pod Śle­pym Komodorem, przywiązany liną do krzesła, z rękoma ułożonymi na stole, palcami unieruchomionymi między gwoździami wbitymi w równych odstępach w brudny, zalany rumem i winem blat. Sytuacja była nad wyraz przykra i paskudna, a przedstawienie zbliżało do fina­łu, albowiem rosły jak góra i śmierdzący niczym beczka zjełczałego sadła Negr, zwany Tomem, przeciągał właś­nie z lubością i zgrzytem osełką po ostrzu marynarskie­go noża.

Osiem palców! Na zrośniętą piczę świętej Zuzanny! Każdy z nich wart był dokładnie tyle, co rulon złotych, hiszpańskich monet. Osiemset dublonów! Taką sumę Wallis winien był Pietowi Corneliszoonowi Buskenowi, holenderskiemu lichwiarzowi z Rybnego Targu w za­chodniej części Port Royale, człowiekowi równie wyra­chowanemu, co bezlitosnemu, któremu okaleczenie bliź­niego przyczyniało mniej więcej tyle wyrzutów sumienia, co rozgniecenie dorodnego karakana.

Ma się rozumieć, że wcześniej, podczas swobodnego kolokwium, poprzedzającego przyszpilenie rąk do sto­łu, Wallis w swej desperacji uczynił wszystko, aby poczet palców, które miał obciąć Tom zmniejszyć do czterech, co w sumie byłoby dość rozsądną liczbą. W końcu, jak umawiali się w skrypcie dłużnym, jeśli czcigodny pan James nie będzie w stanie oddać pożyczonych pienię­dzy, zapłaci palcami, z których każdy liczyć się miał za dwieście dublonów. Na nieszczęście, Holender okazał się równie nieugięty, co archanioł Michał ważący złe uczyn­ki grzeszników, niespodziewanie do całej sumy doliczył bowiem pokaźne kwoty za zwłokę, wynoszące ni mniej, ni więcej, tylko pięćdziesiąt od sta. A ponieważ w jego umyśle, przypominającym księgę strat i zysków, rubryki ma i winien musiały się równoważyć, po dodaniu zale­głych sum, każdy z czterech palców wart był już ponad czterysta dublonów, a jeśli doliczyć w dodatku zwykłe procenty, wynoszące dwadzieścia od sta za każdy dzień zwłoki, wychodziło z tego jakieś czterysta dwadzieścia sześć dublonów i jeden pistol na paznokieć.

I tu niestety Wallis musiał przyznać z rozpaczą, iż wszystko zgadzało się jak w angielskim zegarku. W su­mie winien był Buskenowi grubo ponad tysiąc sześćset dublonów. Nieszczęściem, lichwiarz nie był skłonny za­wyżyć wartości palca. Zamiast liczyć każdy z nich po czterysta dwadzieścia sześć złotych monet, podzielił całą sumę przez dwieście, jak się umawiali w skrypcie, co dawało właśnie ową feralną liczbę ośmiu palców, które już za chwilę urżnąć miał Tom. I trzeba przyznać, iż ca­łość została obliczona wyjątkowo skrupulatnie. Holender nie był bowiem okrutnikiem, zwyrodnialcem czy szelmą, ale po prostu przeklętym matematycznym geniuszem. Niestety, zamiast poszukać sobie do towarzystwa kogoś o umyśle Newtona, albo Boyle’a, marnował swój talent w Port Royal na Jamajce, wśród ladacznic, piratów i por­towego błota. W każdym razie Willis był o tym przeko­nany, z każdą chwilą coraz bardziej. Tylko dlaczego, do złamanej stengi, zamiast używać liczydeł, potrzebował do swych matematycznych rebusów palców Wallisa?

Tom przeciągnął ze zgrzytem osełką po ostrzu. Obej­rzał nóż pod światło, mlasnął tłustymi, spękanymi war­gami. Minę miał niczym artysta, który właśnie doszlifo­wał ostatni detal na pięknym posągu Wenus.

– Tom już gotów, massa! – zameldował uniżenie swe­mu panu.

Piet Corneliszoon uśmiechnął się krzywo, nie wy­puszczając spomiędzy pożółkłych, poszczerbionych zę­bów ustnika fajki. Wśród lichwiarzy Port Royal – przy­garbionych, opasłobrzuchych gnomów lub gderliwych starców – Busken wyglądał niczym angielski lord, wyso­ki, chudy, w skórzanym kapeluszu z błyszczącą sprzącz­ką. Z krótką brodą i okiem przesłoniętym przepaską sprawiał wrażenie kapitana albo kwatermistrza z pirac­kiego statku, a nie człeka rozmieniającego ludzkie żywo­ty i palce na pistole, pesety i dublony. W jego przypad­ku pozory wszakże myliły, o czym boleśnie przekonał się Wallis, podobnie jak wielu portowych awanturników przed nim.

Szyper szarpnął się, lecz więzy trzymały mocno. Chciał krzyczeć, ale to już było zupełnie bez sensu. Tu­taj, na tyłach Starego Kościoła, na zapleczu zamtuza Mamy Bonelli, w tawernie będącej jedną wielką wylę­garnią wszy, francy i pluskiew, przerażające krzyki tu­dzież przedśmiertne jęki ludzi połechtanych żelazem były równie powszednią rzeczą, co dźwięk kościelnych dzwonów bijących na nieszpory.

Negr pochylił się nad stołem. Nieszczęsny przemyt­nik zajęczał, załkał i zaszlochał. Sprzedałby teraz du­szę diabłu i dołożyłby cnotę swojej siostry, byleby tylko wyjść z tej krotochwili ze wszystkimi palcami na swo­ich miejscach.

Holender zaśmiał się, zacharczał, wyjął na chwilę faj­kę z ust.

– Boicie się, mynheer Wallis?! – mruknął, bardziej stwierdzając, niż pytając. – Stawiam sto dublonów, że macie już pełno w gaciach.

Wallis pokiwał głową. Miał może strugać bohatera? Chyba tylko po to, aby pożegnać się ze wszystkimi dwu­dziestoma palcami, które w swej łaskawości Pan poprzy­dzielał każdemu człowiekowi.

– To oczywiste, że przepełnia was strach – pokiwał głową Holender. – Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe, albowiem znaczy, że zeszliście wreszcie z ciernistej dro­gi grzechu i występku.

Nieszczęsny dłużnik ponownie pokiwał głową, chło­nąc gadaninę Buskena niczym świeżo nawrócony katolik błogosławieństwa padające z ust papieża.

Lichwiarz nie spieszył się. Obojętnie stuknął fajką o kant stołu, wytrząsnął popiół z główki i uśmiechnął się promiennie, niczym słoneczko widziane zza więzien­nych murów.

– Mam chyba dzisiaj dzień dobroci dla niewypłacal­nych klientów, mynheer Wallis. Dalibóg rzeknę wam, że sam siebie nie poznaję. To źle, to bardzo źle, ale chyba się zestarzałem, mój panie. Ale do rzeczy, bo czas nagli, czas płynie i ucieka, a nie zatrzymać go nam wiosłem, ni kijem. I powiem tyle, że Fortuna stoi dziś po waszej stronie. Nie tylko bowiem możecie zachować większość palców, ale – jeśli Opatrzność Boża będzie czuwać nad wami – spłacić dług, a nawet wyjść na swoje.

Jezu... To, chyba nie mogło być prawdą! Wallis od razu zwrócił uwagę na słowo słodkie jak miód, które spłynęło z ust lichwiarza. Większość palców. Miał ci­chą, skromną nadzieję, że liczba ta, choć z samego zało­żenia mniejsza od dziesięciu, będzie wszelako większa od pięciu, albo sześciu.

Tak czy owak każde słowo Buskena miało teraz wagę owych nieszczęsnych ośmiuset złotych hiszpańskich dublonów, wziętych na borg i pogrzebanych na dnie oce­anu razem z kontrabandą, którą Wallis wyrzucić musiał za burtę, uchodząc przed pościgiem dwóch holender­skich tjalków, które chciały dobrać się do jego rzyci ni­czym ogary do rannego jelenia.

– Ja... Ja wszystko... Co tylko każecie... Zawsze! Zaraz, już... – wybełkotał.

Holender starannie ubijał w fajce nową porcję tyto­niu. Powoli, bez pośpiechu. Wszak jego interlokutor nie wybierał się na żadną przechadzkę. Nie pędził do koś­cioła, ani do sprzedajnej dziewki.

– Zależy mi na frachcie z pewnego statku – rzekł w końcu. – Stara, holenderska fluita, trzy maszty, szero­ki kadłub. Wrak, który osiadł przy wysepce zwanej Lwią Głową, jakieś cztery mile na zachód od Isla de Pinos. Morze tam roi się od raf i skał, jak tyłek kurwy z Port Royal od pryszczy.

Wallis nerwowo przytaknął.

– Fluita siedzi na skałach od kilku dobrych lat. Ale ponieważ spoczęła w lagunie osłoniętej od fal, zachowała się w całkiem niezłym stanie. Co tu dużo gadać, mynheer, wiozła srebro, skóry i korzenie. Popłyniesz tedy do niej, wejdziesz na pokład, a potem przywieziesz mi tutaj przynajmniej sześćset cetnarów cynamonu, wanilii i in­nych rzeczy, które ocalały na statku. A które ja odkupię od ciebie po uczciwej cenie, odliczając twój dług wraz ze wszystkimi procentami. Co wy na to, mynheer?

Fluita... Wrak na skałach. Na rany Chrystusa, Wallis gotów był rzucić się prosto w morze już zaraz i pożeglować tam na byle desce, aby tylko wyrwać się z cuchną­cych łap Toma. I nie oglądać złośliwego uśmiechu Buskena, od którego dobrej woli i fantazji zależało, czy James ciągle będzie liczył się w przemytniczym fachu, czy też stanie się pogardzanym kaleką.

– Oczywiście – jęknął. – Co tylko chcecie, panie Busken. Ja zaraz, natychmiast... Od razu.

– Za cztery dni – jakby na potwierdzenie swych słów Holender stuknął czterokrotnie wskazującym palcem w brudne dechy stołu – chcę tu mieć przynajmniej sześć­set cetnarów korzeni. W beczkach, skrzynkach, wor­kach oraz czym tam jeszcze... I nie przeciągajcie struny, mynheer. Bo jeśli – ściszył głos, przypalił świeżo nabi­tą fajkę od świecy – jeśli zawiedziecie mnie i tym razem, tedy klnę się na Lewiatana, Belzebuba i Asmodeusza. Na moce piekieł i wodne żywioły, że znajdę cię nawet w szczurzej norze, choćbym przeszukać miał całe Indie Zachodnie! A wtedy zajdę do ciebie z Tomem – dalibóg – utnę ci nie tylko wszystkie dziesięć palców, ale zagram twoimi oczami w marelles, a jajca sprzedam wędrowne­mu sprzedawcy komfortatywy dla starych grzybów, co chcą udawać, iż są młodymi ogierami. Czy wyrażam się jasno, mynheer?


Fragment II
Lodowy szkwał

To, co ujrzeli, było niewiarygodne... Wprost nie mieściło się w głowach. Nawet w tych porąbanych, kudłatych i pełnych wszy łbach niedoszłych piratów z Liona.

Wśród lodów uwięzione były dwa statki. Nie, nie brygantyny czy fregaty. To były dużo mniejsze i wielce dziwaczne jednostki. Pierwsza tkwiła przed nimi, zakuta w lodzie niemal do linii wodnej, nieco pochylona na bakburtę, ze sterczącymi trzema masztami. Poczerniały, smukły kadłub był jeszcze cały, choć od samej góry pokrywał go rząd sopli, szron i lód. Statek nie był duży – z bliska Sanders oceniał go na góra osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt ton, lecz nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał kryp z Bristolu, Amsterdamu czy Kingston. Z daleka można by go wziąć za małego slupa, tyle że nie miał, jak slup, przedłużonego bukszprytu i tylko jednego masztu. Pozbawiony był olinowania i żagli, bo wiatry, mróz i śnieg zniszczyły takielunek dawno temu; maszty wznosiły się teraz nad pokładem nagie i żałosne, niby wyschnięte pnie drzew.

Drugi był znacznie większy, z wyniesionym wysoko nad pokład kasztelem rufowym. Z jego pokładu wychodziły aż cztery maszty, z których dwa przednie nosiły – patrząc po zachowanych rejach – ożaglowanie rejowe, a dwa ostatnie – skośne. Szczegółów konstrukcji Sanders nie widział, bo jednostka stała nieco wyżej i była oddalona o dobre trzysta stóp od pierwszego statku.

Widok był tak niesamowity, że przez długą chwilę całą grupę jakby zamurowało. Prędzej spodziewaliby się tutaj pięknych syren albo żywego krakena niż dwóch statków uwięzionych w lodach przed Bóg wie ilu laty. Sanders pierwszy zdał sobie sprawę z faktu, iż skoro oglądane przez nich jednostki nie były fregatami, brygantynami ani slupami, nie wyglądały na okręty liniowe ani stare hiszpańskie galeony, to musiały zostać zwodowane bardzo dawno temu i pozostawać w lodzie przez stulecia. Przez jakieś sto, a może nawet dwieście lat!

Ale w jaki sposób znalazły się w bryle lodu, o kilka tysięcy mil od krainy śniegów na południu? Sanders przypomniał sobie, że nieraz widywał w tych okolicach płynące z południa góry, otaczające niezbadaną Terra Australis, na których czasem widzieli ptaki albo śmieszne nielatające kaczki. Jeśli zatem ogromne bryły lodowe odrywały się gdzieś w dalekich stronach od jakiejś większej całości i niosły na swych grzbietach zwierzęta, tedy dlaczego nie mogły przywlec tutaj uwięzionych statków?

Tak czy owak, był to pomyślny znak od losu. Na tych łajbach mogła być woda, żywność, nie wspominając już o rumie czy dużej szalupie. Bez żadnej zachęty prawie biegiem rzucili się w stronę mniejszej jednostki. Potykając się, ślizgając po lodzie, klnąc i przepychając, stanęli wreszcie pod starą, ciemną burtą, która nad podziw dobrze zniosła lodowe okowy.

– Podsadźcie mnie! – rzekł Sanders, widząc, że nie doskoczy do bocznej drabinki. Dokoła nie było żadnej liny ani beczki, po której mógłby wspiąć się na pokład.

– Ja, ja pomogę – zajęczał Phil.

– Ty, głupcze, pilnuj lepiej swojej rzyci – warknął Sanders – bo jak ci dam kopa, to za morze poleci! Wnet Charlie i Goldon spletli ręce, zgięli się wpół. Sanders postawił stopę na ich dłoniach, wtedy dźwignęli go w górę. Przeszorował po mokrych, oblodzonych deskach, wreszcie złapał się falszburty kilka stóp wyżej. Stęknął, ale podciągnął się na ramionach, z trudem przelazł przez burtę.

Pokład statku zawalony był śniegiem, który gdzieniegdzie zdołał już odtajać. Widać karawela, bo tak chyba nazywano przed laty takie statki, była głęboko uwięziona w lodach i tylko promienie słońca sprawiły, że wyłoniła się spod lodowych okowów jak złoto spod bandaży indiańskiej mumii. Na deskach spod białej warstwy wystawały kawałki drewna, potrzaskane reje, resztki zbutwiałych lin. Tu i ówdzie można było dostrzec wyrwane z łoża armaty, piramidki kul, zmiażdżone beczki i wiadra.

Kwatermistrz wsparł się o rozwaloną kołkownicę, podał rękę Charliemu, wciągnął go na pokład. Potem wspólnymi siłami pomogli wejść Goldonowi i całej reszcie. Wkrótce stali już przy grotmaszcie, rozglądając się dokoła. Wyglądało na to, że karawela nie była zniszczona – dobre dębowe drewno przetrwało stulecia pod lodem w nienaruszonym stanie, wątpliwe jednak, aby statek nadawał się do żeglugi.

Ruszyli na rufę, do forkasztelu, sprawdzić, co stało się z załogą. Drzwi wiodące do nadbudówki były zamknięte na głucho. Sanders i pozostali bez namysłu dobyli noży, wyrąbali kawał lodu wokół progu. Bartholomeu chwycił za żelazny pierścień, szarpnął drzwi do siebie. Trzymały mocno, więc przez chwilę siłował się z zawiasami. Szarpnął mocniej i wówczas puściły z trzaskiem, rozwarły się na oścież, a wtedy w mrocznym wnętrzu rozległ się głośny trzask, świst i jęk dartego metalu. Sanders zamarł, dobył pałasza i dopiero wówczas zajrzał do środka. Wnętrze kajuty kapitańskiej było ciemne i lodowato zimne. Na wprost wejścia dostrzegł dziwną konstrukcję – skrzynię, na niej łoże zaopatrzone w wygiętą w łuk metalową sztabę. W rowku tkwiła gruba strzała, a cięciwa, która powinna spoczywać za nią, była pęknięta. Gruby sznur szedł od spustu tej pradawnej broni aż do drzwi.

Sanders zalał się potem, kiedy dotarło do niego, że zastawiono tu pułapkę na niespodziewanego gościa. Każdy, kto chciałby wejść do kajuty, dostałby bełt z kuszy prosto w sam środek żywota, zanim jeszcze zdołałby wykrztusić słowa powitania.

Na szczęście czas zrobił swoje. Bartholomeu zrozumiał, że trzask i świst pochodził od cięciwy, która pękła po zwolnieniu spustowej dźwigni. Tylko temu zdarzeniu zawdzięczał, że nie leżał teraz przeszyty grubym jak trzy palce bełtem. Przeżegnał się i poszedł dalej.

Kiedy wyprostował schylone plecy, poczuł, jak przenika go zimny chłód. Kajuta była lodowym grobowcem, w którym – jak na deskach teatru – wciąż rozgrywało się przedstawienie ostatnich chwil życia załogi karaweli. W hamaku leżał jakiś człek. Inny siedział przy palenisku; po prostu zamarzł, ściskając w dłoni hubkę i krzesiwo. Sanders dostrzegł mężczyznę siedzącego przy stole, ściskającego w bladych palcach gęsie pióro. Leżała przed nim otwarta, zamarznięta księga, ledwie widoczna spod warstwy zlodowaciałego śniegu, który dostawał się do kajuty przez te wszystkie lata, gdy statek spoczywał uwięziony wśród lodów. Obok na podłodze dostrzegł jeszcze jedne zwłoki. Dwa kolejne ciała leżały po kątach – jedno na podłodze, a drugie – zwinięte w kłębek na kuferku.

Mróz zabił tych wszystkich ludzi dawno temu. Zmroził krew w żyłach, zamienił w blade, sztywne kukły. Na ciałach prawie nie widać było rozkładu. Kajuta nie cuchnęła jak trupiarnia, a zwłoki, poubierane w dziwaczne bufiaste kaftany i kapelusze, pookręcane łachmanami i gałganami na podobieństwo żebraków, nie zdążyły jeszcze odtajać, bo słońce nie miało przystępu do mrocznego wnętrza.

Sanders zdjął kapelusz. Jego kompani skłonili głowy, żegnali się, spoglądali ze strachem na zmarłych, którzy wyglądali jak pogrążeni w głębokim śnie.

Sanders zbliżył się do stołu. Odgarnął śnieg z księgi leżącej przez zmarłym, uderzył rękojeścią pałasza, aby skuć lód ze stronic, chuchnął i z trudnością oczyścił otwarte stronice na tyle, że mógł zerknąć na wpisy. Zawilgocony papier niemal rozsypywał się w palcach.

Gdy Simps szarpnął za okiennicę, rozleciała się z trzaskiem na kawałki, wpuszczając promień światła. Sanders pochylił się nad stołem. Bał się, że jeśli spróbuje oderwać księgę od stołu, dziennik pójdzie w strzępy, więc z trudem przesylabizował ostatni wpis na środku strony. Tekst, o dziwo, był po angielsku.

12 lipca Anno Domini 1514. Śnieżna nawałnica szaleje już dziesiąty dzień. Wczoraj zgasł ogień. Szyper Black bezskutecznie stara się go rozniecić. Nie żyje Marcus i Fendein – skonali na pokładzie, powaleni niemocą, ledwie wyszli z luku. Konamy z zimna... Kiedy piszę te słowa, pióro przymarza mi do ręki. Nie sposób dotknąć kawałka metalu, aby nie zostawić na nim pół funta skóry.

Catherine jest uwięziona w lodach. Nie ma żadnej nadziei na wyrwanie się z pułapki. Nie możemy dokończyć tratwy. Giniemy...

Pokiwał głową, bo zrozumiał wszystko. Zginęli straszną śmiercią, zapewne zepchnięci przez wiatr w głąb lodowych pól na południu, gdzie ich statki zostały uwięzione jak w kleszczach. 1514... Ponad dwieście lat przeleżeli w lodach otaczających Terra Australis. Sanders pokręcił głową. Nie mieli tutaj już nic do roboty. Jeśli nawet chcieliby się bawić w piratów, tedy wyprzedził ich wiatr, mróz i śnieg.

– Charlie, Nates! – rzekł cicho. – Pójdziemy sprawdzić drugi statek. A wy, Simps, poszukajcie żywności, prochu i jakiejś szalupy.

O dziwo, Simps posłuchał. Widać wolał nie wychylać się przed innych i nie zdradzać ze swoją niechęcią, dopóki kwatermistrzowi sprzyjało szczęście.

Rozumieli się bez słów. Ta lodowa góra i jej zawartość była prawdziwym darem losu. Jeszcze dzisiejszego ranka ich życie było więcej niż niepewne, teraz zaś mieli być może widoki na jadło, wodę, proch, a także drewno na budowę dużej tratwy, na której mogliby bez kłopotu dopłynąć do Patagonii.

Sanders przywołał kompanów. Czas było sprawdzić drugi statek. Ciekawiło go też, dlaczego załoga Catherine ustawiła przed drzwiami pułapkę na nieproszonych gości. Czyżby doszło do buntu?

Tak czy owak, wyjaśnienie tej zagadki leżało na kolejnym statku.

Drugi statek był znacznie większy, bardziej pękaty, zaopatrzony – na ile można to było poznać z resztek masztów i lin – w ożaglowanie przypominające zwykłe brygi i fregaty. Choć na fokmaszcie miał tylko foka, na grot-maszcie zachowały się jeszcze reje grota i grotmarsla. Na bezanmaszcie niósł skośny łaciński bezan, jak zwykłe statki handlowe pływające między Indiami Zachodnimi a Anglią, Francją i Holandią. To była karaka – statek starszy niż wszystkie prababki Sandersa; zapewne był w użyciu za czasów dawnych Hiszpanów. A może nawet takim przypłynęli do Ameryki jej pierwsi odkrywcy w czasach, kiedy w lasach na miejscu obecnego Plymouth, Nowego Amsterdamu i Charlestonu wyły jeszcze wilki i indiańskie diabły.

Do statku zbliżali się wolno, brnąc w roztopionym śniegu, ślizgając się po lodzie, klnąc i przepychając. Do grupy dołączył Phil, bo Sanders nie miał już siły, by odpędzić głupka. Aby podejść do burty, musieli wspiąć się na wzniesienie – górę wypiętrzającą się w postrzępionym masywie lodowca. A kiedy uczynili to i zbliżyli się do statku, kwatermistrz zamarł i pokręcił głową z niedowierzaniem.

Uwięziona w lodzie karaka była wypalona jak pusta skorupa owada. Ogień strawił większość wewnętrznych pokładów, wypalił dziury w burtach, niszcząc, co się dało. Jedynie maszty i niektóre pokładniki sterczały nad rumowiskiem, w które zamienił się główny dek statku.

Sanders szarpnął nadpaloną, rozlatującą się deskę, Charlie pomógł mu, chwytając z drugiej strony.

– Ja, ja pomogę! – zabulgotał Phil.

– Twoja pomoc potrzebna jak dziura w moście – warknął Bartholomeu. – Idź lepiej do szalupy! I pilnuj, żeby jej nie ukradli!

Z trudnością wyłamali spaloną plankę spomiędzy wręgów. Sanders pierwszy przecisnął się do środka, stanął na rumowisku poczerniałych bali i desek, które kiedyś było chyba główną ładownią karaki.

I wówczas jęknął, bo przez chwilę miał wrażenie, że znalazł się na dnie piekła. Wnętrze musiało zostać zasypane tonami śniegu, który zmienił się z czasem w twardy jak skała lód, skrywając to wszystko, co wydarzyło się we wnętrzu płonącego statku. Pod promieniami słońca stopniał, odsłaniając tajemnicę. Działo się tutaj wiele rzeczy. Złych rzeczy, od których pot zrosił czoło Sandersa.

Spod topniejącego lodu i śniegu prześwitywały zwęglone ciała marynarzy. Szkielety szczerzyły nań zęby rozwarte w nadobnym uśmiechu Pani Śmierci. To było dziwne, ale pożar, który strawił karakę, wygasł chyba sam, z naturalnych przyczyn, bowiem część zwłok została spalona niemal na popiół, a kwatermistrz dostrzegał tylko poczerniałe kości i zwęglone kule czaszek. Inne z kolei wyglądały na ledwie muśnięte płomieniem – miały zwęglone ręce, nogi lub twarze, na których zastygła przedśmiertna męka i ból.

Najgorsze czekało ich dalej. Na stępce, wśród poczerniałych, pokrytych grubą warstwą śniegu kamieni balastowych, spoczywała nadtopiona bryła lodu. Człowiek, który się z niej wyłaniał, był częściowo spalony. Nie żył od dwustu lat, a jednak dzięki wiecznej zmarzlinie, która wniknęła w jego ciało, wciąż klęczał, wychylał się spod niej, szeroko rozwartymi ramionami obejmując... powietrze. Jak gdyby usiłował chwycić w objęcia bryłę płonącego lodu, a potem pozostał tak, unieruchomiony przez zimno i mróz, na wieczną pamiątkę swego poświęcenia.

Już to samo w sobie było straszne. Jednak potworne przerażenie na popalonym obliczu martwego aż nadto wyraźnie mówiło, że w chwili kiedy przyszło marynarzowi pojednać się z Panem, zamiast złocistego anioła ujrzał na własne oczy wszystkie diabelskie bestie gnieżdżące się na dnie oceanów.

Phil, który wcisnął swój kudłaty łeb do wnętrza kadłuba, zaszlochał, widząc tę scenę, a Sanders przeżegnał się znowu. Na brodę papieża, nie był zbyt religijny, po latach spędzonych na morzach nie bardzo ruszały go obrazki haftowane krwią i ludzkimi trzewiami, jednak na widok tak okrutnej śmierci znów stracił rezon i fantazję, które odzyskał dzięki lodowej górze i uwięzionym w niej statkom.

Co zaszło na pokładzie? Pożar? Bunt? Czy ktoś zaprószył ogień, czy też celowo podpalił statek?

Przyjrzał się nadpalonemu trupowi i serce mu zamarło. Z piersi mężczyzny sterczał krótki bełt wystrzelony z kuszy... Zabito go. Ustrzelono jak dzikiego zdeba, a potem? Właśnie, co potem? Spalono?

Tego wszystkiego było za dużo jak na jego głowę. Za dużo jak na ten dzień, opłacony krwawym trudem, strachem, zemstą, a potem nadzieją na zbawienie.

- Ahooooj! Tutaj! Bywajcie!

To był głos Natesa. Dochodził z boku, spoza statku.

- Chodźcie!

Skoczyli ku dziurze w burcie, wyszli na zewnątrz. Nates krzyknął znowu – jego nawoływanie dobiegło od strony bukszprytu. Sanders popędził tam, brnąc w śniegu, pozostawiając za sobą głębokie ślady. Majtek stał na lodowym polu jakieś trzydzieści stóp od dziobnicy karaki, pochylał się nad wgłębieniem w lodzie, a jego oblicze było blade ze strachu.

Sanders skoczył do niego, potknął się, a Phil w ostatniej chwili wyciągnął do niego rękę. Bartholomeu chwycił ją, łapiąc wraz z uściskiem równowagę, wyrwał dłoń wściekły, że skorzystał z pomocy głuptaka, który w załodze Liona był dziewką do wszystkiego – włączywszy szpetną sodomię pod pokładem.

A potem przebrnął przez śnieg, stanął obok dygocącego Natesa. Spojrzał na to, w co wpatrywał się marynarz, i aż pokręcił głową z niedowierzaniem.

Pod nimi był płytki, wyrąbany w lodzie dół. Niegdyś zapewne wypełniał go śnieg, który stopniał, odsłaniając coś, co wyglądało jak zmutylowane ciało człowieka. Co było w dole? Jak to opisać? Porąbany niemal na kawałki, pokryty zlodowaciałą krwią trup. A najdziwniejsze, że zmarły miał dłonie związane drutem za plecami, a stopy spętane liną i odrąbaną głowę, która w dodatku obrócona była tyłem naprzód. Co za diabeł?

Sanders złapał za ramię i ścisnął rozdygotanego Natesa. Obrócił chmurną twarz w stronę Charliego.

- Spokój, kamraci! – warknął. – To była jakaś egzekucja, zemsta. Być może mieli więźniów na pokładzie. Albo ich szyper był mniej wyrozumiały niż Hands i zdjął im kapelusze z karków razem z łbami.

Sam nie wierzył w tę gadaninę. Jeśli to było ciało skazańca, dlaczego tedy ułożono mu głowę odwrotnie? I po co wiązano razem stopy, a ręce skrępowano drutem? Aby nie wstał z grobu? Do kroćset, co tu się wydarzyło? Co za szaleństwo rozegrało się na uwięzionych w lodzie statkach, że jego pierwszym aktem stały się zamarznięte trupy zabarykadowane w kapitańskiej kajucie, drugim spalony wrak i zwęglone ciała, a trzecim – ten dziwny grób z makabryczną zawartością? Jaka historia powiązała te trzy przeklęte miejsca?

- Tam coś się świeci – rzekł Charlie. – Obok tego ścierwa, kamraci, patrzcie... Niech ja skonam. To złoto!

Faktycznie, przez lód przebijały żółte rozbłyski czegoś ukrytego pod zwałami szarego, roztopionego lodu.

– Nie ruszajcie tego! – warknął Nates. – Tfu, tfu! To czartowska sztuczka. Przeklęty skarb! Nie tknę złota wyciągniętego z parszywego miejsca!

– Ja wcale nie chcę tego ruszać... Ale uważajcie sami... To jakaś złota figura. Posąg, bracia, jak u dawnych Indian.

– I przeklęty jak złoto Cortésa! – warknął Nates, żegnając się nabożnie. – Nikomu nie pozwolę go ruszyć! Co tak patrzysz, Sanders! Lepiej stracić rękę, niż obrabować ten grób!

– Znam kogoś, kto zrobi to za nas. – Sanders wyszczerzył zęby w uśmiechu, bo złoto zawsze miało tak magiczną siłę, że jego blask płoszył wszystkie cienie, duchy, diabły i demony. – Phil! Chodź tu! Potrzebujemy pomocy!

Wezwany kiep rzucił się niemal do nóg kwatermistrza. Prawie zaszlochał z psiej radości, że wreszcie ktoś zwrócił na niego uwagę.

– Wejdź tam i wyjmij spod lodu tę żółtą rzecz – nakazał Bartholomeu. – Szybciej, chłopcze, nie będziemy tu stać i czekać na przekroczenie równika!

Phil skoczył do grobu, uderzył łokciem, drapał popękany lód, darł go palcami, aż poszła mu krew spod paznokci. I w końcu, po długiej chwili ciężkiej pracy, chwycił w zakrwawione dłonie ukryty pod lodem przedmiot. To był wielki i ciężki posążek – niezdarnie oddany indiański idol, przypominający trochę jaszczurkę, a trochę kajmana rozwierającego paskudną paszczę pełną złotych zębów.

Złoto zabłysło w promieniach słońca, a wówczas głośny huk wstrząsnął ich zmysłami. Gdzieś dalej, za linią stromych, poszarpanych lodowych iglic, ogromny kawał góry musiał osunąć się do wody, uświadamiając wszystkim, że chwila, gdy pływający fragment lądu spocznie na dnie morza, zbliża się nieuchronnie.

Sanders z zachwytem przyjrzał się idolowi. Czyżby ładownia ocalałej karaweli pełna była złota? Czy zaginione statki wiozły do Europy łupy zdobyte na Indianach? Wszystko było jeszcze przed nimi, choć należało się spieszyć.

– Rzuć to w diabły! – warknął Nates. – Wyrzuć to kurewstwo do morza! To jakiś demon, diabeł, to...

– To góra złota, bracie! – zawołał wesoło Sanders.


Fragment III
Szczury

Domostwo Samuela Becketta wyglądało jak miejskie śmieciowisko, w środek którego padł granat z wojennego liniowca. Czyli, mówiąc krótko: zgoła żałośnie. Była to, zmurszała ze starości, pochylona od wiatrów szopa ukryta między rybackimi sieciami. Podparta sękatymi balami, obwiązana resztkami postrzępionych lin okrętowych. Uwadze Wallisa nie uszło, że wszystkie szpary zostały starannie zabite deskami, a w oknach rozwieszono sieci. Chociaż próchno sypało się z desek, Stary Ben z dziwną pieczołowitością załatał każdą dziurę i wgłębienie w ścianach swej rezydencji.

Szopa śmierdziała przerażająco – gorzej niż dolny pokład niewolniczego galeonu po czterech miesiącach morskiej podróży. Jednak nie była to woń brudu i odchodów, wstrętny odór wydobywał się ze wzdętych ciał zdechłych szczurów, których całe tuziny leżały pod ścianami lub też zwisały – przywiązane za łapy lub łyse ogony – do tyczek i kijów rozstawionych przed sadybą Becketta.

Nie ma co gadać – stary musiał mieć nos ze stali, aby mieszkać w takim miejscu. Na wołanie nikt nie wyszedł. Nikt również się nie odezwał, kiedy szmugler zaczął walić w zamknięte drzwi. Wyglądało na to, że są zaryglowane od środka, zatem Ben musiał przesiadywać wewnątrz swego kasztelu, przy którym nawet najstarsza i najbardziej zagnojona obora przypominała pałac cudów z czarodziejskiej bajki. Wallis wkrótce zmęczył się wołaniem. Obejrzał wejście, a potem wbił nóż w szczelinę i po kilku próbach uniósł w górę zasuwę. Zajrzał niepewnie do mrocznego wnętrza. Kontrast z gorącym, zalanym blaskiem słońca wybrzeżem był tak ogromny, że w pierwszej chwili miał wrażenie, iż spogląda prosto w mroczną paszczę Maelstromu.

Uczynił krok, potem drugi. Usłyszał szczęk metalu i... Zawył z bólu, kiedy ponacinane ząbkowato ostrza zwarły się na jego prawej stopie. Wszedł prosto w kurewską pułapkę na szczury, rozstawioną na wprost drzwi! Na szczęście gruba skóra butów uchroniła nogę przed zmiażdżeniem.

– Ben! Murwo w zadek francowatym kusiem chędożona! – zawył. – Zabiję cię, pokrako!

Klnąc dalej na czym świat stoi, jęcząc i złorzecząc cholernemu staruchowi, rozchylił szczęki, uwolnił nogę, cisnął z furią pułapkę na ziemię i dopiero wtedy rozejrzał się po śmierdzącym przybytku. Pod ścianami dostrzegł beczki, gliniane garnki i słoje z jakąś mętną zawartością, zwoje lin, kawałki drutu, żelazne noże i szpikulce oparte o ścianę. Kopnął żeliwny kociołek, a kiedy postąpił bliżej z mroku wyłoniło się cuchnące, jak wszystko tutaj, drewniane wyrko zbite z poszczerbionych klepek, nad którym zwieszała się gęsta, rybacka sieć. Na barłogu leżał staruch z brodą niby wiecheć słomy, odziany w skórzany kaftan i koszulę, które śmiało mogłyby służyć miejscowym rybakom do połowu fląder zamiast niewodów. Co mogłoby okazać się o wiele skuteczniejsze niż tradycyjny sposób, gdyż Wallis był święcie przekonany, że smród przyodziewku nawet pod wodą zabiłby każdą żywą istotę w promieniu pięćdziesięciu stóp.

Stary Ben wyglądał jak martwy, kiedy jednak James zobaczył rozrzucone wokół posłania puste butelki, od razu zrozumiał, że stary zdryfował ku najdalszym lądom pełnym źródeł tryskających rumem i gorzałką. A ponieważ jasnym było, że mógłby krzyczeć do pijanicy i gadać równie długo, co cnotliwy prezbiterianin do katolickiego obrazu, rozplątał sieci nad łożem, podniósł cuchnący, przelewający się przez ręce zezwłok, a następnie wyciągnął go na światło dzienne.

Tutaj nie bawił się we francuskiego galanta. Znalazł baryłkę, napełnił ją wodą, a potem chlusnął prosto w zarośnięte oblicze starego. Musiał powtórzyć tę czynność trzykrotnie, zanim moczygęba zachrypiał jak stara pompa w zęzie, zadygotał, wydał z siebie ryk, niby głos rozwścieczonego walenia, a potem zamrugał kaprawymi oczkami.

– Czego! – wycharczał, wstrząsając głową i rozbryzgując wokół siebie krople morskiej wody. – Co jest, kurwisynu?

– Coś zgubiłeś, stary bukanierze! – Wallis potrząsnął przed kostropatą gębą glinianą butlą z rumem.

– Dawaj!

James sprawnie cofnął rękę, dłoń starego Bena przecięła tylko puste powietrze.

– Eenhoorn, parchaty diable. Wrak stary jak świat, który osiadł na skałach w pobliżu Isla de Pinos, przy wysepce zwanej Lwią Głową. Gadają w porcie, że kiedyś szukałeś na nim gładkich syren, jurny ogierze.

– Eenhoorn... – wychrypiał stary Ben. – Nie... Nic ci nie powiem, do starej kurwy narożnicy. Nie o nim. Za żadną cenę.

Wzrok przeczył jego słowom; stary obszarpaniec wodził wzrokiem za butelką, niczym młoda ladacznica za złotym dukatem w ręku nadobnego gacha.

– Posłuchaj Ben, będziesz miał tę butelkę. Jak zechcesz, to i drugą. A może nawet trzecią. O ile tylko wykażesz się rozsądkiem.

Pozwolił by staruch capnął naczynie, pociągnął łyk, drugi, trzeci, aby przyssał się do szyjki jak pijawka, po czym...

Wyrwał z trudem flaszkę z ręki starego.

– Nie będę tu sterczeć do sądnego dnia! – warknął. – Gadaj jak dopłynąć do Eenhoorna nie zostawiając przy tym własnej rzyci na skałach!

Stary Ben zadygotał jak w febrze, a Wallis niespodziewanie dostrzegł na jego obliczu strach.

– Nic ci nie powiem – wycharczał Beckett. – One wszystko słyszą, kamracie... Przyjdą po ciebie tak jak po mnie... Nie, nie zmusisz mnie!

– A jeśli dodam ci do flaszki jeszcze dziesięć reali? – Wallis zabrzęczał miedziakami w kabzie. – Może to rozjaśni ci we łbie, smrodliwy szelmo?

– Nie płyń na Eenhoorna – starzec drżał. – Byłem tam... Z chłopakami, szalupą. Tam jest bogactwo... Korzenie... Ale nie tylko one.

– Jak dopłynąć do wraku?

Pozwolił staremu na kilka łyków.

– Opłyń od zachodu dwie skały układające się w kształt rogów – wycharczał Ben, widząc, że Wallis lekce sobie waży głos rozsądku. – Kiedy zobaczycie wrak, nie żeglujcie od razu do niego, rzućcie kotwicę przed piaszczystą łachą. Do Eenhoorna dopłyniecie tylko w szalupach... Inaczej pójdziecie na dno w tysiącu kawałków. Na rafach i skałach... Ale nie wchodźcie do wraku... Na rany Jezusa Chrystusa, nie właźcie to tej starej, parszywej krypy!

– Dlaczego, Ben? – James nachylił się nad moczygębą. – Dlaczego mamy tam nie wejść? Coś tam widziałeś? Coś, co sprawiło, że nie możesz żyć bez flaszki?

Staruch zadygotał od czubka brody, aż po bose pięty oblepione ziemią.

– Tam były szczury – wycharczał. – Tysiące...

Poderwał się, skoczył na nogi, uderzył plecami o ścianę szopy, a potem chwycił szypra za rękaw wamsa, przytrzymał trzęsącymi się rękoma.

– Zapamiętały mnie – wychrypiał. – Przychodzą co noc. Niepokoją za dnia. Wdzierają się przez każdą szczelinę do mojej szopy. Chcą pożreć mi żywcem serce, wydrzeć oczy...

Wallis próbował się wyrwać, ale palce Starego Bena trzymały go niczym kleszcze.

– Walczę z nimi co dzień – charczał starzec. – Zabijam ogniem i żelazem... Ale ciągle się mnożą... Wciąż pamiętają, że byłem na Eenhoornie.

– Nie zabijesz ich wszystkich – Ben szarpnął gwałtownie zaskoczonego kapitana ku sobie, niemal wciągając do szopy. – Ale weź, weź to – prawą ręką szukał czegoś na skrzyni, wśród pustych butli po rumie i glinianych garnców. W końcu znalazł i wcisnął w dłoń przemytnika dużą, zakorkowaną flaszę z mętną zawartością.

– To jest trucizna na szczury – wycharczał. – Robią ją Indianie z Maracaibo, wyciągają z węży i ropuch. Nie, nie dawaj im tego od razu. Nie dolewaj do strawy. One poznają... Nie ruszą. Bądź mądrzejszy od tych bydląt. Znajdź świnię, psa, albo kota i wlej mu to do gardła. A kiedy zdechnie, podrzuć im ścierwo. Bierz, bierz, inaczej nie przeżyjesz... To diabelska fluita, przeklęty Latający Holender pełen zarazy i szczurów... Tak, tak...

Nagle zesztywniał, łowiąc uchem jakiś szmer, a potem skoczył do szopy.

– Już idą! – zawył. – Słyszę jak wypełzają z nor! Uciekaj głupcze! Uchodź stąd natychmiast! Precz!

Gdy Wallis cofnął się przed jego furią, stary Ben zatrzasnął drzwi szopy, zaryglował je z chrzęstem. Słychać było jeszcze jak miota się w ciasnym wnętrzu tłukąc butelki, wrzeszcząc i jęcząc ze strachu.

Przemytnik odszedł ściskając bezwiednie w ręku flaszę pełną trucizny.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...