Amatorom polskich powieści fantasy dobrze znana jest postać Jakuba Wędrowycza – wsiowego egzorcysty i rasowego alkoholika, który w swych niezniszczalnych gumofilcach dokonuje epickich czynów, przynosząc dumę (lub hańbę) swym rodzinnym Wojsławicom. “Homo bimbrownikus” to szósta książka z cyklu stworzonego przez Andrzeja Pilipiuka. W poprzednich powieściach autor wykreował zupełnie nowy archetyp bohatera stanowiący uosobienie wszystkich polskich kompleksów, stereotypów i zaściankowości. Czekając prawie 3 lata na kolejną odsłonę przygód jednego z mych ulubionych “antybohaterów”, zaostrzyłem sobie zarówno apetyt, jak i wymagania. Czy i tym razem “wielki grafoman” Pilipiuk zdołał im sprostać?
Podobnie jak w “Czarowniku Iwanowie” i “Wieszać każdy może”, tytułowe opowiadanie poprzedzi kilka krótkich historii – “Ostatnia misja Jakuba”, “Cyrograf” i “Ochwat”. Wszystkie one trzymają wysoki poziom, dzięki charakterystycznemu humorowi i fabule – głównym atutom serii o Wędrowyczu. Jakub przeżywający własną śmierć z przepicia albo cofający się w czasie, by raz jeszcze ośmieszyć Diabła to doskonale znany i lubiany standard. Utrzymuje się on przez pierwsze 70 stron, po których zaczyna się tytułowa opowieść, a wtedy, ze strony na stronę (a jest ich jeszcze 285), ów standard zaczyna spadać...
Wędrowycz oraz jego kozacki przyjaciel, Semen, wyruszają do Warszawy, by odnaleźć młodego Neandertalczyka z Dębinki, a przy okazji zapobiec apokalipsie, którą chce rozpętać jego stary wróg – szaman Yodde, przy pomocy znanego nam z “Czarownika Iwanowa” słowiańskiego boga – niedźwiedzia Wielkiego Mywu. Przemierzając najciemniejsze zakamarki stolicy dwaj “bohaterscy” amatorzy bimbru będą musieli stawić czoła nie tylko miejscowym “rycerzom ortalionu”, lecz także zwalczającym się wzajemnie pogańskim kultom oraz podjąć współpracę z bardzo niewygodnym sojusznikiem – Inkwizycją. Takie pomieszanie z poplątaniem w połączeniu ze sporą dawką ironii i czarnego humoru zapowiada się tak jak zwykle, czyli bardzo dobrze. Dodatkowo niemal od pierwszej chwili Pilipiuk wymaga od czytelnika pełnego skupienia uwagi na rozwoju wydarzeń, nadając im bardzo szybkie tempo, któremu następnie sam nie jest w stanie sprostać. Nagromadzenie “nieoczekiwanych” wydarzeń jest tak duże, że mniej więcej w połowie “Homo bimbrownikusa” zaczyna ono nużyć, czyniąc opowieść szalenie przewidywalną. Co więcej, niejednokrotnie Wędrowycz wykazuje się niepospolitą głupotą i brakiem zaradności, które niewątpliwie nie należały wcześniej do jego licznych wad.
Jednym z największych atutów książek o wsiowym egzorcyście była duża wiedza autora na temat słowiańskiej mitologii, która, w połączeniu z bardzo przystępnym językiem i poczuciem humoru, dawała wspaniały efekt. Niestety, w tym wydaniu efekt ten zamienił się w efekciarstwo. Pojawiające się na niemal każdej stronie sytuacyjne dowcipy i religijne trawestacje nudzą, a po pewnym czasie irytują. Ktoś mógłby powiedzieć, że moje osobiste wrażenia są efektem zbyt wygórowanych oczekiwań, lecz zasiadając do lektury spodziewałem się po prostu rozrywki na znanym mi z poprzednich części poziomie. Fakt, że zamiast skończyć zmęczyłem rzeczone opowiadanie, jest chyba wystarczającym dowodem na to, że ów poziom spadł dość drastycznie.
Oczywiście, “Homo bimbrownikus” posiada swoje zalety. W pierwszej kolejności są nimi przedstawione wyżej krótkie historie. Następne to rozbrajające pomysły, które na szczęście czasem pojawiają się w książce. Semen przedstawiający konduktorowi dokument uprawniający dożywotnio do bezpłatnych przejazdów kolejowych wystawiony własnoręcznie przez Piłsudskiego, po jego sławnym napadzie na pociąg szczerze mnie rozbawił, podobnie jak nieszczęśni warszawscy dresiarze, którzy szukając jedynie szansy na uczciwe “skrojenie” przygodnych frajerów, wpadają wbrew sobie w konflikt z przeróżnymi paranormalnymi siłami. Śmierć wydzwaniająca do Wędrowycza z pretensjami, że wbrew planowi nie zginął w wypadku samochodowym, ksiądz inkwizytor w obstawie CBŚ – można by wymienić jeszcze kilka podobnych perełek. Z przykrością stwierdzam jednak, że takie przyjemności “zdarzają się”, podczas gdy w poprzednich odsłonach stanowiły regułę. Na okładce “Homo bimbrownikusa” możemy przeczytać dopisek “Polska odpowiedź na Conana Barbarzyńcę”. No cóż, takie porównanie to ostatni z błędów, które tu wymienię.
Podsumowując, "Homo bimbrownikus" to książka przeciętna, posiadające pewne atuty, które czynią z niej lekturę nadającą się w sam raz do czytania w autobusie. Odnoszę jednak wrażenie, iż pomimo wymienionych wyżej zalet powieść nie zachęci czytelnika niezaznajomionego z całą serią do sięgnięcia po poprzednie części. Jeśli chodzi zaś o doświadczonych fanów przygód Jakuba Wędrowycza, rzeczona przeciętność w połączeniu z innymi wadami sprawi, że książka Andrzeja Pilipiuka będzie dla nich naprawdę dużym rozczarowaniem.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz