Sesja kami

Z końca korytarza wyleciało pędem dwóch żołnierzy, za którymi po suficie i podłodze zasuwały dwa czarne, ohydne, zmutowane karalucho-jaszczurki. Ekipa z Solskjaerdem na czele zaczęła pruć do maszkaronów. Skandynaw, trafiając jedno bydle, wrzasnął jak oparzony, gdy kropla kwasu z sufitu spadła mu na ramię.
Przecież tu się nie da skoncentrować! Jak ja się mam zająć dziurą, jak mi tu ciągle serie koło ucha świszczą. Rzuciła tylko okiem na korytarz, ale przerażenie spowodowane widokiem maszkar zmusiło ją do odwrócenia głowy. Wzrok znów świdrował otwór w suficie. Usłyszawszy wrzask spojrzała za jego źródłem. Spojrzenie padło na ramię Solskjaerda. Kurwa kurwa, co z tym zrobić... Wyżre mu łapę... Ostrożnie, żeby nie kapnęło jeszcze na nią, otoczyła chłopa łydką i starała się przesunąć go dalej pod ścianę, aby nie był w zasięgu kwasu. Wycofała nogę i ustawiła się w najlepszej pozycji do strzału. Znów w dziurę w sufcie spojrzała i celowała w nią bezczelnie wysunąwszy język w jednym kąciku ust.
Ledwo zdążyłaś uskoczyć przed rozbryzgiem kwasu, gdy ociekające nim truchło kolejnego "karalucha" przeżarło się przez wyższy pokład i spadło tuż obok was, parując i śmierdząc niebywale. Jeden z żołnierzy wrzeszczał coś po niemiecku, mordując serią ostatniego żywego potwora, znany ci już Skandynaw raportował coś hiszpańskiemu przystojniakowi z blachami sierżanta, usiłując zrzucić z siebie parujący od kwasu naramiennik. Wszystko to stwarzało niemal komiczny obraz.
- Moris uważa, że chyba jest niedobrze i nakazuje taktyczny odwrót do drzwi głównych! - zakomenderował Hiszpan, który najwyraźniej mówił o sobie w trzeciej osobie, co czyniło całą sytuację jeszcze komiczniejszą.
Słysząc mocującego się z czymś Solskjaerda odwróciła głowę, aby zobaczyć czy kwas przeżarł się na wylot przez naramiennik. W końcu niewiele się działo tam, w dziurze... Na szczęście lekki skręt ramion sprawił, że lufa karabinu też się nieco przesunęła, bo inaczej spadający stworek mógł ją zahaczyć i by była bieda. No ale... Zerknęła z powrotem w górę mniej więcej w czasie, gdy paskudztwo wylatywało przez sufit. Może to znów hałas sprawił, że odwróciła głowę, a może chęć sprawdzenia, czy coś się tam na górze nie dzieje... Odskoczyła tak szybko jak tylko umiała. Smród niemalże wywołał odruch wymiotny. Poza tym sprawił, że odeszła kawałek dalej zasłaniając usta i nos. Zerknęła tylko na Hiszpana, ale podeszła do niego średnio emocjonalnie. Ot, Hiszpan. I tak sobie właśnie pomyślała o swoim mężu, który gdzieś tutaj powinien być...
Od rozmyślań oderwał cię nagły wystrzał tuż obok ciebie. To Solskjaerd strzelił sobie, chyba z nudów, w truchło, które spadło przez dziurę w pokładzie.
- Zabiliśmy go już na górze, bardziej martwy nie będzie - powiedział Hiszpan
Jeżeli dotąd miałaś poważne wątpliwości, czy na tym statku pozostał ktokolwiek żywy, to teraz nabierałaś przekonania graniczącego z pewnością, że nie. Pozostawało pytanie co zrobić wobec takiej sytuacji? Czy przekonywać przybyłych z odsieczą Europejczyków, by poszukali na górze kogoś żywego, czy może razem z nimi uciec stąd jak najdalej? A nawet jeśli, to co potem?
Korytarzem, z tej samej strony, co chwilę wcześniej Niemiec i Hiszpan, przybiegli dwaj kolejni żołnierze.
- Panie... sierżancie... Melduję... że... te kurwy dorwały Iwanowa i Yorke'a. - wysapał jeden z nich, stanowiący kalkę drugiego. No tak, w tym absurdzie brakowało tylko bliźniaków.
- Zaciągnęły ich gdzieś w głąb pokładu, chyba jeszcze żyli... - Dodał drugi - nie zdążyliśmy ich odbić, wszędzie pełno było tych małych gówien.
- Niech to szlag! Moris do bazy, zgłoście się. Moris do bazy, słyszycie Morisa? - wykrzyczał przez komunikator Hiszpan - Napotkaliśmy niebezpieczne zwierzęta i masę trupów, tylko jedna ocalona, chyba żołnierz - dodał rzucając ci szybkie spojrzenie, taksujące cię od góry do dołu - Straciliśmy dwóch ludzi, ale chyba jeszcze żyją, bo te zwierzęta gdzieś ich zabrały. Proszę o dalsze dyrektywy i odczyty funkcji życiowych Iwanowa i Yorke'a. - zakończył i zamilkł w oczekiwaniu na odpowiedź, podobnie jak wszystko wokół.
Podskoczyła nieznacznie - zwykła reakcja na niespodziewany hałas. Już miała coś powiedzieć, już usta otwierała... Ale wolała je zamknąć, lepiej się nie narażać.
Spojrzała jeszcze raz na Hiszpana, a żeby nie pomyślał sobie, że ma jakieś złe zamiary posłała mu przelotny uśmiech i odwróciła wzrok. Akurat w momencie, w którym do korytarza wpadali bliźniacy, jak się później okazało. Brwi zjechały się na czole, ale słuchała ich uważnie i próbowała wyobrazić co się stało. Mina wyrażała rosnące obrzydzenie pomieszane z niedowierzaniem.
Gdzie jesteś...? Rozejrzała się przerażona po najbliższej okolicy. Łzy w oczach...?
Ani widu ani słychu nikogo i niczego, poza żołnierzami obok. Widzisz, jak sierżantowi oczekującemu na odpowiedź rozszerzają się oczy po otrzymaniu jakiegoś komunikatu w słuchawce. Szybko patrząc po swoich ludziach ponawia zadane wcześniej pytanie.
- Moris prosi o powtórzenie rozkazu. Mamy zostawić Iwanowa i Yorke'a? Odbiór
Nie usłyszałaś ponownie udzielonej odpowiedzi, ale domyślasz się, że ponownie była twierdząca.
- Cóż, drogie panie, rozkaz jest jasny. Opuszczamy tę chujową pijalkę. - zakomenderował Hiszpan, najwyraźniej niezbyt szczęśliwy z zaistniałej sytuacji. - A pani pozwoli z nami - powiedział zwracając się do ciebie.
Cóż, uszy ludziom rosną, zwłaszcza na informacje, które nie powinny ich dotyczyć. A to, w jakim składzie wraca oddział, do którego się przykleiła raczej był taką informacją. Nic jej w końcu nie mówiła - ot,zostawiali za sobą dwóch żołnierzy. Trudno, kurwa, ale jej grupa też została porozrzucana po pokładach statku, którym wiezieni byli na... nieważne. Iwanow i Yorke.
Udawała jednak, że nie słyszy, aż do momentu, kiedy zwrócono się do niej bezpośrednio. Wyszczerzyła się w parodii uśmiechu. Miała dziwne przeczucie, że Hiszpan nie prosi, ani nie zaprasza do ponownego zaciągu... Grunt, żeby nie zabierali jeszcze broni, bo będzie to raczej równoznaczne ze zrobieniem z niej przynęty, albo raczej kawałka serka na złożonej pułapce na myszy.
Spojrzała po żołnierzach.
- Zastanawiam się, czym skutkowałaby odmowa... - Mruknęła. Pewnie i tak za głośno.
Z jednakowym niesmakiem i milczeniem wszyscy zaczęliście się wycofywać. Ostrożnie, rozstawieni w dwa trójkąty ubezpieczając się wzajemnie. Po raz kolejny wszystko przycichło, zupełnie jakby poczwary znudziły się lub zaczaiły gdzieś na górze w nadziei, że jednak wpadniecie na obiad. W drodze powrotnej nie natknęliście się na żadne niespodzianki, bajzel pozostał w tym miejscu, w którym go zastaliście. Gdy dotarliście do drzwi głównych zauważyłaś dwie rzeczy. Pierwsza: drzwi główne statku zostały dosłownie rozerwane od środka. Widnieje w nich ogromna dziura, przez którą coś naprawdę dużego i wkurzonego musiało wyleźć gdzieś do dżungli, która dostrzegasz przez wyrwę w całej okazałości, nabierając pojęcia gdzie wylądowaliście. Druga: tuż pod drzwiami leżał człowiek, mężczyzna, ubrany podobnie do ciebie. Nie rozpoznałaś jego twarzy, gdyż znajdowała się pod wielką, żółtą łapą, która przykleiła się do jego głowy owijając szyję długim, paskudnym ogonem i pulsowała lekko, niczym groteskowa karykatura respiratora. Jednak sylwetkę osoby tak dobrze ci znanej, jak własny mąż, poznasz niezależnie od tego, czy możesz przyjrzeć się twarzy, czy też nie...
- Załatwię miesiąc najlepszego rżnięcia na Bahamach temu, kto powie mi, co to do cholery jest - powiedział Hiszpan wytrzeszczając gały jak reszta oddziału.
Znaczy, że chcąc nie chcąc znów została częścią zorganizowanej grupy pod komendą najstarszego stopniem. Ciekawe, czy faktycznie... Ale przynajmniej chwilowa namiastka porządku i miłej, dla części jej, rutyny. Maszerowała zatem z nimi niemal jak im równa, aż dotarli do głównego wejścia na Contę. Cóż, pamiętała te drzwi z drugiej strony i dałaby sobie ręce i nogi uciąć, że w momencie podziwiania ich z tamtej strony tej dziury w nich nie było. Przykucnęła nieco, oparła dłonie, wcześniej zawieszając broń na ramieniu, na udach wypinając się lekko i zagwizdała w wyrazie podziwu. Pokręciła głową, a dwa blond warkocze zsunęły się jej z ramion i niechybnie wskazały w dół. Popatrzyła. I mina jej zrzedła.
- Jimmy? - Zapytała słabym głosem. - Jim...?
A im dłużej czekała na odpowiedź, tym gorzej jej było. Duszno, gorąco nawet pomimo szalonej puszczy z drugiej strony metalu, oddech przyspieszał, oczy wypełniały się łzami. Padła na kolana obok męża. Powtarzając jego imię zaczęła go ciągnąć za koszulkę na torsie, szturchać, szarpać... Cała reszta świata zniknęła.
Jimmy, oklejony ową przedziwną, żółtą łapą, nie miał ochoty na rozmowę. Nie poprawiło to twojego stanu, wpędzając cię jeszcze głębiej w paniczną histerię, prowadzącą cię na skraj omdlenia.
- Na Boga, kobieto, opanuj się! - usłyszałaś zza pleców jakiś głos, należący do kogoś zupełnie w tej chwili nieistotnego. Czyjeś ręce podniosły cię, usłyszałaś głos ponownie - Kruger, trzymają ją! - Poczułaś, jak chwytają cie kolejne, silniejsze ręce. Ale Jimmy nadal leżał. Po chwili dwóch żołnierzy podniosło go i zaczęliście iść w jakimś nieokreślonym kierunku. Chyba się stąd wynosiliście, chyba jeden żołnierz kazał drugiemu zgłosić, że mają kogoś, kto potrzebuje pomocy. Chyba chodziło o Jimmy'ego.
A tak poza tym, to nie przypominasz sobie, żebyś kiedyś widziała tę dżunglę, bo właśnie w niej znalazłaś się po wyjściu ze statku.
Mruknęła z niezadowoleniem kiedy próbowano ją podnieść. Przyległa jeszcze bardziej do torsu męża, ale łapska okazały się silniejsze. Podniesiona została skulona, ale szybko wyprostowała się i zaczęła się szarpać, żeby tylko wyrwać się z łap żołnierza.
- Puszczaj. - Warknęła.
Oczy jednak cały czas wklejone miała w podnoszonego właśnie małżonka. Zaczynała się rozkręcać w wyrywaniu, bo do szarpania się dołączyły próby kopnięcia żołnierza stojącego za nią w golenie i wszelkie próby wykręcenia się z uścisku.
- Jim... Jim! Puszczaj, Kruger, do kurwy nędzy! - Głos zmienił się w piski paniki.
- Halten Sie! - próbował uspokoić cię w swoim narzeczu ogromny mięśniak, nie wypuszczając z uścisku, w obawie, że zagryziesz jego albo siebie.
- Kobieto, uspokój się! - krzyknął przez ramię niosący Jima Hiszpan - W bazie wymyślą jak pomóc twojemu facetowi. Dotrzemy tam tym szybciej, im szybciej przestaniesz się miotać! - tłumaczył sapiąc z wysiłku, biegnąc szybkim truchtem, rozglądając się po porażająco kolorowej i gęstej dżungli oraz dźwigając nieprzytomnego mężczyznę do spółki z drugim żołnierzem.
Wyglądało na to,że w jakimś tam stopniu podziałało. Przestała się miotać, ale wciąż nie spuszczała Jima z oczu. Puszcza nie interesowała jej całkowicie. A broń obijała się w truchcie to o udo blondynki, to o udo prowadzącego ją żołnierza.
Wielki bydlak, zwany Krugerem, wcisnął cię do ogromnej, metalowej puszki na kółkach, która musiała być transporterem opancerzonym. Usadził cię z pełną gracji perswazją na odpowiednim miejscu, po czym założył blokady na korpus, tak jak reszta oddziału (niewątpliwie dla zachowania bezpieczeństwa podczas jazdy przez dżunglę). Za kierownicą zasiadł Skandynaw, Jimmy - wciąż pod opieką Hiszpana i jego podwładnego - spał sobie nadal na podłodze z twarzołapem na twarzy. Zapowiadało się na radosną jazdę w kierunku bliżej nieokreślonym (zapewne jakiś obiekt wojskowy).
Delikatny i subtelny jak wiadro ocynkowane z pewnością, te delikatne dłonie wypielęgnowane i w ogóle.
- Sama umiem! - Ale już została wepchnięta na fotel i niemal przykręcona do niego. Odwróciła się, by sprawdzić co i jak z jej Jimmym.
- No chyba żartujecie! On też ma siedzieć! Też ma być bezpieczny! Kark mu chcecie skręcić, idioci? - Wrzeszczała po nich jak niegdyś po swoim oddziale. Jeszcze tylko peta i gestykulacji brakowało.
Było gorąco. Trzęsło niemiłosiernie w górę i na boki, choć kierowca starał się jechać ostrożnie. Co więcej, było gorąco. Przedzieraliście się mozolnie przez gąszcz, w nieznośnym gorącu. W tej opancerzonej, gorącej puszce, czułaś się równie bezpiecznie, co klaustrofobicznie. Co więcej - było cholernie gorąco. Choć Solskjaerd zapowiedział, że w ciągu pół godziny będziecie w bazie. W tym gorący trudno było nastroić mózg do opcji odmierzania czasu, ale musiało być bliżej, niż dalej.
Nie no, nie da się, nie da się wytrzymać... Krople potu ciekły po skroniach i w dół, po szyi, między piesiami, koszulka przykleiła się do pleców. Zaczęła wachlować się dłonią, ale raczej na niewiele się to zdało. Źle, źle, źle. Jeszcze on... Popatrzyła na męża. {i]Jim...[/i] Oparła głowę o zagłówek, oczy zamknęły się same...
Ku swej uciesze, czy też może ostatecznej rezygnacji, pełen wdzięku Kruger "pomógł" ci wysiąść z pojazdu, a zaraz za wami czterej żołnierze wynieśli Jimmy'ego. Znalazłaś się w bardzo dużej, na pierwszy rzut oka, bazie wojskowej, utworzonej na wielkiej polanie w środku dżungli. O jej brzeg opierały się trzy budynki, przed największym z których właśnie się znajdowałaś. Widziałaś prom stojący na lądowisku, widziałaś patrole przechodzące przy wysokim kolczastym ogrodzeniu. Niemal od razu po wyjściu z transportera weszłaś wraz z resztą do dużego największego budynku.
- No dobra paniusiu - zagaił Hiszpan niosący wraz z innymi nieprzytomnego - Masz jakieś dwa piętra żeby streścić mi szybciutko kim jest twój kolega i co do cholery robiliście na tym pieprzonym okręcie, bo muszę mieć dobrą wymówkę dla majora, kiedy zapyta dlaczego zainfekowałem stację kurewsko nieznanym pasożytem.
To już nie wiadomo co lepsze - tam przynajmniej nie było kajdanek, pomijając już te potworki... Jęknęła do siebie zadzierając głowę, by obejrzeć budynek, a raczek mini kompleks. Paradoksalnie jednak chyba chciała wrócić, a przynajmniej tak mówiła część mózgu.
- Podróżowaliśmy z mężem i przyjaciółmi, zostaliśmy przejęci przez tamten statek i zamknięci w kabinach krio zanim którekolwiek z nas zdążyło cokolwiek wyjaśnić. - Cóż, nie do końca, ale powinien uwierzyć. Wojskowa pewność siebie powinna dodać wypowiedzi wiarygodności. Mówiła spokojnie, idąc przez korytarz obok chłopaków niosących Jima.
← Alien 2
Wczytywanie...