Fragment książki

4 minuty czytania

Jiří Kulhánek: Jest 7.00, czas byś zabił swego pierwszego dziś policjanta

Do jadłodajni na żer zlatywała się naprawdę osobliwa kombinacja gości. Czegoś podobnego nie dałoby się zaobserwować nigdzie indziej. Kilku techników w kombinezonach personelu pomocniczego naszego klanu, kilku policjantów w tych ich zielonych mundurkach, kilku funkcjonariuszy SBH, zgraja łowców, werbunkowych, dziwek, mnichów, klech i, oczywiście, ogromna liczba zdychańców, którzy porozpirzali całą kasę. Podłoga Pod Struclą była dosłownie usłana ich mniej szczęśliwymi kamratami – kalekami, chemiodakami, nukleodakami, trędowatymi (ci wyglądają zdecydowanie najgorzej. Wprawdzie pandemia tej choroby skutecznie czyści Matkę Ziemię z nadmiaru tałatajstwa, ale kto by chciał na to patrzeć...), kobietami (no, umówmy się...), mężczyznami, obojnakami, dzieciakami... słowem hołotą.

Przekopałem się przez ten tłum i stanąłem na końcu kolejki. Nasi skinęli mi głową (nie mogę powiedzieć, że po przyjacielsku), łowcy zarejestrowali moją obecność (nie mogę powiedzieć, żeby wrogo), a policjanci obcięli mnie spojrzeniami ukrytymi pod implantami lustrzanek (nie mogę powiedzieć, jak). I osobiście radziłbym im na tym poprzestać. W strefie handlowej niedozwolone jest zabijanie, za wybijanie zębów i łamanie kończyn są co najwyżej mandaty.

Zapaliłem ziele.

– Ziele! Jezus Maria, najprawdziwsze ziele! – Jakiś zdychaniec wspiął się na palce, żeby chociaż buchnąć dymu, który wypuściłem z płuc. Już i tak mi się od tego wszystkiego robiło niedobrze, ale ta jego purpurowa, bulwiasta, łuszcząca się zielonymi płatami skóry gęba, to było jednak trochę za wiele. I to ma być jadłodajnia?!

Gapił się na mnie jak pies. Obrzydliwy, żebraczy, pazerny uśmiech. Do tego miał tylko jedno oko. I kiedy już mnie sobie dokładnie zlustrował, łypnął tym oczyskiem i uśmiechnął się tak szeroko, że jeden z bąbli na gębie mu pękł, aż mi ropa siknęła na rękaw. No, nie lubię zdychańców. A już szczególnie nie lubię jednookich – za bardzo przypominają mi o tym, co sam mam wstawione zamiast lewego oka. Natomiast jednoocy zdychańcy, którzy się do mnie uśmiechają i mrugają porozumiewawczo, jakoby to znaleźli sobie kompana, są już nadzwyczaj nie do zniesienia.

Bez powodu krzywdy nie robię nikomu. Zazwyczaj.

Temu chwastowi złamałem rękę niemalże z radością. Kiedy zaczął jęczeć (jakbym go mordował, czy co...) w całym pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Nasi nawet na mnie nie spojrzeli, za to klechy zaczęły się nerwowo żegnać. Jeden z policjantów uśmiechnął się ze zrozumieniem, łowcy spoglądali na mnie z profesjonalnym zaciekawieniem, a wszyscy obecni funkcjonariusze SBH prawie natychmiast dobyli biczy.

Zdychańcy, z tym moim włącznie, zaczęli odsuwać się pod ściany.

– Wszystko w porządku, panowie – powiedziałem do zbliżających się esbehmanów. – Chciałem tylko mojemu drogiemu przyjacielowi objaśnić mój punkt widzenia na kwestię jego ręki w mojej kieszeni – łgałem jak z nut i ani się przy tym nawet nie zaczerwieniłem. Zdychaniec, który próbował odpełznąć jak najdalej, uniósł głowę i próbował coś powiedzieć. Po twarzy ciekły mu łzy.

– Tak? – uśmiechnąłem się do niego. Zamknął rozwartą gębę, aż mu zęby dźwięknęły. Wszystkie obecne na jego twarzy odcienie tęczy wyraźnie zbladły. Wiem, że kiedy się tak uśmiecham, nie wygląda to szczególnie pięknie. Esbehman z dwoma krzyżami na naszywkach wsunął bicz pod pachę i wychrypiał:

– Mandat porządkowy. Dla ciebie, pilocie, dwadzieścia ekwiwalentów, a dla ciebie – kiwnął głową na leżącego trędusa – dwa.

Esbehman chrypiał, bo na szyi, od ucha do ucha, miał widoczną szeroką, białą bliznę. Nie wyglądał na gościa, z którym dałoby się podyskutować. Dwadzieścia ekwałków, było oczywiste, o co mu biega. Ostrożnie, aby dokładnie widział, co robię, wyciągnąłem z kieszeni blaszane pudełko z zielem i odliczyłem mu dziesięć papierosów. Esbehman z urzędowym wyrazem twarzy je ode mnie odebrał, wystawił kwit na mandat, po czym dorzucił jeszcze bon na przydziałową porcję żywieniową.

Ziele jest najtwardszą walutą.

– Teraz ty!

Zdychaniec skulił się w sobie.

– Szybciej, albo cię będę musiał odsprzedać na substraty. Kawał złośliwego formalisty z tego esbehmana. Zdychaniec w sposób oczywisty nie miał nic. Jako substrat dla Essenfabu mógł być wart może z osiem ekwiwalentów. Raczej sześć, prawdę powiedziawszy.

Leżący ochłap zakrył głowę ręką w poszarpanym rękawie. Inaczej ryczałby już całkiem otwarcie. Zapaliłem ziele i zacząłem studiować menu wywieszone na wzmocnionej pancernie ścianie nad otworem wydajniczym. Zielone, wyblakłe litery jarzyły się słabiutko, a w ścianie, na prawo od nich, pełgał mały, czerwony płomieniek. Miotacz płomieni – pacyfikator gości bez należytych manier.

Powinienem zamówić sobie coś taniego, bez ekstrawagancji żadnych, szpicli wszędzie pełno. Z tego samego powodu, zresztą, nie chadzam do żadnych eleganckich restauracji. Niech będzie tatarżelowy odzyskat, ale za to podwójna porcja, niech już zaszaleję. A do tego...

– Masz! Weź mojego misia, a oddaj mi tatusia! – z kulinarnego zamyślenia wyrwał mnie głosik cieniutki jak granica między życiem a śmiercią. Instyktownie sięgnąłem do pustej kabury po scorpiona.

Żeby w ogóle dostrzec tego pisklaka musiałem się nisko, naprawdę nisko schylić. Aha, dziewuszka. Aniołeczek. Złociste włoski, oczy lśniące jak dwa polerowane, tytanowe krążki, blada twarz upstrzona czerwonymi plamami, ubrana w potwornie ufajdany worek po tatarżelu. Tak gdzieś sześcioletnia. Zamiast rąk miała coś jakby zrogowaciałe płetwy, nóg za to wcale. Chemo-,nukleo-, trędo‑ i tak dalej zdychaniec. Między tymi swoimi płetwami trzymała małego misia z zielonego synpluszu i płakała. W dzisiejszych czasach jakoś wszyscy się tacy płaczliwi porobili. Ostrożnie przyjrzałem się misiowi. A, jasne... ostatnia akcja rządowa – „Każde dziecko – jeden miś!” Aż do tej chwili nie myślałem o tym inaczej, niż o kolejnym idiotyzmie „góry” zabetonowanej gdzieś w niedostępnych, górskich jaskiniach. Dopiero teraz dotarło do mnie, że dla tego bachorka była to pierwsza, jedyna i ostatnia zabawka w i tak nie najweselszym życiu. Wziąłem misia (bo życie to jednak twarda suka jest) i wręczyłem temu z blizną jeszcze jednego skręta. Pluszowy miś za dyma, dym za życie zdychańca.

Deal życia, normalnie.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...