Fragment książki

4 minuty czytania

Löwefell zaczął pisać raport, zaraz jak wrócił do swojej komnaty. Matyldy nadal nie było, gdyż jak poinformowali go mnisi, cały czas poddawała się zabiegom upiększającym. Jej nieobecność była zresztą inkwizytorowi na rękę, bo dzięki temu mógł od razu zająć się własnymi sprawami. Ponadto cieszyła go dbałość dziewczyny o wygląd zewnętrzny, gdyż świadczyło to, że Matyldzie zależy na życiu. Byłoby znacznie gorzej, gdyby pogrążyła się w beznadziejnej abnegacji. Oczywiście nadmierna i przerysowana troska o sprawy cielesne byłaby również niepokojąca, ale jak na razie nic nie świadczyło o tym, by Matylda przejawiała chorobliwe zainteresowanie własną urodą. A tak jak wśród mężczyzn podobne anomalie zazwyczaj się nie zdarzały i ci chlubili się raczej siwymi włosami, zmarszczkami czy bliznami, uważając, że nadają im godności oraz powagi, tak wiele kobiet zdawało się gonić za ułudą wiecznej młodości. Löwefell znał przypadki arystokratek poszukujących cudownego panaceum. I jeśli ograniczało się to do przemywania skóry perłami rozpuszczanymi w occie, do kąpieli w kozim lub oślim mleku, do wmasowywania w twarz świeżego męskiego nasienia lub do wklepywania w skórę kremów, balsamów czy olejków przygotowanych z rzadkich i egzotycznych ingrediencji, to wszystko można było uznać za poczynania nieburzące naturalnego porządku. Kłopoty zaczynały się wtedy, kiedy kobieta w pogoni za wieczną młodością i nieskazitelną urodą zaczynała kąpać się w dziecięcej lub dziewiczej krwi albo usiłowała radzić się wiedźm czy, jeszcze gorzej, pozyskać pomoc demonów. Wtedy zazwyczaj amatorka wiecznej młodości i piękności kończyła w lochach, a kiedy z nich wychodziła po trwających wiele dni przesłuchaniach i torturach, to zapewne wolała spłonąć na stosie, niż przejrzeć się w lustrze. Co zresztą się działo...

Tak czy inaczej, Löwefell przekazał raport jeszcze tego samego dnia, a już po godzinie został wezwany do van Bohenwalda. Ten pośpiech nie zdziwił go, ale upewnił w przekonaniu, że wszyscy traktują niezwykłą sprawę bardzo poważnie. Co mogło w konsekwencji pomóc w szybkim rozwiązaniu tajemnicy i zapewne przyczynić się również do rychłego potępienia Löwefella za to, że wcześniej nie zdradził, iż był świadkiem tak zdumiewającego wydarzenia.

Löwefell bez zwłoki udał się za przysłanym mnichem, któremu zresztą nakazano, by natychmiast przyprowadził inkwizytora. Po dłużej podróży korytarzami oraz schodami prowadzącymi zarówno w górę, jak i w dół, oraz dookoła krużgankami wokół wewnętrznego podworca znaleźli się wreszcie w części klasztora, w której Löwefell nigdy jeszcze nie był. Ale zważywszy na ogrom budowli, nie było to nic dziwnego, w każdym razie inkwizytor dokładnie zapamiętał układ korytarzy, pokoi, schodów oraz przejść, by wiernie zapisać go w umyśle i móc odtworzyć w dowolnej chwili.

Mnich zastukał w drzwi, potem, nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę. Uprzejmym gestem wskazał wejście Löwefellowi, a sam się wycofał. Inkwizytor wszedł do środka. Pokój był niewielki, z ogromnym oknem, zajmującym niemal całą przeciwległą ścianę i zbudowanym z szyb ciętych w wielkie romby. Główne miejsce w tej komnacie zajmował stół, przy którym stało kilka krzeseł. Na blacie postawiono dwie kryształowe karafki z przeźroczystym płynem w środku (zapewne wodą) oraz pięć wysokich kryształowych kielichów. Marius i Katrina stali przy oknie, odwróceni twarzami w stronę drzwi.

Löwefell widwał van Bohenwalda dosyć często (może nawet częściej, niżby sobie zażyczył), ale mimo tych spotkań niemal zawsze zdumiewała go postura tego inkwizytora. Szerokie, rozłożyste plecy, dłonie tak napuchnięte, jakby Mariusa pokąsały pszczoły, i twarz wyglądająca niczym misa zastygłego tłuszczu, w której wszystko było nienaturalnie wielkie i sprawiało wrażenie rozmiękłego i drgającego niczym mięsna galareta. Van Bohenwald wyglądał groteskowo, dla wielu mógłby się przedstawiać żałośnie czy śmiesznie, ale ta postura i ta fizys skrywały jego prawdziwe oblicze: jednego z najważniejszych członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium i zapewne również jednego z najniebezpieczniejszych ludzi w chrześcijańskim świecie.

- Drogi Arnoldzie, mój kochany perski rycerzu! – Marius teatralnym gestem rozłożył ramiona, jakby chciał zamknąć Löwefella w serdecznym uścisku. – Jak to miło, że zataiłeś przed nami spostrzeżenia i obserwacje, na których tak nam zależało. A wszystko po to, by ratować dobre imię ukochanej...

Löwefell całkowicie zignorował złośliwość oraz insynuacje grubasa.

- Na wieki wieków – powiedział jedynie.

Van Bohenwald roześmiał się.

- Niech będzie pochwalony – zgodził się. Potem obrócił spojrzenie na Katrinę. – I co, moja miła? Dobrze mieć takiego rycerzyka jak Arnold?

- Zastanawia mnie jedno – odezwała się Katrina. – Skoro Arnold zawsze ignoruje twoje złośliwości, a mnie nie są one w stanie dotknąć, po co ciągle je powtarzasz w tej lub innej formie?

Marius wzniósł palec wskazujący.

- Bo kropla drąży skałę? – zapytał z udawaną powagą.

Katrina wzruszyła ramionami.

- Siadajcie. – Van Bohenwald wskazał im ruchem podbródka krzesła otaczające stół.

- Na kogoś jeszcze czekamy – raczej stwierdził, niż zapytał Löwefell.

- Tak – odparł Marius, nie zagłębiając się w szczegóły.

Löwefell zajął miejsce na środku dłuższego boku stołu, a Katrina usiadła po jego prawej ręce.

- Moje kochane gołąbeczki – teatralnie rozczulił się van Bohenwald. – Nawet usiedli tak, by spijać sobie oddechy z dzióbeczków i muskać się nawzajem skrzydełkami.

Katrina roześmiała się naturalnie i szczerze, a Löwefell jak zwykle nie dał poznać po sobie, że słowa Mariusa w ogóle go dotyczą.

Nie musieli czekać długo na następnych gości. Z dwóch osób, które weszły do komnaty, jedną Löwefell dobrze znał. Był to krótko ostrzyżony siwy inkwizytor o twarzy spalonej słońcem i zrytej zmarszczkami. Nazywał się Barnaba Biber i w Inkwizytorium, w którym przecież roiło się od światłych ludzi, uznawany był za kompendium wiedzy historycznej i znawcę obyczajów ludzi żyjących poza granicami Cesarstwa. Drugim z przybyszów była kobieta o skórze koloru hebanu, króciuteńkich włosach, przyciętych tuż przy samej głowie, i oczach przypominających nocne niebo. Jej Löwefell nigdy wcześniej nie widział. Była oszałamiająco piękna. Löwefell wiedział również, że wydałaby się nieodparcie pociągająca każdemu, mężczyźnie czy kobiecie. Każdemu, kto miałby szczęście znaleźć się w jej pobliżu. I chociaż na inkwizytorze jej uroda nie była w stanie wywrzeć wrażenia erotycznego, to podziwiał ją jako doskonałe dzieło sztuki.

- Pozwól, że przedstawię ci, Arnoldzie, wspaniałą, cudowną i olśniewającą Nontle, która przybyła do nas z Mauretanii, z samego serca czarnej i rozpalonej Afryki.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...