Adeptus Astartes

4 minuty czytania

Opowiadanie pochodzi z jednego z podań o rasę specjalną w grze osadzonej w realiach Forgotten Realms. Miało uzasadniać i obrazować przybycie jednego z Adeptus Astartes do krainy.

W dalekiej przyszłości ludzkość zmaga się z nieskończoną liczbą konfliktów, walcząc o terytorium na przestrzeni milionów układów słonecznych, stawiając czoła masom przeciwników. Jedyną nadzieją są Adeptus Astartes, nadludzie, awatary wojny stworzone na obraz Wielkiego Imperatora, istoty boskiej, która zjednoczyła ludzi, dając im szanse na odparcie atakujących sił. Niestety, podstawą budowy intergalaktycznego Imperium jest podróż międzygwiezdna oparta na wkraczaniu do spaczni.

Spacznia to wymiar spowitej, nieustannie wirującej w demonicznym tańcu energii, pełnej istot stworzonych z kolektywu miliardów ludzkich afektów, żywe awatary rozpaczy i nienawiści o nieokreślonej formie zmieniającej się z sekundy na sekundę, żerujących na duszach poległych oraz tych, którzy odważą się spędzić w tym piekle zbyt dużo czasu.

Wymiar ten ma swoje chaotyczne właściwości, przez które statki potrafią się z niego wyłonić setki tysięcy lat w przyszłości lub przeszłości, bądź też w zupełnie innym wymiarze.

W tym właśnie momencie rozpoczyna się cała opowieść.


„Nie będziesz znał bólu, nie będziesz znał strachu.” – Słowa i kredo każdego Astartes.

Przebite lewe płuco, rana kłuta przy prawym barku. Krew już skrzepła, rany zaczynają się goić, ciała obce dalej tkwią w środku. Nie pamiętam ataku, moja pozycja wskazuje na upadek. 40 metrów? 50 metrów? Usterka kopuły zrzutowej? Nie. Wizjer budzi się do życia. Brak voxu. Nikt nie odpowiada. Dookoła mnie elementy drewnianej struktury. W jednej kupie gruzu wystaje coś, co przypomina ludzką rękę, obtoczoną w obdartych płótnach nasączonych krwią. Czuję regenerujące się rany, ale nawet metabolizm Astartes nie pomoże nic na kłodę w klatce piersiowej. Opierając się na prawej ręce, lewą wyciągam półtorametrowy pal nieciosanego drewna. Wyprostowany przeszukuję miejsce upadku. Wygląda na to, że siła uderzeniowa zgniotła na miazgę nie tylko dach budynku, ale i wszystkich tych, którzy się w nim znajdowali. Liczę co najmniej 10 ciał. Budowa pomieszczenia nie wskazuje na technologię Imperium. Długości ścian i podpór nie odpowiadają zasadom architektury, piękna matematycznego i trygonometrycznego projektów Kapłanów Boga Maszyny. Wychodzę przez otwór w ścianie, gdzie jeszcze niedawno znajdowały się drzwi.

Staję w obliczu dziesiątek zaciekawionych istot. W wielu z nich można jasno wyczytać intencje. Strach, zainteresowanie, odraza, gniew. Część ma postać ludzką. Inne kryją się pod karmazynowymi bądź purpurowymi szatami. Jedna zrzuca kaptur. Podłużną o łagodnych kształtach twarz zdobią szmaragdowe, skośne oczy. Zenos? Nie, niemożliwe, on jest wśród ludzi. Mutacja? To musi być mutacja… Ale na wielu światach wystarczająco, by uznać odmienność gatunku. Brak kajdan, osobnik wolny. Uwagę odwraca postać wychodząca przed szereg. Idzie w moim kierunku. Posturą wyróżnia się spośród zgromadzonych. Co najmniej 2,5 metra wzrostu, budowa wojownika, ciężki długi krok. Odziany w skórę i futro. Twarz zakryta półokrągłym hełmem, zakończonym pióropuszem oraz przyłbicą zakrywająca całkowicie dolną część twarzy. Z tego wszystkiego nie zauważyłem, że jest półmrok. Nie jestem w stanie określić barwy skóry spośród niewielu odkrytych fragmentów ciała. Jest ciemny, ciemniejszy od koloru skóry zwykłego człowieka. Szary? Brązowy? Zielony. Zielony? Jak… Nie. To niemożliwe! Przy prawym udzie wisi metrowy topór. To, co następuje, trwa sekundę. Postać kładzie prawą dłoń na rękojeści broni. W tym samym momencie w miejscu jego głowy pojawia się chmura czerwono-srebrnego dymu, kawałków metalu, krwi i mięsa. Bezwładne ciało opada na ziemię, tworząc kałużę krwi. Stoję z wyciągniętym lewym ramieniem, bolter w dłoni, określam 5 najbliższych celów. Z tłumu wystrzeliwuje coś, co okazuje się być prymitywną drewnianą strzałą o metalowym grocie zakończoną pierzem. Odbija się od mojego pancerza, nie pozostawiając najmniejszego śladu. W tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że pominąłem jedną możliwość. Prawdopodobnie znajduję się na jednym z feudalnych światów Imperium, ale to nie wyjaśnia, dlaczego wśród pełnokrwistych ludzi znajdują się te… Te plugawe stworzenia. Sekundę po uderzeniu strzały spośród zgromadzonych w powietrze wzbija się wysoka, smukła postać odziana w białe udekorowane złotymi nićmi szaty. Skok kończy piruetem wokół własnej osi i bezwładnym upadkiem na ziemię z dziurą w prawym biodrze, odsłoniętymi kośćmi, wijącymi się tętnicami, z których sączą się bordowe płyny. Wykorzystując moją odwróconą uwagę, z prawej strony bierze zamach postać identyczna do tej, która została zgładzona pierwszym pociskiem. Prawdopodobnie jej kompan. Błąd – myślę. Jednocześnie, zanim dwu i pół metrowy barbarzyńca kończy swój zamach, przecinam go od lewego biodra do prawego barku na skos. Czysto. Przez chwilę dolna część jego podzielonego ciała stoi w bezruchu, jakby nigdy nie połączona z resztą. Następny wojownik nie popełnia tego samego błędu. Podchodząc od tyłu, wbija mi ostrze między pas a biodro. Przeszywa słabsze elementy zbroi, nie dochodząc jednak do ciała.

W jednym obrocie odcinam napastnikowi głowę, a także prawe ramię. Miecz w mojej dłoni wibruje i błyska energią, zamieniając krew przeciwników w czerwone chmury pary. Stoję w kałuży krwi i osocza otoczony czterema rozczłonkowanymi ciałami. Spoglądam na boki. Z tłumu nie pozostał nikt prócz niskiej zgarbionej istoty, odzianej w długą karmazynową szatę z równie wysokim szpiczastym kapeluszem. W lewej dłoni dzierży zakrzywiony, zakończony spiralą drewniany kij. U pasa obwiązany jest sakwami, sznurkami paciorków i błyskotek. Nie rusza się. W zwykłym człowieku zastane akty przemocy i brutalne sceny rozczłonkowywania, wywołałyby odruchy wymiotne oraz bezsprzecznie strach. Jedna z emocji, której nigdy nie poczuję. Ale on stoi, przypatrując się mi uważnie.

- Kim jesteś?! – Krzyczę. Nie dostaję odpowiedzi. Zamiast tego nagłością i refleksem godnym Astartes istota ze swojego kija wystrzeliwuje kulę żarzącego się jaskrawo niebieskiego ognia. Nie udaje mi się uniknąć ataku. Pocisk wbija się i przykleja do mojej zbroi, wypalając dość pokaźną dziurę, dochodząc do ciała, przepalając skórę. Rana nie goi się. Mimo przyśpieszonego metabolizmu rekompensującego szok i ból, wstrzykującego adrenalinę i hormony uśmierzające ból, rana nie goi się. Nie goi się… Obiegam czarnoksiężnika z prawej, unikając kolejnych ataków, próbując zbliżyć się do niego. Znajduję pół sekundy przerwy, wymierzam bolter i strzelam. Pocisk odbija się od czegoś, co przypomina pole siłowe. Jest to coś innego, coś noszącego znaki magii, okultyzmu… Chaosu! To by wyjaśniało, dlaczego ludzie mieszają się z tymi kreaturami. Na tej planecie doszło do ingerencji sił spaczni. Czy były to pojedyncze grupy kultystów, czy aktywna siła, nie jest w tej chwili ważne. Z braku opcji wykańczam magazynek. Kilka ostatnich pocisków wydaje się osłabiać pole. Podobnież zmniejsza się natężenie ataków w moją stronę. Wykorzystując moment, biegnę na wprost maga. Biorę zamach od dołu, uderzając tuż między uda. Zęby piłowego miecza wbijają się w mięso jego ciała, wydając niski piskliwy okrzyk, kiedy wycinają raz po raz kawałki jego kości i organów. Miednica. Żołądek. Mostek. Krtań. Czaszka. Przepołowione, drgające na pół ciało upada na ziemię z głuchym uderzeniem, wytryskując litry krwi.

Podnoszę głowę. Czuję uderzenie w potylicę. Jest na tyle potężne, by ściąć mnie z nóg. Upadam na kolana. Odwracam się i widzę nadchodzących dziesięciu jego przyjaciół.

Ocena użytkowników
8.17 Średnia z 3 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...