Fragment książki

8 minut czytania

"Upojny zapach leśnych konwalii rozchodził się wszędzie wokół, a słowicze trele pieściły nasze uszy. Wzbijały się dźwięczną kaskadą pod niebo zaróżowione od zachodzącego słońca, którego promienie spijały z liści ostatnie krople rosy."

Taaak... Zapewne wolałbym w ten sposób rozpoczynać moją opowieść. Ale jestem inkwizytorem, a nasze historie, historie inkwizytorów, zazwyczaj zaczynają się troszkę inaczej...

Krew była wszędzie. Na ścianach, na podłodze, nawet na suficie. Można by pomyśleć, że w tym pokoju pracował szalony lub pijany malarz, który upodobał sobie technikę polegającą na rozbryzgiwaniu przeróżnych odcieni czerwonej farby, od niemal różowego po wpadający w brąz. Można by tak pomyśleć, gdyby nie smród. Smród zastarzałej, zaschniętej krwi i rozprutych wnętrzności. Kto tego rodzaju smród poczuł chociaż raz w życiu ten nigdy nie pomyli go z niczym innym.

– Jelita – burknął z obrzydzeniem Albert Knotte i trącił czubkiem buta zwinięte na posadzce kłębowisko, przypominające legowisko rozprutych żmij. – A ja wczoraj jadłem krwawą kiszkę... – dodał z jeszcze większym obrzydzeniem i splunął.

Ciało zamordowanej leżało pod ścianą. Głowa wygięta była pod nienaturalnym kątem i dopiero po chwili zorientowałem się, że oprawca niemal oderżnął tę głowę od tułowia. Czy kobieta jeszcze żyła, kiedy ją katowano? Czy na twarzy zastygł grymas przedśmiertnej męki? Tego nie udało mi się dostrzec, gdyż ofiara nie miała twarzy. Morderca zdarł z niej niemal całą skórę, pozostawiając jedynie zakrwawioną maskę, nieprzypominającą już nawet ludzkiego oblicza.

Bujne włosy pokryte były zaskorupiałą czerwienią i zwinięte w grubo spleciony kłąb. W pierwszym momencie pomyślałem, że podobnie musiała wyglądać głowa Gorgony Meduzy, kiedy już odciął ją od szyi miecz Perseusza.

– Jezus Maria – wystękał towarzyszący nam młody mężczyzna i wybiegł za próg.

Słyszałem, jak wymiotuje.

– Delikatne żołądki ma nasza szlachta – stwierdził z szyderstwem Knotte.

Mężczyzna rzeczywiście był szlachcicem, zaufanym margrabiny, do której należało miasto wraz z okolicznymi wsiami. Elżbieta von Sauer wysłała go, by uważnie patrzył nam na ręce.

– To nie nasza sprawa. – Knotte raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. – Co nas to wszystko może obchodzić?

Tylko apetyt z tego wszystkiego straciłem – westchnął z wyraźnym rozżaleniem.

– Nie dziwię się – mruknąłem, gdyż nie mogłem się zdecydować, czy widok jest gorszy od smrodu, czy smród gorszy od widoku.

– No to dupa w troki, Mordi. – Knotte otrząsnął się niczym mokry pies, a raczej, zważywszy jego posturę, jak taplający się w błocie tucznik. – Zabieramy się stąd.

Co najmniej kilka razy starałem mu się grzecznie wyjaśnić, że mam na imię Mordimer, jednak wydawał się tym faktem zupełnie niezainteresowany. Poza tym był moim przełożonym i od niego zależała moja przyszła promocja, więc jeśli chciał, mógł mnie nawet nazywać swoim słodkim cukiereczkiem, a i tak przymknąłbym na to oczy. Bo i co innego miałbym uczynić?

– Nie radzę. – Usłyszeliśmy głos naszego towarzysza, który zdołał już opanować wymioty i stał teraz, blady niczym śmierć, na progu.

– A to czemu?

Knotte spojrzał na szlachcica takim wzrokiem, jakby ten powiedział nie tylko coś wielce niestosownego, lecz wręcz obraźliwego. Zresztą pewnie tak właśnie było, gdyż my, inkwizytorzy, nie potrzebujemy rad szlachetnie urodzonych. Szczerze mówiąc, nie potrzebujemy niczyich rad. Zwłaszcza wypowiadanych podobnie aroganckim tonem.

– Ta dziewczyna pracowała jako bieliźniana pani margrabiny. Ulubiona bieliźniana. – Mocno zaakcentował słowo „ulubiona”. – Pani chciała ją wydać za jednego z pomniejszych dworzan i ustaliła nawet posag.

– To nas nie obchodzi. – Knotte wzruszył ramionami.

– Tu nie ma śladu herezji czy pogańskich lub satanistycznych praktyk. Zwykłe rzeźnictwo. Nieprawdaż, Mordimerze? – Obrócił w moją stronę twarz napuchniętą po wczorajszym pijaństwie.

– Tak jest, mistrzu Albercie – zgodziłem się z nim, ponieważ po pierwsze, moja pozycja nie pozwalała na publiczne oponowanie twierdzeniom przełożonego, po drugie, również uważałem, że Święte Officjum nie ma w tym wypadku nic do roboty. A po trzecie, byłem mu wdzięczny, iż raczył tym razem użyć mojego imienia bez zdrobnień.

– Pozwalam sobie twierdzić, że na tyle znam panią margrabinę, by wiedzieć, że nie oszczędzi sił oraz kosztów, żeby tylko doprowadzić mordercę do kata – rzekł Leghorn pompatycznie.

– W takim razie powodzenia i do widzenia. – Knotte zamachał figlarnie tłustą dłonią, a ja uśmiechnąłem się w myślach, gdyż domyślałem się, jaki będzie dalszy przebieg rozmowy.

– Zaręczam wam, inkwizytorze, że pani margrabina nie będzie zachwycona, słysząc podobną odpowiedź – stwierdził szlachcic lodowato. – A kiedy pani margrabina jest nie w humorze, stara się, by odczuli to wszyscy wokół.

Inkwizytor wydął pogardliwie usta.

– Ojojoj – powiedział sztucznie wysokim głosem, tak niepasującym do jego zwalistej postury. – Już się boję...

Potem roześmiał się chrapliwie.

– Ale widzisz pan, panie Leghorn, to co prawda nie jest robota dla Inkwizytorium, jednak zawsze możemy z twoją panią porozmawiać o prywatnym zleceniu. – Przymrużył porozumiewawczo oko. – A jeżeli jej kiesa jest równie wielka jak gniew i pragnienie zemsty, dogadamy się niczym amen w pacierzu.

Szlachcic skinął głową.

– Pani margrabina na pewno chętnie was przyjmie – powiedział, a jego głos nie ocieplił się nawet na krzynę.

– Teraz. Zaraz – rozkazał Knotte. – A ty, mały – znowu zwrócił się do mnie – zostań i dopilnuj, żeby nic nie rozwłóczyli, nie posprzątali, czy co tam...

Wiedziałem, że mistrzowi Albertowi nie tyle chodzi o zachowanie porządku na miejscu zbrodni, ile o to, by się mnie pozbyć na czas rozmowy z margrabiną. Rozmowy, na której zostanie przecież ustalona wysokość honorarium.

Knotte był pijakiem i dziwkarzem, ale nawet jego chęć i chuć ustępowały przed jego chciwością. Dlatego nie sądziłem, bym z nagrody, którą przyzna nam margrabina, zobaczył więcej niż jedną dziesiątą. A i tak jedynie w wypadku, jeśli mistrz Albert będzie w dobrym nastroju.

Nie zamierzałem, oczywiście, tkwić wśród tego całego bałaganu oraz smrodu, więc wyszedłem przed dom i przysiadłem na schodach, wcześniej tylko kazałem stanąć przy drzwiach gołowąsowi z miejskiej straży, który nam towarzyszył. Inkwizytorzy, nawet tak niedoświadczeni jak ja, są przyzwyczajeni do widoku krwi, wszelakiego odoru produkowanego przez ludzkie ciała oraz fluidów z niego się uwalniających, lecz nie znaczy to, że mamy się delektować podobnymi widokami czy podobnymi zapachami. Zwłaszcza że zostałem pobłogosławiony, może lepiej powiedzieć: dotknięty przekleństwem, nadzwyczaj czułego zmysłu powonienia.

Na stopniach wychodzących na wąską uliczkę nie czułem się wiele lepiej niż wewnątrz. Gorące, wilgotne powietrze zdawało się oblepiać całe ciało niewidzialnym, zatykającym dech w piersiach całunem, a złożona z odpadków i nieczystości breja schła w promieniach słońca.

Schła i, schnąc, nieprawdopodobnie śmierdziała. Wszędzie wokół unosiły się chmary tłustych much o zielonych odwłokach i błyszczących skrzydłach. Bzyczenie, który wydawały, doprowadzało mnie do szału. Już zastanawiałem się, czy nie wrócić do pokoju i nie wybrać jednak towarzystwa martwej kobiety, kiedy podszedł do mnie krępy, starszy mężczyzna. Okolona wianuszkiem siwych włosów, spocona łysina błyszczała mu w słońcu.

– Jestem ojcem – powiedział cicho i spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa.

– Gratuluję – odparłem ironicznie. – Ale to chyba powód do dumy, nie żalu?

I nagle uświadomiłem sobie, jaką popełniłem niezręczność.

Zerwałem się ze schodów.

– Jesteście ojcem tej dziewczyny?

Skinął głową.

– Elżbieta. Miała na imię Elżbieta – wyrzekł głucho. – Elżbieta Holz.

No to nie dość, że dziewczyna była ulubioną służącą jaśnie pani, to jeszcze jej imienniczką. Niedobrze.

Margrabina von Sauer naprawdę mogła mieć do sprawy bardzo osobisty stosunek, co oznaczało, że szczególnie intensywnie przyjrzy się pracy zatrudnionych inkwizytorów.

Zwłaszcza że mistrz Albert wydusi od niej fortunę.

– Przykro mi.

– Chociaż oczy jej zamknę na wieczny odpoczynek.

Wolałem mu nie mówić, iż w takim celu nie ma po co wchodzić do środka, gdyż jego córka nie tylko nie ma oczu, ale w zasadzie w ogóle nie posiada już twarzy. Uznałem jednak, że byłoby to co najmniej niedelikatne, a w końcu nawet jeśli nie ma się szczególnego szacunku dla ludzkiej boleści, nie warto chociaż okazywać ostentacyjnego lekceważenia.

– Nie wolno – rzekłem stanowczo. – Wybaczcie, to rozkaz jaśnie oświeconej pani margrabiny.

Rozpłakał się. Bezdźwięcznie. Nie zachlipał, nie załkał, nie zaszlochał. Po prostu po jego steranej, pomarszczonej twarzy zaczęły płynąć wielkie jak groch łzy. Jedna za drugą, jakby biły z tego samego źródła, nad którym rozpaczała Niobe, kiedy bogowie raczyli pofatygować się na ziemię i wybić jej potomstwo.

– Moja mała dziewczynka – wyszeptał wreszcie. – Światło moich oczu. Jedyny sens życia.

– Nie macie innych dzieci?

– Miałem. Miałem, ale pomarły w niemowlęctwie. Ona mi jedna została. Taka słodka, taka dobra, taka piękna...

Ująłem starego pod ramię.

– Pozwólcie ze mną, jeśli łaska – poprosiłem. – Na życzenie dostojnej pani margrabiny prowadzę śledztwo w sprawie śmierci waszej córki. Pomóżcie mi, proszę, by można schwytać i osądzić bestię, która jej to uczyniła.

Pierniczki

Służący otworzył przed nami drzwi niewielkiej komnaty, gdzie dwa wygodne fotele przysunięto do wygaszonego kominka, w którym jednak czekały ułożone w zgrabny stosik brzozowe polana. Oczywiście ani ja, ani ksiądz nie mieliśmy ochoty rozkazywać służbie, by rozpaliła ogień, ponieważ lato było wystarczająco gorące i nawet w przewiewnym domu de Vriijsa upał dawał się we znaki.

– Może i was to będzie dotyczyć?

– Nas? Inkwizytorów? Post?

– Nie, nie post. Pilnowanie, by go przestrzegano. Ponoć już kilku teologów w Stolicy Jezusowej trudzi się nad udowodnieniem tezy mówiącej, że hołdowanie kulinarnym rozkoszom, a też zwykłe delektowanie się przyjemnością, jaką daje jedzenie, jest grzechem śmiertelnym.

– Od grzechu śmiertelnego do herezji daleka droga.

– Chyba że wszyscy łamiący post uczestniczą w spisku przeciw wierze, nieprawdaż?

Pokręciłem głową ze zdumieniem i niedowierzaniem. Nawet w naszych szalonych czasach tak obłąkany pomysł wydawał mi się nie do przeprowadzenia. Uznać, że ludzie łamiący post należą do powszechnej heretyckiej sekty, i karać ich jak odstępców oraz śmiertelnych wrogów Pana? To znaczy my, inkwizytorzy, mielibyśmy czuwać przy każdej kuchni i przy każdym stole? Ciekawe, kto wtedy łapałby czarnoksiężników, wiedźmy i kacerzy? Kto walczyłby z demonami?

– Pierniczki! – Rozpromienił się nagle mój towarzysz, widząc srebrną paterę z ciasteczkami i wyrywając mnie tym okrzykiem z rozmyślań. – Moje ulubione toruńskie pierniczki!

– Hm?

– Och, mistrzu, nie znacie maestrii toruńskich piekarzy? Wiele straciliście, powiadam wam, oto macie jednak okazję, by straty nadrobić.

Ksiądz pochwycił szybko rycerza z wysuniętą kopią w rękach, galopującego na koniu i odgryzł mu głowę. Na jego twarzy rozlała się błogość.

– Niezrównany smak. Najlepsza pszeniczna mąka, zmieszana z miodem oraz wschodnimi korzeniami w proporcjach znanych tylko w sławetnym mieście Toruniu. A chrupiącą skóreczkę pokryto lukrem słodkim niczym cycuszki Marii Panny.

Taktownie przemilczałem niefortunną metaforę, gdyż niestety, niektórzy co bardziej natchnieni kaznodzieje pozwalali sobie na podobnie dzikie porównania i czasem nie wiadomo było, czy w przemowie oddają hołd Matce Boskiej, czy myślą raczej o rzeczywistej lub wyobrażonej miłośnicy.

– I wyobraźcie sobie – kontynuował sekretarz arcybiskupa – że strzegą tajemnicy wypieku tych ciastek tak pilnie jak florentyńscy mistrzowie tajemnicy produkcji swych niezrównanych kryształów. Ilu tam już ponoć ludzi poszło do piachu, bo za dużo wiedzieli, baaa...

Przyznam, że ksiądz skusił mnie tą przemową, więc sięgnąłem po pierniczka. Wybrałem takiego, który wyobrażał biskupa z pastorałem w ręku i wysokiej mitrze. Również na początek odgryzłem mu głowę.

– Wiecie co – powiedziałem z pełnymi ustami – są naprawdę przepyszne. W życiu bym się nie spodziewał. Przecież częstowano mnie tu i tam piernikami, ale ten smak nie da się porównać z niczym innym....

– No widzicie. – Uśmiechnął się z takim zadowoleniem, jakby sam wyszkolił toruńskich piekarzy w trudnej sztuce cukierniczej. – Chłopcze, nalej no nam czerwonej alhamry, tej z osiemdziesiątego ósmego – rozkazał służącemu. – Mówię wam. – Zwrócił się już w moją stronę. – Co to był za rocznik, mmm...

Jak widać, miałem więc przed sobą znawcę i konesera, nie tylko smakosza, lecz również zawołanego birbanta. Ciekawe, czy równie dobrą orientacją jegomość Kiepłeń mógł się popisać, jeśli chodzi o rozumienie Pisma Świętego.

– Zastanawiacie się pewnie – ksiądz uniósł wysoko grubiutki palec – czemu ośmieliłem się was niepokoić i poprosiłem o rozmowę.

Szczerze mówiąc, powyższa kwestia nie spędzałaby mi snu z powiek, lecz uprzejmie pokiwałem głową.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...