"Moc zaufania" - opowiadanie

(To miało być opowiadanie w stylu pulpy "science"-fiction, jest dosyć długie, więc wrzucam na razie pierwszą część. Drugą wrzucę, jeśli kogokolwiek zainteresuje dalszy ciąg. Czyli prawdopodobnie nigdy. Na wypadek, jakby ktoś miał wątpliwości - postaw i zachowań bohaterów nie należy utożsamiać ze stanowiskiem autora)


Muzyka grała, dziewczyny prężyły się w jej takt na scenie, a w szklance pienił się ulubiony drink Milesa, zwany ,,Supernową". Dla najemnika byłaby to pełnia szczęścia… Gdyby nie to, że zdawał sobie sprawę, że w kieszeni nie zostało mu już praktycznie nic. Co znaczyło mniej więcej tyle, że drink stojący na stoliku był dziś ostatnim, a na dziewczyny Miles mógł sobie co najwyżej popatrzeć. Przynajmniej muzyka była za darmo, ale prawdę mówiąc, słaba to pociecha.
Fulton zapewne dalej by tak siedział, snując niewesołe rozważania, gdyby nie zorientował się, że ktoś coś do niego mówi. Pośród głośnej muzyki i okrzyków podchmielonych gości, niełatwo było usłyszeć osobę, która mówiła normalnym tonem. Nawet, kiedy stała tuż obok twojego stolika. Gdy najemnik uniósł głowę, okazało się, że zwracał się do niego mężczyzna około trzydziestki, o krótko ostrzyżonych włosach, odziany w porządnie wyglądający garnitur. Za porządnie, jak na miejsce takie jak ,,Nora Gorynycza". Pewnie japiszon pracował w biurze firmy, która utrzymywała stację… jeśli chciał po pracy poczuć dreszczyk emocji i napawać się swoją ,,niegrzecznością"w takiej spelunie, to była jego rzecz.
— Pan Miles Fulton? — spytał (zapewne któryś już raz) garniturowiec. Najemnik uniósł brwi. Zatem facet miał do niego jakąś sprawę. Szukał go. Niedobrze. Byleby nie był z banku. Poddenerwowany Miles przegarnął dłonią swoje sterczące brązowe włosy (nie używał żelu, uważał to za ,,pedalskie", a i tak zawsze mu stały dęba).
— Tak, to ja — zdecydował się zaryzykować.
— Damien Costell, reprezentuję Spółkę Tilaxian & Namolny.
Cholera, facet miał do niego grubszą sprawę. Tilaxian & Namolny byli znani w całym Pakcie, jako jedna z najszybciej rozwijających się firm. Byli też znani z tego, że większość ich kapitału nie pochodzi wcale z oficjalnej działalności w transporcie, tylko z… powiedzmy, z działalności, która oficjalna nie była. Byli znani również z tego, że osoby, które z nimi zadarły, szybko padały ofiarą tzw. nieznanych sprawców. Na szczęście, Fulton nie miał nigdy wcześniej szansy z nimi zadrzeć – nie ta liga. Co znaczyło, że pewnie garniturowiec chciał zlecić mu… podwykonawstwo na polu nieoficjalnej działalności firmy. Dobrze, kieszeń Milesa potrzebowała właśnie czegoś takiego. Fulton wskazał na krzesło obok stolika.
— Siada pan. O co chodzi? — spytał.
— Mamy dla pana pewne zadanie. Chodzi o szpiegostwo przemysłowe — wyjaśnił Costell, siadając.
Jak widać gość nie czuł potrzeby owijania w bawełnę. Jak widać też, głosy, że Miles Fulton jest najemnikiem, który nadaje się nie tylko do rozróby, ale i delikatniejszych spraw, doszły do uszu możnych tej Galaktyki. Obydwa fakty najemnik przyjął z zadowoleniem.
— Przewidujemy duże wynagrodzenie — dodał urzędnik.
Jeszcze lepiej! Chyba Stwórca przed chwilą przeciągnął się na swoim tronie, a potem pomyślał ,,Hmm, dawno nie zrobiłem niczego dobrego dla tego biednego Fultona… Pora to naprawić!".
— Jestem zainteresowany – odpowiedział Miles. — Niech pan poda szczegóły.
– Wolę nie robić tego na głos — odrzekł Costell. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej dysk danych, który położył na stole. — Tam ma pan szczegóły. Proszę zapoznać się z tym jak najszybciej. Aha, gdyby wpadł pan na pomysł sprzedania informacji o naszych planach konkurencji, proszę go porzucić. Plik zostanie automatycznie wykasowany piętnaście minut po otwarciu – tyle wystarczy, aby pan się z nimi zapoznał. Jest zabezpieczony przed kopiowaniem. Owszem i bez niego może pan iść do konkurencji… Może uwierzą pańskim słowom, ale na pewno zrobi pan sobie potężnego wroga. A po co, skoro możemy prowadzić współpracę owocną dla obu stron?
— Jasne. Nie jestem głupi.
—Tak też mniemam — skinął głową urzędnik.
— No dobrze, to ja bardzo dziękuję za rozmowę, ale chyba nie ma co przedłużać – rzucił Miles, wstając do stolika – Do miłego.
Przedzierając się przez tłum gości, rzucił okiem na scenę. Tancerka jedną ręką osłaniała piersi, a drugą wymachiwała zdjętym biustonoszem, do wtóru wrzasków i gwizdów rozochoconej widowni. Dziewczyna była dosyć ładna i niezniszczona jeszcze przez ,,pracę". Chyba nowa, wcześniej jej nie widział. Przez chwilę Miles poczuł pokusę, aby zostać i popatrzeć… Ale szybko (choć nie bez żalu) ją zwalczył. Im szybciej zapozna się ze zleceniem, tym szybciej je ukończy… zainkasuje wypłatę… A potem będzie mógł sobie nie tylko popatrzeć.
Pogwizdując, wyszedł z baru na ulicę… a właściwie korytarz, jeden z wielu tuneli, które mieściły się we wnętrzu bazy Epikur Prim – jedynego osiedla na planecie Epikur. Nic dziwnego, powierzchnia tego świata była całkowicie jałowa, co gorsza, atmosfera nie nadawała się do oddychania bez specjalnej aparatury. Pewnie gdyby nie to, że w pobliżu znajdowało się jedno z Przejść, nikomu by nie przyszło go głowy czegokolwiek tu budować. Miles skierował swoje kroki na północ, aby wyjść z tak zwanego ,,sektora rekreacyjnego" i dojść do swojego mieszkania. Wciąż pogwizdując, mijał po drodze przechodniów – głównie ludzi, ale mignęło mu paru Anpiris, Obege, a nawet Laszamar. Część z nich była wyraźnie lekko zawiana (w końcu to dzielnica rozrywek). Niektórzy nawet wyglądali jakby coś brali – coś bardzo mocnego i bardzo nielegalnego. Takich gości o błędnym wzroku i chwiejnym chodzie Miles omijał z daleka – o tyle, o ile pozwalała na to szerokość korytarza. Nie szukał kłopotów.
Niestety, czasem kłopoty same człowieka znajdują.
Tuż za jednym z zakrętów niemal wpadł na Otto Snivelsona. Lichwiarz jak zwykle był ubrany w wymiętoloną i niezbyt czystą koszulę, z krawatem zawiązanym w taki sposób, jakby miał się na nim zamiar powiesić. Jak zwykle pachniał tanimi fajkami, tak intensywnie, że nawet innych palaczy odrzucało (aż dziwne, że Fulton nie wyczuł go z daleka). Ale nie to było najgorsze, tylko dwie inne rzeczy.
Po pierwsze, jak zwykle Ottonowi towarzyszył jego silnoręki, Brage, szaroskóry osobnik wyższy do Milesa o głowę i dwa od niego razy szerszy, znany ze zwyczaju łamania palców dłużnikom, którzy zbyt długo zwlekali oddaniem długu jego pryncypałowi.
Po drugie, Fulton wisiał Ottonowi sporo kasy. I cholernie długo zwlekał z jej zwrotem.
— O, Miles, stary kumplu! Pewnie szedłeś do biura oddać mi moje pieniądze… A tu patrz, jakie szczęście, zaoszczędzisz sobie czasu i oddasz mi je tu i teraz! — wykrzyknął Otto.
Najemnik próbował dyskretnie rzucić okiem, gdzie by tu dać dyla, ale Brage był szybszy. Ciężka i wielka dłoń przedstawiciela rasy Obege zacisnęła się na lewej ręce Milesa, znacząco ograniczając jego ruchy.
— No wybacz, w tej chwili jestem spłukany, ale właśnie załapałem świetną robotę, jak skończę to na sto procent ci wszystko oddam. Z odsetkami — wyjaśnił lichwiarzowi.
— O? A jaka to robota, jeśli można wiedzieć? — zainteresował się Otto.
— Dla Tilaxiana & Namolnego. Ale nie zdradzę szczegółów, bo to poufne.
Snivelson uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. A po chwili wybuchnął gromkim śmiechem.
— Tak, jasssne — wykrztusił, kiedy przestał rechotać. — T&N zlecili ci tajną misję. I co jeszcze? Może Inkwizycja cię wynajęła, żebyś zastrzelił Tamalryka? Nie ze mną takie numery, takie gadki to sobie możesz wciskać dziwkom, jak im zapłacisz, może będą chciały słuchać. A skoro mowa o pieniądzach… Widzę, że nie masz zamiaru oddać mi moich. Pora na trochę oddziaływań wychowawczych. Brage, łamiemy paluszki.
— Twoje oddziaływania wychowawcze są debilne, Otto, jak niby zarobię coś z połamanymi palcami?! — warknął Miles. Najwyraźniej logika nie przemawiała do "bankiera", a tym bardziej do jego pomagiera. Brage zaczął sięgać drugą łapą ku prawej dłoni Fultona. Najemnik nie miał zamiaru dać sobie połamać palców… Nie teraz, kiedy miał na widoku zlecenie – nie to, żeby w innej sytuacji miał na to ochotę. Nie mógł sięgnąć po pistolet – miał go w kaburze, pod lewą pachą, a właśnie lewą rękę przyciskał mu do boku mięśniak, uniemożliwiając dostęp do broni…
Na szczęście, pistolet nie był jedyną zabawką, którą nosił Miles. Szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni kurtki mały, poręczny paralizator. Przycisnął go do brzucha Obege i wcisnął przycisk. Pojawiły się błękitne iskry wyładować, a porażony Brage puścił rękę Fultona… Ale wbrew oczekiwaniom, nie padł nieprzytomny na ziemię. "Cholera, za gruba skóra, za duża masa" zdążył pomyśleć Miles, zanim Obege wymierzył mu potężny cios w szczękę. Fulton zatoczył się do tyłu, zatrzymała go pobliska ściana. Brage podszedł do niego, aby przyłożyć drugi raz, ale Miles był szybszy. Uniknął ciosu, prześlizgnął się pod wysuniętym do przodu ramieniem siłacza i przyłożył mu paralizator do szyi. A potem włączył. Tym razem zadziałało.
— Eeee, grałeś nieuczciwie, ja pierdolę taką walkę – bełkotliwy głos dobiegał zza placów Milesa. Kiedy najemnik się odwrócił, zobaczył, że jakiś podstarzały, zarośnięty żulik przyglądał się starciu.
— Dziadek, nieuczciwe to jest to, że dobry Pan Bóg stworzył Obege ze trzy razy silniejszymi od ludzi. Ja tylko wyrównałem szanse — mruknął w odpowiedzi. A potem zwrócił się do Otta, który lekko zszokowany patrzył na rozciągnięte na podłodze ciało swojego ochroniarza.
— Nie bój nic, będzie żył — powiedział Miles, a potem wypluł kilka odłamków złamanych zębów pod nogi lichwiarza. — A ja na serio dostałem to zlecenia. Oddam kasę, jak je skończę. To na razie. Pozdrów wielkoluda, jak się obudzi.
Nie czekając na odpowiedź, najemnik ruszył w stronę swojego mieszkania. Po drodze czynił sobie lekkie wyrzuty – dał się zaskoczyć, był zbyt pewien, że uda się od razu sparaliżować wielkoluda… Ale i tak wyszedł z tego obronną ręką.
Wkrótce najemnik dotarł do odpowiedniego korytarza w części mieszkalnej bazy. Na ścianach, w nieco ponad metrowych odstępach były porozmieszczane drzwi. Każde z nich prowadziło do niewielkiego – ale za to taniego – mieszkania. Niestety, drzwi do pokoju Milesa były pokryte jakąś farbą w spreju. Najemnik zaklął. Na szczęście okazało się, że nikt nie powypisywał tu jakichś bluzgów, albo co gorsza gróźb, pod adresem lokatora. To tylko jakiś fan piłkarski chciał wyrazić tymi bohomazami uwielbienie dla swojej drużyny. W sumie można było to zignorować. Miles otworzył drzwi i wszedł do swojej klitki. Schylił się i wyciągnął spod łóżka przenośny komputer. Położył go na łóżku i odpalił. Kiedy rozległa się charakterystyczna melodyjka, a na ekranie pojawiło znajome logo systemu ,,OPSYS CURATOR", włożył dysk z danymi. Plik tekstowy nie był przesadnie długi. Okazało się, że Miles ma szpiegować firmę wydobywczą należącą do hrabiego Odolena. Czyli rozgrywka między grubymi rybami. Chodziło o to, że jakiś czas temu Odolen wykupił prawa do całego niezamieszkanego systemu, a potem zabronił obcym wstępu do jego przestrzeni. Jego flota strzegła granic. I te wszystkie środki przedsięwziął, pomimo tego, że wedle wszelkich danych, na planetach układu Simbolon nie znajdowały się żadne istotne złoża. T&N z jakiegoś powodu chciało się dowiedzieć, co robią w tym systemie ludzie Odolena. Wysłali już jednego agenta, który doniósł przez zakodowane wiadomości, że jest na tropie czegoś naprawdę dużego – niestety zaraz potem kontakt z nim się urwał.
Miles zagwizdał pod nosem. No, złapali go… Ale nie wiadomo, czy tylko gdzieś zapuszkowali, czy może sprzątnęli… Jak widać, ,,szpiegostwo przemysłowe" to nie jest nudna, prosta, łatwa, pozbawiona ryzyka robota. Ale to Fultona nie zrażało, nie takie ryzyko podejmował… Zwłaszcza, że suma za pozyskanie informacji o działaniach Odolena, podana na końcu tekstu, była tego ryzyka warta. 80 tysięcy sestercji – za tyle Miles mógłby spłacić wszystkie długi, a potem nie wychodzić z ,,Nory Gorynycza" przez miesiąc.
Fulton zerknął na plik jeszcze raz. No tak. Zleceniodawcy byli tak mili, że podsunęli mu dobry sposób na wkręcenie się między pracowników Odolen Extracte. Tak się złożyło, że ludzie hrabiego werbowali najemników akurat w bazie Epikur Prim… Wyjaśniło się, dlaczego T&N zwróciło się akurat do Milesa.
Kwadrans upłynął, plik uległ kasacji. Fultonowi nie pozostało nic innego, jak spakować do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, a potem ruszyć pod wskazany adres przedstawicielstwa firmy Odolen Extracte.



— Prawie zapełniliśmy etaty – mruknęła Julia Etien, przeglądając akta. — Musimy nająć jeszcze jednego najemnika, aby wykonać plan
– No to mam nadzieję, że szybko pojawi się jakiś gość zdatny do tej roboty i będę mógł się zmyć razem z całą ekipą… Lekko wkurzające jest słuchanie tych wszystkich pieprzonych ćpunów i nieudaczników, którzy myślą, że praca dla pana hrabiego, to łatwy zarobek — odparł postawny, brodaty mężczyzna odziany w coś na kształt jasnozielonego munduru. Z założonymi rękoma stał tuż obok biurka, na którym panna Etien rozłożyła formularze wypełnione przez najemników, których do tej pory przyjęli do pracy.
Urzędniczka w odpowiedzi na słowa mężczyzny, skrzywiła się. Prawdę mówiąc, jeśli o nią chodziło, to równie denerwujące było słuchanie kandydatów do sił zbrojnych hrabiego Odolena, jak i osobnika, który wspólnie z nią uczestniczył w tej rekrutacji. No ale co zrobić. W końcu Wilhelm Grossinger to szef ochrony – tak naprawdę był tu na miejscu dużo bardziej, niż Julia. Ona miała tylko pilnować porządku w aktach, on był fachowcem. No i przede wszystkim, sam dobierał sobie podwładnych.
W tej chwili do lokalu, gdzie mieściło się przedstawicielstwo Odolen Extracte, wszedł jakiś nieznajomy, mężczyzna średniego wzrostu i budowy. Jego kasztanowe włosy były niezbyt długie, ale za to sterczały na wszystkie strony, jakby ich właściciel nigdy nie miał grzebienia w ręku. Odziany był w brązową skórzaną kurtkę w kilkoma kieszeniami. Na twarzy błąkał się lekki uśmieszek.
— Dobry, słyszałem że szukacie państwo ochroniarzy? — powiedział na powitanie.
Wilhelm spojrzał na niego spode łba – A uważasz, że się nadajesz? Nie wyglądasz.
— Mam pewne doświadczenie w tej robocie, jakiś czas latałem na statkach jako eskorta. Walczyłem też jako ochotnik, w czasie rebelii Borawoja. Nieźle radzę sobie z bronią — wyjaśnił przybysz.
— Każdy może tak powiedzieć — mruknął Grossinger. W odpowiedzi na to, kandydat szybkim ruchem wyciągnął spod kurtki niewielki pistolet i wycelował w Wilhelma. Julia krzyknęła, szef ochrony zaklął, ale zanim zdążył sięgnąć po własną broń, przybysz obniżył lufę, jednocześnie uspokajająco machając drugą ręką. Potem błyskawicznie wyciągnął magazynek ze swojego pistoleta, wsadził go znowu, przeładował, a następnie zakręcił bronią parę młynków placami.
— Efekciarz – pokręcił głową Wilhelm, chowając do kabury własny pistolet. — Dobra, widzę, że jako tako obyty z bronią jesteś… Ale trochę chuderlawo wyglądasz.
— To konkurs piękności? Nie wiedziałem. Poszedłbym wpierw do fryzjera. — zaśmiał się przybysz.
— A żebyś wiedział, żeby ci się przydało. Ściągaj kurtkę i koszulę — zakomenderował Grossinger.
— O rany, trochę się wstydzę przy pani — zażartował kandydat, jednocześnie ściągając kurtkę.
— Nie wstydź się, dorosła jest, pewnie widziała nie raz faceta nie tylko bez koszuli, ale i bez gaci — odparł Wihelm.
Na twarzy Julii pojawił się rumieniec - nie tyle z powodu wstydu, co irytacji. No, nie tego było już za wiele.
— Owszem, widziałam i średnio mnie to rusza — powiedziała do Grossingera. — Ale ciebie to chyba kręci, to już… chyba trzeci, facet, któremu każesz pokazać tors. Nie to, żebym coś sugerowała, ale chyba czerpiesz z tego dużą satysfakcję, nie?
Może riposta nie była na wysokim poziomie, ale chyba osiągnęła swój cel. Wilhelm gniewnie prychnął i wymamrotał coś pod nosem, a kandydat zaśmiał się w głos ze słów urzędniczki. Skończył już ściągać koszulę. Wilhelm przystąpił do oględzin. Faktycznie, kandydat był raczej szczupły. Żadną miarą nie można go było określić pakerem, ale jednak pod skórą wyraźnie rysowały się mięśnie. Grossinger pokiwał głową, chyba zadowolony z oględzin. Nieznajomy już otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale w tej chwili szef ochrony znienacka wymierzył prawy prosty w jego głowę. Kandydat błyskawicznie odskoczył, unikając pięści, a potem przybrał postawę do walki – ugięte nogi, gotowe do wykonania szybkiego ruchu, lewa pięść zasłaniająca twarz, a prawa, nieco niżej, przyszykowana do kontrataku.
— Dobra, masz tę robotę — oświadczył Wilhelm.
Rozwiń, aby przeczytać
— Super. Kiedy wylatujemy? — spytał rekrut, zapinając koszulę.
— Jutro rano. Ale czekaj. To do tej pory, to było małe piwo. Została ci najgorsza, najtrudniejsza część rekrutacji — grobowym głosem oznajmił Grossinger. — Będziesz. Musiał. Wypełnić. Formularze. — wskazał na papiery rozłożone na biurku.
— O, jakoś to przeżyję, skoro będę je wypełniał z tak miłą panią — rekrut puścił oko do Julii. W odpowiedzi urzędniczka westchnęła.
— Mam nadzieję, że lepszy z ciebie żołnierz, niż podrywacz, bo inaczej Odolen Extracte zrobi kiepski interes cię zatrudniając. Nie przedłużajmy tego — sięgnęła po czysty formularz. — Imię i nazwisko?
— Feliks Berger, psze pani.



Podczas podróży do układu Simbolon, Miles mógł się przekonać naocznie, jakim bogatym i wpływowym człowiekiem jest hrabia Kryspin Odolen. W końcu mało kto mógł sobie pozwolić na posiadanie statku takiego jak ,,Róg Obfitości". Fulton był kiedyś na pokładzie wojskowego pancernika – ten tutaj statek nie był aż tak wielki, ale i tak jego monumentalna, choć nieco toporna, sylwetka, na tle kosmicznej pustki i gwiazd robiła wrażenie. Miles mógł się jej dokładnie przyjrzeć na ekranie, kiedy podlatywał w stronę ,,Rogu" razem z pozostałymi rekrutami na pokładzie promu. Takie wielkie jednostki, jak flagowy statek floty Odolen Extracte, nigdy nie lądowały na na powierzchni planet – aby przyjąć lub wysadzić pasażerów, potrzebowały pomocy mniejszych pojazdów.
W czasie lotu Miles – a właściwie ,,Feliks" – miał okazję przyjrzeć się pozostałym rekrutom. Około trzydziestu chłopa – i kilka kobiet – zajmowało rzędy foteli ściśniętych w kabinie pasażerskiej promu, niczym uczniowie w autobusie szkolnym. Choć, prawdę mówiąc, znaczna część z nich chyba nie miała zbyt wiele wspólnego z niewinnymi dziećmi. Ogolone na łyso (albo wręcz przeciwnie – zarośnięte jak małpy) draby pokryte tatuażami sznytami, bardziej pasowały na "żołnierzy" jakiegoś gangu, niż ochroniarzy korporacji. No dobra, Miles wiedział, że czasem ta różnica jest dosyć płynna – ale akurat Odolen Extracte nie miało opinii firmy, która załatwia swoje interesy pałką i giwerą. Być może to się zmieniło… A może po prostu działania prowadzone w układzie Simbolon były na tyle szemrane, że hrabia uznał, że lepiej do nich ściągnąć ludzi bez kręgosłupa moralnego i na bakier z prawem – takich, którzy na pewno nie doniosą o niczym władzom?
— Dobra. A teraz proszę o ciszę. — W pomieszczeniu rozległ się głos Wilhelma Grossingera. Natychmiast wszystkie rozmowy ucichły. Nic dziwnego. Dowódca posiadał umiejętność wypowiadania zdań takich jak ,,proszę o ciszę" takim tonem, że wszyscy odbierali to jako ,,Albo zamkniesz mordę, albo wybiję ci z niej wszystkie zęby".
Szef ochrony spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Najwyraźniej uznał, że uspokoili się na tyle, że może przejść do meritum.
— Za chwilę wylądujemy w hangarze ,,Rogu Obfitości"! – wskazał na widoczny na ekranie wielki statek. — Spotka się z nami sam eksce… em, sama… ech…. spotka się z nami Jego Godność, hrabia Odolen, prezes firmy.
— A co mnie, kurwa, obchodzi jakiś dziad?! – krzyknął ktoś z tylnych rzędów.
Wihelm zmarszczył brwi i rzucił spojrzeniem w tamtą stronę.
— Dlatego, kurwa, że ten dziad jest od teraz twoim szefem. A jak pracujesz dla kogoś, kogo nie szanujesz, znaczy, że sam siebie nie szanujesz. A po drugie dlatego, że ten ramol osiągnął w życiu dużo więcej niż ty. Gdyby nie to, on pracowałby dla ciebie, nie ty dla niego. A po trzecie, dlatego, że wpierdolę każdemu, kto będzie obrażał pan hrabiego. Więc jak ktoś ma ochotę wygłosić kolejne uwagi w tym guście, proszę o powstanie. A jak nie ma jaj, to niech, jak mówi Pismo, zamilknie na wieki.
Zapadła cisza. Jakoś nikt nie kwapił się, aby wstać.
— Dobra — oświadczył po chwili Grossinger. — Jesteście pracownikami Odolen Extracte. Zachowujcie się porządnie, a tak będziecie traktowani.
Miles zerknął na ekran. Byli już tak blisko ,,Rogu", że widać było tylko jego fragment, za to z bliska. Były to rozwierające się wrota zewnętrzne do śluzy próżniowej, za pomocą której prom mógł dostać się do hangaru statku flagowego firmy. Wyglądało to jakby jakiś kosmiczny potwór, gigant żyjący pośród gwiazd, otwierał paszczę, aby pożreć prom.
Procedura trwała kilkadziesiąt minut. Ale w końcu prom przeszedł przez śluzę i wylądował w hangarze. Była to olbrzymia sala – wiele osad, jakie Miles miał okazję widzieć, zmieściłoby się w jej wnętrzu. Stały tu jeszcze dwa inne promy – oraz jedna fregata. Bojowa, Fulton wyraźnie dostrzegał działka oraz rakiety podwieszone do pojazdu. Pewnie do ochrony przed piratami. Zapewne…
Podczas kiedy rekruci schodzili po trapie, do hangaru wkroczyła niewielka grupka osób. Jakiś niski mężczyzna w czerni, opierający się na lasce, z cylindrem na głowie, a po jego bokach – po dwóch ochroniarzy w zielonych uniformach, podobnych do tego, jaki nosił Grossinger. Kiedy podeszli bliżej, Miles zauważył, że każdy z nich miał przy pasie pistolet, pałkę paraliżującą i krótkofalówkę.
Jeżeli chodziło o tego niskiego mężczyznę… Fulton natychmiast go rozpoznał. Widział tą twarz na zdjęciach. Ta siwa krótka broda i bokobrody… Implanty w miejsce oczu… Nieodłączny cylinder i laseczka. To był hrabia Kryspin Odolen.
Pan prezes razem ze swoją obstawą stanął na naprzeciwko rekrutów, których Grossinger bardzo sprawnie ustawił w całkiem równy dwuszereg. Hrabia oparł się na lasce, a potem zdjął cylinder, który podał jednemu z ochroniarzy. Chyba… Nie chciał się witać w kapeluszu? Taka kultura w stosunku do najemników?
– Witam panie i panów na pokładzie ,,Rogu Obfitości"! – rozległ się głos prezesa.
Przyjemny głos – nie było to starcze rzężenie, ani wyniosłą mowa nadętego korporacyjnego bubka. Był to mocny głos o głębokiej barwie – czuć w nim było siłę, ale także życzliwośći pogodę ducha.
— Pewnie większość z was zorientowała się kim jestem — ale na wszelki wypadek przedstawię się – jestem Kryspin Odolen.
— Cześć, Kryspek! – rozległo się nagle od strony najemników.
Zapadła cisza. Grossinger wyglądał, jakby nie wiedział, czy zapaść się pod ziemię ze wstydu, czy wyciągnąć pistolet i zacząć strzelać na oślep w stronę podwładnych, w nadziei, że trafi tego bezczela.
Hrabia przekręcił lekko głową.

— Nikt nie mówi do mnie ,,Kryspek" — oświadczył. Cisza jakby jeszcze bardziej się pogłębiła. — Bo przyjaciele mówią na mnie ,,Odo" — dokończył biznesmen, po czym na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Kilka osób zaczęło się śmiać. A kiedy sam hrabia do nich dołączył, rechot stał się niemal powszechny. Miles poczuł przypływ sympatii do hrabiego.
Widać było, że ten luz był niewymuszony. Wyraz twarzy i śmiech hrabiego były zbyt szczere. Nawet soczewki, które miał wszczepione w oczodoły… U większości ludzi takie implanty sprawiały upiorne wrażenie, jakby właściciel był bezduszną maszyną – a u hrabiego jakby… lśniły jakimś zawadiackim błyskiem. Miles czuł, że mógłby polubić tego gościa. Gdyby nie to, że płacono mu za to, aby go szpiegował.
Hrabia odchrząknął. O dziwo, wszyscy ucichli.
— No dobrze. Skoro już się przedstawiłem… Co dalej? Warunki umowy, swoje prawa i obowiązki znacie, w końcu czytaliście umowy. A jak ktoś nie czytał… To bardzo mi przykro, przepadło! Umowa podpisana, za chwilę statek wchodzi w Eter, więc za późno na zmianę decyzji.
Znowu śmiechy. Miles też się zaśmiał, ale potem zmarszczył brwi. Wchodzimy w Eter? Odolen Extracte prowadziło interesy – zapewne wydobycie, biorąc pod uwagę ich branżę – na dużą skalę w systemie, gdzie nie prowadzi żadne Przejście i gdzie trzeba się przenosić przez Eter? Coś takiego było w ogóle opłacalne?
— Zatem na razie się pożegnamy, a kapitan Grossinger przejmie was ponownie pod swoje skrzydła — oświadczył hrabia. — To świetny dowódca, a zatem skoro was wybrał spośród kandydatów, musicie być świetnymi najemnikami. Na pewno się dogadacie i będzie się wam świetnie współpracowało. Czego sobie i wam życzę. Do widzenia.
Hrabia wraz ze ze swoją obstawą ruszył w stronę wyjścia z hangaru. Przez chwilę było jeszcze słychać stukot jego laski, potem szum otwieranych i zamykanych drzwi automatycznych. Grossinger wystąpił przed szereg swoich nowych podwładnych i podparł się pod boki.
— Dobra. Zobaczymy, co z was będzie – mruknął niezbyt przyjaznym tonem.



Minęły już dwa tygodnie od kiedy ,,Róg Obfitości" przebył Eter, aby wyłonić się w układzie Simbolon. Gdy statek zawisł na orbicie trzeciej planety systemu, licząc od jego gwiazdy – jedynej która posiadała zdatną do oddychania atmosferę – świeżo zwerbowanych najemników czekała kolejna podróż promem, tym razem z pokładu ,,Rogu" na powierzchnię globu, gdzie Odolen Extracte założyło bazę. Miles dostał uniform, identyfikator (oczywiście na nazwisko ,,Feliks Berger") i służbową broń. Dostał też przydział. Co ciekawe w jego dziesięcioosobowym oddziale znalazło się kilku z tych ,,zbirów", których Fulton dostrzegł jeszcze w czasie podróży. Przypadek? Mimo tego, że na początku paru z nich przysparzało nieco kłopotów – doszło nawet do bójki – to wkrótce udało się ich okiełznać. Była to zasługa Grossingera – który po bliższym zapoznaniu okazał się być dobrym i sprawiedliwym dowódcą, nawet jeżeli sprawiał wrażenie gbura – oraz Igora Wasenki, weterana wojen z Czantakami, który został wyznaczony szefem ich jednostki. No i samego hrabiego… Prezes co jakiś czas spotykał się z podwładnymi, wdawał w rozmowy… Kurde, wyglądało, jakby naprawdę o nich dbał. Miles nawet od czasu do czasu czuł wyrzuty sumienia, że będzie musiał mu podłożyć świnię. Zresztą, pozostali też polubili swego pryncypała. Widok dystyngowanego starszego pana w garniturze toczącego przyjacielską dyskusję z takim na przykład Jakiem Scirellem, bandziorem na sterydach, który (jak sam twierdził) siedział dobrych parę lat za rozboje, robił wrażenie.
Te dwa tygodnie Miles spędził pracowicie. Wykonywał zwykłe obowiązki ochroniarza – patrolował bazę i otaczający ją las, sprawdzał zabezpieczenia, raz miał też dyżur przy ekranach monitoringu. Poza tym, razem z resztą swojego oddziału, brał udział w treningach. Dziwne to było szkolenie. Używanie broni ciężkiej, podkładanie materiałów wybuchowych, walka grupowa, skrytobójstwa… Wyglądało jakby hrabia Odolen chciał mieć nie ochroniarzy, a komandosów.
Fulton nie poczynił większych postępów, jeśli chodziło o zadanie, jakie powierzyli mu ludzie z T&N. Nie miał pojęcia, czemu Odolen założył bazę w tym systemie. Nie wyglądało na to, aby na planecie cokolwiek wydobywano czy produkowano. Milesowi udało się nieco zaprzyjaźnić z paroma innymi najemnikami – oni też nie mieli pojęcia, o co chodzi. I w sumie mało ich to obchodziło, najważniejsze, że firma zapewniała wikt (i to całkiem niezły), kwatery, rozrywki (w bazie był nieźle zaopatrzony pub, a część drinków była za darmo, ,,wliczona" w wynagrodzenie). A co najważniejsze, już po pierwszym tygodniu wypłacono wszystkim zaliczkę.
Prawdę mówiąc, choć Miles nie dowiedział się niczego konkretnego, to miał pewne podejrzenia. W zasadzie dwie hipotezy. Być może Odolen chciał po prostu zająć planetę na własność, by potem sprzedać? Warunki do życia były tu niezłe, możliwe, że prędzej czy później jacyś koloniści z jednego z przeludnionych światów zainteresują się tym globem, – wtedy hrabia mógłby odsprzedać im go za olbrzymie pieniądze… Albo na przykład objąć władzę nad tworzącą się osadą.
Jeżeli chodzi o drugą hipotezę… Wpływowy i bogaty człowiek zaczyna werbować najemników, gromadzić ich w odległym, odizolowanym systemie, na jakiejś dzikiej planecie i poddawać ich szkoleniu bojowemu… Może Odolen chciał stworzyć prywatną armię? Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Wielu przedsiębiorców i arystokratów tworzyło niewielkie siły zbrojne na własny użytek – dla ochrony przed piratami, rozstrzygania sporów z innymi możnymi, czy odpierania ataków niewielkich grup wrogów Paktu, które umykały uwadze regularnych armii.
Po tych dwóch tygodniach wypełnionych szkoleniem, patrolami i popijaniem w barze z kolegami, nareszcie zdarzyło się coś, co mogło choć trochę przybliżyć Milesa do rozwiązania zagadki.
Fulton siedział właśnie w pubie razem z ludźmi ze swojego oddziału. W ręku trzymał szklankę. Co prawda nie serwowali tu ,,Supernowy", ale za to barman potrafił przyrządzać całkiem niezłe drinki z użyciem wódki i soku z miejscowych owoców.
W drugiej ręce trzymał karty. "Wysmyraniec" nie był zbyt wymyślną grą. Taktyki było tu co kot napłakał, w zasadzie liczył się ślepy traf. Pomimo tego, świetnie nadawał się do zabicia czasu. A może, właśnie dzięki temu.
Całkiem nieźle mu szło. W ręku zostały mu tylko dwie karty, był bliski zwycięstwa… i zgarnięcia kilkunastu sestercji leżących na stole.
— Władca Młotów! Obczaj to, Berger! – radośnie oświadczyła Lily Gilmore. Miles zerknął na kartę, którą dziewczyna rzuciła na stół.
— Co się gapisz? – spytała Lily, dźgając palcem obrazek widoczny na karcie. — Szeroka ponura gęba, krótkie jasne włoski, w ręku kawał pały. Któż to jest na tym rysunku? Wypisz wymaluj Lord Dealiste, alias Władca Młotów. A wiesz co ten pan oznacza? Że bierzesz pięć kart! Ha! Gówno dostaniesz, a nie moje sestercje!
— Ty miła diewoćka, ale za dużo gawarisz — oświadczył Wasenko, podczas kiedy Miles dobierał swoje karne 5 kart.
— Oj tam, jak się gra w karty, to połowa radochy jest z takich gadek — Fulton uśmiechnął się. W odpowiedzi Lily zaśmiała się znowu, a potem poprawiła wolną ręką opaskę, która podtrzymywała burzę jej kręconych rudych włosów.
Miles przejrzał swoje karty. Nieźle, z jednej z kart, które musiał dobrać, szczerzyła się do niego gęba Władcy Sztyletów. Zaraz odpłaci dziewczynie pięknym za nadobne…
Niestety, nie było mu to dane. Do pubu wszedł kapitan Grossinger.
— Wstawać, smyracze. Jest robota — oświadczył.
— Co, kurwa?! – rozległo się warknięcie od strony stolika pod ścianą. To był Jak Scirell. — Mamy fajrant, tak czy nie?
— Wasze kontrakty przewidują pełną gotowość 24 standardowe godziny na dobę, gdyby coś się wydarzyło — odwarknął Grossinger. — Więc wstawaj, chyba, że chcesz pożegnać się z robotą. Poza tym… Jego Godność was potrzebuje – dodał dowódca, dziwnie uroczystym tonem.
Scirell natychmiast zdjął nogi ze stołu i podniósł się z krzesła, stając niemal na baczność.
— Dobra, to na co czekamy? Jedziemy z tym koksem…
— Za dziesięć minut macie być na lotnisku, sprzęt już czeka — odparł Grossinger i ruszył ku drzwiom.
— Lecimy poza planetę? — zdziwiła się Lily.
— Na lotnisku dowiecie się reszty — powiedział kapitan i wyszedł z baru.
— Wygląda na to, że kiedy indziej dokończymy — powiedział Miles, zgarniając ze stołu jedną trzecią leżących sestercji – tyle, ile wyłożył.
— Ech, ty farciarzu, a już cię miałam! — westchnęła Gilmore. — Mam nadzieję, że nic ci się nie stanie w czasie tej akcji… Żebym mogła cię ograć następnym razem!
— Nie mogę się doczekać.
Po paru minutach wszyscy członkowie oddziału stali na lądowisku. Obok jednego ze statków (Miles rozpoznał w nim barkę desantową) czekała na nich grupka mężczyzn. Był tu kapitan Grossinger razem z innym oficerem służb bezpieczeństwa firmy. Był też hrabia Odolen razem ze swoją eskortą.
— Witajcie, moi mili! – prezes zwrócił spojrzenie swoich sztucznych oczu na nadchodzących podwładnych. — Mam dla was pewne zadanie. Wybrałem do niego wasz oddział, gdyż – niczego nie ujmując pozostałym ludziom, których ostatnio zatrudniłem – wiem, że stanowicie doskonały zespół specjalistów od akcji bojowych i świetnie sprawdzicie się w walce.
— W walce? Z kim? Ktoś nas atakuje? — zdziwiła się Gilmore.
— Kapitan Grossinger zaprezentuje wam sytuację — Odolen skinął w stronę szefa ochrony. Wilhelm odchrząknął i zaczął mówić:
— Na księżycu piątej planety założyli bazę piraci – niewielka grupa, ale dosyć dobrze wyekwipowana. Może stanowić zagrożenie dla naszej działalności w tym systemie.
— Skąd wiadomo, że to piraci? – spytał Miles. — Napadli jakiś transport należący do firmy? — Fulton miał nadzieję, że przy tej okazji dowie się czegoś na temat ,,naszej działalności w tym systemie". W końcu piraci działają z chęci zysku, więc ich pojawienie sugerowałoby, że jednak Odolen Extracte przejawia w układzie Simbolon jakąś konkretną aktywność gospodarczą, wytwarza, lub magazynuje jakieś dobra atrakcyjne dla bandytów.
— Wkroczyli w naszą przestrzeń, mimo tego, że musieli wiedzieć, że nie mają do tego prawa. Nadajemy na szerokim paśmie cały czas komunikat, że do systemu mają wstęp tylko pojazdy należące do firmy. Ponadto, zaatakowali statek, który wysłaliśmy, aby zmusił ich do opuszczenia przestrzeni Simbolon — wytłumaczył Grossinger — co w żaden sposób nie wyjaśniło domysłów Milesa.
— To zaszło jakiś miesiąc temu. Dopiero teraz udało nam się zlokalizować ich siedzibę, którą zdążyli założyć w jaskiniach tego księżyca. Plan jest taki. Porucznik Gerrant i załoga jego korwety (Grossinger wskazał na drugiego oficera, chudego mężczyznę o włosach lekko siwiejących na skroniach)zapewnią nam osłonę podczas desantu. Jeżeli piracki statek będzie atakował, oni się nim zajmą. Jeśli pojazd tych drani będzie stał na lądowisku, unieruchomią go. Poza tym, gdyby okazało się, że piraci mają jakieś stanowisko broni ciężkiej, fortyfikacje, czy coś takiego, korweta załatwi je paroma rakietami.
— To czemu po prostu chłopcy-rakietowcy nie zbombardują tych sukinkotów? Zwalić im na łeb te jaskinie, gdzie się schowali i będzie spokój — wtrącił się Scirell.
— Jeśli desant tchórzy, owszem, poradzimy sobie sami — uśmiechnął się z wyższością Gerrant. Na te słowa Jak zareagował zmarszczeniem brwi i zaciśnięciem pięści.
— Ej, ty… — zaczął, ale nie dokończył. Ucichł, kiedy zobaczył, że Odolen otwiera usta, aby coś powiedzieć.
— Wiem, że to nie jest regularna armia, ale jednak… Jak widzicie, nasze służby bezpieczeństwa czasem muszą toczyć takie małe bitwy. Dlatego muszą zachowywać dyscyplinę na wzór tej wojskowej. Dla dobra nas wszystkich. W to wlicza się też posłuch wobec wyższych stopnie, nawet jeżeli to tylko stopień nadany przez naszą firmę – oświadczył hrabia.
Scirell w zakłopotaniu podrapał się po ogolonej na łyso głowie – Jasne. Przepraszam, panie hrabio — powiedział dziwnie potulnym głosem.
— Ale z drugiej strony każdy z naszych pracowników zasługuje na szacunek. I zwierzchnicy nie powinni obrażać podwładnych — dodał prezes, zwracając twarz ku Gerrantowi. Dowódca korwety wymamrotał przeprosiny.
— A jeśli chodzi o pańskie pytanie, panie Scirell – hrabia znowu spojrzał na umięśnionego najemnika — Gdyby zniszczyć statek piratów… A potem zbombardować ich samych… Niedobitki byłyby pozostawione na tym księżycu na pewną i powolną śmierć. To byłoby nieludzkie. Dlatego potrzebny jest desant. Aby była szansa wzięcia choć części z nich żywcem. Tym bardziej, że będę ich chciał przesłuchać, aby ustalić, czy nie pracują dla moich wrogów… A potem, oczywiście, postawić przed wymiarem sprawiedliwości — zakończył przedsiębiorca – Pan kapitan Grossinger przedstawi wam szczegóły podczas lotu. Życzę szczęścia. Proszę, nie zawiedźcie mnie.
— Nie zawiedziemy, panie hrabio! — wrzasnął z entuzjazmem Scirell. Po chwili inni najemnicy dołączyli do niego, wykrzykując pełne oddania hasła. Po chwili Miles z lekkim zdziwieniem uświadomił, że dołączył do tego chóru. Ech, widać dał się unieść nastrojowi chwili.
Hrabia obdarzył podwładnych ciepłym uśmiechem, pokiwał z ukontentowaniem głową, a potem dał znak swojej obstawie. Cała piątka zaczęła iść w stronę głównych zabudowań bazy. Porucznik Gerrant ruszył ku swojej korwecie – szaremu pojazdowi o podłużnym, lekko zaostrzonym kształcie, na którego ścianie widać było wyraźnie wymalowany napis ,,Odolen Extracte" oraz godło firmy – kilof skrzyżowany z pochodnią.
— Co się gapisz? Wsiadaj! — zakomenderował Grossinger, ze zwykłą sobie uprzejmością. Miles odwrócił się w stronę barki desantowej. Była duża mniejsza niż prom, jakim najemnicy przylecieli na pokład ,,Rogu Obfitości", ale i tak miała dobre kilkanaście metrów. Fulton wskoczył do środka w ślad za innymi, a potem zajął miejsce w głównej kabinie, podobnie jak pozostali, poza Miką Kolmanem, który jako pilot rozsiadł się na przedzie, w sterówce.
— Startujemy! — rozległ się jego głos. Miles usłyszał szum odpalanych silników, a potem szarpnięcie. Nie zdążył niczego się złapać i stracił równowagę. Nie przewrócił się, ale zachwiał, odruchowo robiąc krok do tyłu i wpadając na Scirella.
— Ej, cioto, uważaj se! — warknął Jak, odpychając Fultona.
— A co, nie jestem w twoim typie? Jestem za mało męski? — odszczeknął Miles.
— Spokój! — zakomenderował Grossinger. — Zamiast obmacywać jeden drugiego i się przekomarzać, lepiej skupcie się na tym. — Wskazał na stojące pod ścianą kabiny, odpowiednio zamocowane kombinezony. Oprócz dziewięciu typowych skafandrów, stały tutaj też dwa wojskowe pancerze wspomagane. O ile te pierwsze były w zasadzie ubraniami chroniącymi przed utratą ciepła i powietrza zrobionymi ze specjalnej folii, o tyle pancerze były prawdziwymi zbrojami, przypominające z wyglądu te ze starożytnych czasów przed Exodusem. Jednak od tych zabytków, pancerze wspomagane różniły się kilkoma istotnymi cechami. Były dużo grubsze. Gdyby nie to, że wykuwano je ze stopów lżejszych (i wytrzymalszych) niż zwykła stal, a w środku znajdowały się mechanizmy wspomagające stawy i mięśnie, zapewne żaden człowiek nie byłby w stanie wykonać w nich najmniejszego ruchu (i tak zresztą były one przewidziane dla raczej rosłych osobników). Instalowano też w nich różne inne udogodnienia – jak na przykład proste komputery celownicze.
— Zamawiam! Zawsze chciałem poszaleć w takim pancernym garniaku! — oznajmił Scirell.
— To się dobrze składa, jak myślisz, po co najmowaliśmy takiego szpetnego, głupiego, wielkiego małpiszona jak ty, jak nie po to, żeby był ruchomą tarczą? — parsknął Grossinger.
— Załączam sztuczną grawitację! — z głośnika rozległ się głos Kolmana. Miles poczuł nagły ciężar w żołądku. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai…
— Drugą zbroję bierzesz ty – Grossinger wskazał na Gambona. Ów najemnik siedział pod ścianą kabiny. Jak zwykle, kiedy nie robił niczego konkretnego, zajmował się struganiem kawałka drewna za pomocą noża. Na podłodze leżało już sporo drzazg. Gambon skinieniem głowy dał znać, że nie ma nic przeciwko rozkazowi Grossingera. Gabarytami przypominał Scirella – może nawet był nieco większy. Zresztą, jego skóra miała lekko szarawy odcień, co wskazywało, że w jego żyłach płynie domieszka krwi Obege. Z czego wniosek, że albo jego matka miała specyficzny gust, albo jego ojciec był gwałcicielem.
— Każdy wie, jaka jest jego rola? – spytał Grossinger.
— Da, my trenowalim w zespołach, każdy znajut, kuda jego miejsce i co ma robić w czas walki — odparł sierżant Wasenko, podkręcając wąsa.
— Pewnie! — krzyknął jeden z najemników, na potwierdzenie tych słów.
Kapitan skinął głową, pozwalając sobie na lekki uśmiech.
— Wierzę. Widziałem was w czasie szkolenia i wiedzę, że sobie poradzicie. Za jakąś godzinę wejdziemy na orbitę tego księżyca. Macie czas na przygotowania, Ja w tym czasie zajmę się sprzętem — powiedział nieco mnie opryskliwym głosem, niż zwykle.
Miles zerknął na Lily. Dziewczyna przysiadła pod ścianą. Podpierając głowę rękę, wyglądała przez malutki bulaj. Oczywiście, nie stworzono go z normalnego szkła, tylko z jakiejś plastycznej, utwardzanej masy. Przez to widok był nieco zamglony – ale mimo wszystko było to prawdziwe okno, a nie tylko ekran pokazujący zewnętrzne dzięki kamerom.
— Podziwiasz widoki? — spytał Fulton.
— Co? A, tak – Lily odwróciła się, odsłaniając okienko. Widać było przez nie rozgwieżdżoną pustkę kosmosu. Opuścili już atmosferę.
— Lubię patrzeć na gwiazdy – wyjaśniła Gilmore. — Od dzieciństwa… Choć wtedy oczywiście mogłam sobie co najwyżej zadrzeć nocą głowę i gapić w niebo… Ale… i tak to było piękne. I dalej jest. Ale jednocześnie jakieś takie… Niepokojące. Możesz w tą pustkę patrzeć godzinami… I nie masz dosyć. I czujesz jakby… Jakby… Coś cię do tego ciągnęło. Jakbyś w tej pustce mógł się zatracić. Patrzeć, tak długo, aż zapomnisz o wszystkim innym, aż przestaniesz myśleć i czuć – głos dziewczyny przeszedł w szept. – Jak byłam mała, często miałam sen, że wpatruję się w nocne niebo… Ale nie jest ono takie jak zwykle… Są na nim takie… Barwne plamy. Trochę to wygląda jak na tych zdjęciach… no… mgławic i takich tam… Ale one są w ciągłym ruchu. Rozlewają się, przelewają, łączą i rozdzielają… Zmieniają barwę… To jest jeszcze piękniejsze niż zwykłe gwiazdy… I jeszcze straszniejsze. Zawsze w tych snach czułam, że te… kolory z przestworzy… coś… zwiastują. Jakieś zmiany. Nigdy nie wiedziałam na czym niby te zmiany miałyby polegać, ale wiedziałam, że będą … wielkie. Zwykle wtedy budziłam się z takim dziwnym uczuciem i nie mogłam zasnąć do rana… – nagle dziewczyna otrząsnęła się i zaśmiała. – Ech, gadam jak nawiedzona — powiedziała sztucznie wesołym tonem. — Czas założyć skafander. Pomożesz?
— Owszem, pod warunkiem, że w zamian wyświadczysz mi pewną przysługę. Bardzo osobistą przysługę… — zaczął Miles.
— Ej! Za dużo sobie pozwalasz! Jestem oburzona! — najemniczka wymierzyła mężczyźnie kuksańca pod żebro.
—… że potem ty pomożesz mi założyć mój — dokończył Miles.
— Ech, a teraz jestem rozczarowana! Tylko na tyle cię stać?
— Wiesz, niektórzy stwierdziliby, że pomoc w ubieraniu się to BARDZO erotyczna czynność…
— Tak, zwłaszcza jeśli chodzi o pomoc w zakładaniu na ubranie foliowego worka i hełmu przypominającego garnek. Jeśli dla ciebie to fetysz, współczuję.
– Oj tam, nawet foliowy worek staje się fetyszem, kiedy opina tak zgrabne ciało.
— W sensie, moje, czy twoje? Nieważne, po prostu skończ gadać, łap za ten skafander i pomóż mi go wreszcie założyć.
— Jasne. Wybiorę najładniejszy.
– Wszystkie są takie same…
— Więc to będzie prosty wybór.
Odpowiedz
Niestety jakiś bardzo specyficzny błąd forum skasował mi dokładny komentarz do tekstu, gdzie wypunktowałem poszczególne ubytki, bolączki i problemy, tam, gdzie je dostrzegłem. W tym czasie ograniczę się więc do bardziej ogólnej opinii, którą, z ręką na sercu, postaram się uzupełnić bardziej obszerną analizą, taką jaką poczyniłem wcześniej .

Ogólnie rzecz ujmując, tekst umiarkowanie mi się podobał. Jest obarczony wieloma problemami, przede wszystkim w zakresie stylu, zdarzyły się też (nieliczne) błędy interpunkcyjne i ortograficzne. Warsztat literacki jest bardzo niewykształcony, to się czuje. Widać w wielu miejscach, że masz pewien obraz przed oczami, ale nie umiesz go do końca zgrabnie ubrać w słowa. Tekst jest pełen dziwnych zwrotów i kolokwializmów, bardzo dużo powtórzeń w miejscach, gdzie coś opisujesz (być odmienione przez wszystkie przypadki jest nadużywane, musisz poszukać zamiennika). Narrator jest bardzo niedookreślony w mojej opinii, nieraz miałem wrażenie, jakby przeskakiwał z perspektywy kogoś opowiadającego wydarzenia drugiej osobie do perspektywy bardziej klasycznego narratora wszechwiedzącego i zobiektywizowanego. Mieszasz czasy w ramach jednego zdania, co nie powinno się zdarzać. Bywa, że słabo panujesz nad tekstem, i to przekłada się też na słownictwo - zapamiętałem przede wszystkim garniturowca. Garniturowiec to zegarek męski dopasowany do garnituru . Nie osoba nosząca garnitur. Podobne niezręczności zdarzają się częściej, ale dokładnie wyliczę je w szczegółowym komentarzu potem. Zdecydowanie warsztatowo najsłabszy jest początek tekstu, mniej więcej do chwili gdy protagonista wsiada do promu i opuszcza planetę, na której mieszka. Potem jest już lepiej, może dlatego, że się rozkręcasz. Wydaje mi się, że za mało czytasz tekst przed publikacją. Warsztat jest więc do poprawy a styl do doszlifowania, by był nieco bardziej rozwinięty, spójny i opanowany. Jeśli chodzi o fabułę, niewiele mogę powiedzieć - bardzo standardowa historia spod szyldu marynistyki w kosmosie. Nie jestem największym fanem tej konwencji, ze wszystkich należących do fantastyki naukowej ją lubię chyba najmniej . Progres historii jest bardzo standardowy i nie ma o czym za bardzo mówić, nie jestem największym fanem tego typu rozłożenia akcentów jakie zastosowałeś - przylecieli, trenowali, nagle jest zadanie - ale to jest wynik konwencji jaką przyjąłeś i nie wiem co można byłoby z tym zrobić bez radykalnej zmiany modelu opowiadania. Zawiązanie akcji ma według mnie jedną bolączkę. W przyszłości nie znają przycisku Print Screen bądź programów do nagrywania/sczytywania treści ekranu ? Przecież to bardzo proste obejście zabezpieczeń pliku i łatwa możliwość po prostu zrobienia zdjęcia monitorowi, po czym pójścia do konkurencji. Przyczepię się też nieco do bohaterów. Za wielu ich się tu za szybko przewija, bym poczuł wobec nich cokolwiek, niewiele o nich wiem, o postaci głównej oczywiście nieco więcej, ale nadal skromnie. Opowiadanie rządzi się swoimi prawami, bohaterów powinno być raczej mało i powinni być wyraziści, chyba, że to nie jest typ historii którą chcesz opowiedzieć. Ogólnie jednak jestem zaciekawiony i czekam na ciąg dalszy.
„Reach Heaven through violence.” - Vivec
Odpowiedz

Cytat

Niestety jakiś bardzo specyficzny błąd forum skasował mi dokładny komentarz do tekstu, gdzie wypunktowałem poszczególne ubytki, bolączki i problemy, tam, gdzie je dostrzegłem. W tym czasie ograniczę się więc do bardziej ogólnej opinii, którą, z ręką na sercu, postaram się uzupełnić bardziej obszerną analizą, taką jaką poczyniłem wcześniej .

Mi się to przytrafia bardzo często. Nie tylko na tym forum, ale ogólnie. Zawsze sobie wtedy mówię, że każdy duży post powinien zostać najpierw napisany w wordzie... ale na mówieniu się kończy.

Co do Print Screena - Zdjęcie to nie to samo, co plik. Każdy może sobie napisać cokolwiek w czyimkolwiek imieniu, zrobić zrzut/zdjęcie ekranu i mówić "taka była treść pliku sporządzonego przez X', plik się skasował, ale zdjęcie nie kłamie". Nie bez powodu wymyślono kwalifikowany podpis elektroniczny i inne zabezpieczenia potwierdzające autorstwo pliku i uniemożliwiające ingerowanie w niego.

Wiem, że mam kiepski styl, ale obawiam się, że to nie kwestia braku czytania tekstu przed publikacją, tylko ogólnej mizerii. Bo widzisz, to nie jest utwór, który napisałem wczoraj i który na gorąco opublikowałem, on ma kilka lat. Dlatego z nadzieją wyczekuję na tą analizę, którą zapowiedziałeś, bo być może właściwie mnie ona ukierunkuje i pomoże coś poprawić

Co do fabuły, to w drugiej części jest plot twist, aczkolwiek nie wiem, czy dobry. Na razie jej nie wrzucam, bo nie wiem, czy ktokolwiek będzie chciał ją przeczytać.
Odpowiedz
Cóż, fora mają tę paskudną cechę, że nie "lubią" przemyślanych postów. Po dłuższym namyśle wycyzelowana informacja trafia w próżnię. Znak czasu?

Polecam prostacki sposób. Przed naciśnięciem"wyślij" - ctrl A => ctrl C. Ponowna próba wysłania zakończy się powodzeniem.

Tekst zwrócił moją uwagę, ale nie będę się na razie wcinał.
Odpowiedz
← Fan Works

"Moc zaufania" - opowiadanie - Odpowiedź

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...