Fragment książki

29 minut czytania

Nie wszystko złoto, co się świeci

Mistrz Haxerlin przebudził się pełen dobrych myśli. Miarowe skrzypienie kół zawsze działało na niego kojąco. Przetarł oczy, przeciągnął się, aż strzyknęło w kościach i westchnął z rezygnacją, gdy napotkał wyzywające spojrzenie woźnicy.

– Znowu zaczynasz? Zdejmij to, wyglądasz naprawdę głupio.

– Nie zdejmę, panie Haskerlin.

Jona Piętka, a raczej Kordak, bo takie chlubne miano miał nosić podczas podróży, mocniej ścisnął lejce i na znak sprzeciwu przybrał groźną minę. Grymas mógłby nawet kogoś przestraszyć, gdyby nie słomkowy kapelusz naciągnięty prawie na same oczy niczym pierwszy w historii łatwopalny szyszak.

– Haxerlin. Zdejmij, bo…

– Nie zdejmę, pedziałem już. Tak mnie ciężej poznają.

Farbowany Kordak miał w zwyczaju ułatwiać sobie życie, a do takich ułatwień zaliczało się między innymi szybkie mówienie i okazjonalne skracanie słów mających więcej niż cztery sylaby.

– Właśnie o to chodzi, że mają cię rozpoznawać. Na tym wszystko się opiera, Jona. Zapomniałeś?

– A nie starczy dopiero w Pękisku, panie Haskerklin? Jeszcze mnie od tamtego boli. – Zasłonił twarz rondem kapelusza, bo właśnie z naprzeciwka nadchodziła grupka podróżnych, rzucających mu ciekawskie spojrzenia. Mimo kamuflażu siniaki na policzkach Jony i tak rzucały się w oczy.

To nie moja wina, tłumaczył sobie Mistrz Haxerlin, że nie znam za dobrze lokalnego folkloru. Poza tym to tylko mała niedogodność. Jest przecież i pozytywny akcent – Piętka na własnej skórze może przekonać się o różnorodności ludzkich wierzeń i obyczajów. Chciał zobaczyć świat, prawda? Powinien się cieszyć, że darowałem mu nieustanne noszenie Objęć Goryczy.

Kordak, jak na bohatera przystało, cieszył się dużą renomą wśród prostaczków, którzy zawsze chętnie słuchają opowieści o krwi, chwale i podbojach – najlepiej takich, których akcja dzieje się daleko od ich wiosek i nie wspomina o kuzynach z północy. Niektórzy nosili w sercach mit Kordaka Potężnego, inni Kordaka Zabójcy, a jeszcze inni Kordaka, Syna Burzy. Pech chciał, że na terenach Przygranicza, jakie przemierzali w drodze do Pękowiska, wciąż żywa była legenda Kordaka Pokornego.

Podobno kiedyś wojownik zatrzymał się w jednej z karczm Przygranicza, gdzie zamiast chwili wytchnienia znalazł awanturującego się mężczyznę, niejakiego Agnusa. Agnus dzielnie walczył o pozycję najbardziej znanej miejscowej szumowiny, korzystając z całego wachlarza sprawdzonych środków: bił żonę, bił żonę sąsiada, pożyczał pieniądze na wieczne nieoddanie, sypiał nago w przydrożnych rowach. Kordak zastał go w chwili, kiedy nicpoń wykłócał się z karczmarzem o kolejny kufel piwa.

– Uspokój się, dobry człowieku, pragnę odpocząć po trudach podróży – napomniał Agnusa.

– Ta? A kto ty jesteś, może wielki Kordak? – zaśmiał się chrapliwie pijaczyna. – Nie będzie mi żaden przybłęda mówił, co mam robić! – Po czym z całej siły uderzył bohatera w twarz. Wojownik przyłożył dłoń do policzka, spojrzał z wyrzutem na mężczyznę i odrzekł spokojnie:

– Tak, stoi przed tobą Kordak. Na znak, że nim jestem, zachowasz głowę.

Na dźwięk tych słów Agnusa wnet opuściło upojenie, a gdy dotarło do niego, co zrobił, padł na kolana i gorliwie dziękował za okazaną łaskę.

Jedna wersja opowieści mówi, że po spotkaniu z Kordakiem pijus odmienił swój marny los, stał się przykładnym obywatelem, a pod koniec żywota wstąpił do Braci Litościwych. Druga – że jeszcze tego samego dnia obłąkany kowal roztrzaskał mu kolana młotem. Prawda zapewne leży pośrodku, jak lubił powtarzać Mistrz Haxerlin.

Tyle historii. Na pamiątkę minionych wydarzeń w Przygraniczu utarł się zwyczaj, że gdy w okolicy znowu przejazdem pojawiał się Kordak, poczciwe dusze witały go symbolicznym policzkiem, by zadośćuczynić tradycji. Patrząc na posiniaczoną twarz Jony można było odnieść wrażenie, że miejscowi określenia „symboliczny” używali zamiennie z „prawy sierpowy”. Podobno rytuał zainicjował sam Kordak, by uzmysłowić ludziom, że nawet wielcy bohaterowie zdolni są wybaczyć i zapomnieć o zranionej dumie, co świadczyć ma o czystości ich serc i dystansie do małostkowych sporów.

Zdaniem Mistrza Haxerlina świadczyło to raczej o niezdrowej fascynacji bólem.

Tym bardziej, że po serii podobnych incydentów biedny Jona stracił początkowy entuzjazm, jakim kipiał w Blumbergu, kiedy Haxerlin pomachał mu przed oczami nabitą sakiewką i przedstawił plan złapania nimfy. Teraz powoli przeistaczał się z wesołego kompana w pełnego pretensji najemnika.

To dlatego Jona uparł się na ten przeklęty kapelusz. Miał się dzięki niemu nie rzucać w oczy, dopóki nie dotrą do Pękowiska. A powinien się rzucać, tego wymagał od niego Haxerlin. Lecz jednocześnie rozumiał obawy towarzysza: jeszcze kilka symbolicznych policzków, a legendarny bohater zyska przydomek Bezzębny. Inna sprawa, że w przypadku aparycji Jony na niewiele zdawała się jakakolwiek charakteryzacja. Obecnie wyglądał po prostu jak Kordak na wakacjach.

Mistrz Haxerlin dźwignął się z trudem z posłania na tyle wozu i usadowił na koźle. Jona był faktycznie uderzająco podobny do opiewanego w pieśniach bohatera. Blisko dwa metry wzrostu, szerokie bary i kruczoczarne włosy opadające aż do ramion. Nawet blizna na lewym policzku prezentowała się niemal identycznie jak ta, którą podziwiać można na płótnie Wyzwolenie Północy w volendurskim Muzeum Pamięci. W przypadku Jony co prawda rany nie zadał szpon harpii, ale jego luba, krawcowa Helen, która – jeśli wierzyć słowom nieszczęśnika – nożycami władała nie gorzej niż bestia pazurami. Tego i wielu innych rzeczy dowiedział się Haxerlin, kiedy osuszali wspólnie kufle w gospodzie Pod Spragnionym Dzikiem i kiedy zamiast pakować resztki dobytku i uciekać z miasta, Mistrz postanowił przyjąć propozycję barona Schultza.

Mogłem uciec, to nie byłoby nic nowego, westchnął w duchu. W Blumbergu, kiedy pierwszy raz zobaczył Jonę Piętkę, dłubiącego przy drewnie w małym zakładzie kołodzieja, trybiki w jego głowie zaczęły pracować pełną parą. Plan krystalizował się z każdą kolejną minutą spędzoną w towarzystwie Jony. Dlatego po wizycie w karczmie i odbyciu dłuższej rozmowy z Helen porzucił myśl o dyskretnym zrezygnowaniu z gościny barona i przygotował się do wyprawy. Jon był zadowolony, bo mógł zobaczyć kawałek świata i przynajmniej na jakiś czas znaleźć się poza zasięgiem nożyc żony, a Helen przymilnie uśmiechała się na widok sakiewki, jaką Haxerlin zostawił w ramach zaliczki. Nawet machała im na pożegnanie i dobry kwadrans odprowadzała wzrokiem, ale Jona twierdził, że więcej wspólnego miało to z upewnieniem się, czy aby na pewno odjechał, niż z wyrazem uczucia i tęsknoty.

Wtedy wszystko zapowiadało się doskonale. Jednak teraz, gdy byli w drodze już szósty dzień i nieuchronnie zbliżali się do Pękowiska, wątpliwości zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Owszem, Jona śmiało mógł uchodzić za Kordaka – dopóki się nie odzywał, nie chwytał za miecz i nie stroił fochów. Najlepiej gdyby po prostu stał i robił dobre wrażenie. Trudno jednak o dobre wrażenie w słomkowym kapeluszu.

Sprawianie pozorów było jednak sposobem na życie Mistrza Haxerlina i plan schwytania nimfy w głównej mierze na tym się opierał.

– Zmienię cię. Przebierz się i przećwicz swoją kwestię. – Haxerlin przejął lejce. – Tylko teraz prawidłowo.

– Staram się, panie Haskerlin – odparł naburmuszony Kordak, przechodząc na tył wozu. – Ale to trudno spamiętać.

– Haxe… a zresztą – westchnął Mistrz cierpiętniczo. Nie wątpił, że w życiu jego towarzysza bywały i takie dni, kiedy zapominał, jak się nazywa ta świecąca kula na niebie. Podciągnął rękawy purpurowych szat, by lepiej mu się powoziło, i wbił spojrzenie w opadający łagodnie ku dolinie trakt.

***

Rzadko narzekał na swój los, bo i nie miał na co narzekać. Cuda i Dziwy, czyli obrót egzotycznymi wyrobami, począwszy od magicznych afrodyzjaków aż po sproszkowane kły wampira, przynosił dochody, jakich pozazdrościć mogli wszyscy pełnoprawni czarodzieje. Przemieszczał się z kolekcją od miasteczka do miasteczka (z oczywistych względów omijał te, w których mieściły się filie Gildii Magów), rozkładał kramik z artefaktami przed żądną sensacji gawiedzią i dawał takie popisy, że wystarczała chwila nieuwagi, by sam prawie uwierzył w niesamowite właściwości prezentowanych eksponatów. Handlarz dobrze wiedział, czego się od niego oczekuje, dlatego przywdziewał piękne purpurowe szaty z wyszytymi na przedzie konturami księżyca i klepsydry oraz rękawami przyozdobionymi pomysłowymi spiralami, od których można było dostać oczopląsu. Gdyby w takim stroju pojawił się w progach Gildii, odesłano by go ze śmiechem do trupy cyrkowców, ale poczciwi mieszkańcy mniejszych grodów witali go jak prawdziwego czarodzieja. Jednak jedyną magią, jaką opanował Haxerlin, była sztuka zamiany bezwartościowych świecidełek w monety. Największe cuda i dziwy nie piętrzyły się na ladach straganu, ale wesoło harcowały w umysłach klientów.

Uparł się rozbić kramik w Blumbergu i tak zaczęły się kłopoty.

Owszem, czasami zatrzymywał się w większych miastach, gdy nad poczuciem bezpieczeństwa przeważała perspektywa łatwego zarobku, ale czynił to z wielką rozwagą. Z reguły wybierał miejsca, gdzie niedawno doszło do gwałtownej zmiany władz: wybrano nową radę miejską, pan na włościach umierał, komuś odebrano przywileje, król mianował nowego zarządcę, takie tam. Mistrz Haxerlin nie był wybredny, byle tylko nie ostał się nikt wysoko postawiony, kto mógłby pamiętać jego poprzednią wizytę. Chociaż zawsze uprzedzał, że po sfinalizowaniu transakcji nie przyjmuje zwrotów, wielu magnatów, skuszonych wcześniej wizją prastarej mocy zaklętej w zasuszonych diabelskich odchodach, pragnęło rzucić mu się do gardła, gdy wychodziło na jaw, że moc ta objawia się głównie w roztaczaniu nieprzyjemnego zapachu. Ale, na bogów, czego się spodziewali? Mistrz Haxerlin wielce dziwił się ludzkiej niewdzięczności.

Jeśli Jonę Piętkę można było porównywać do Kordaka, to handlarz niezwykłościami najlepiej sprawdzał się w zestawieniu z lukrowanym pączkiem. Jako człowiek pulchny i niewysoki miał niewielkie szanse w starciu z oddziałami zbrojnych, które wysyłano przeciwko niemu w pierwszych miesiącach działalności Cudów i Dziwów, kiedy jeszcze wierzył w ludzką uczciwość i pogodne nastawienie do bliźnich. Wystarczyło kilka spektakularnych ucieczek, cztery wysokie grzywny i tygodniowy pobyt w lochu, by nauczył się prowadzenia działalności gospodarczej.

Założył nawet specjalną księgę, w której skrupulatnie odnotowywał zmiany władz zachodzące w obrębie prowincji. Ilekroć na stronicy pojawiało się nowe nazwisko, niedługo potem w tamtym rejonie zjawiał się niski człowieczek i jego niezwykły asortyment. Widać i taki środek bezpieczeństwa musiał w końcu zawieść.

Baron Anzelm Schultz co prawda zginął w tragicznym wypadku, ale skąd Haxerlin miał wiedzieć, że jego syn, Ekhart, odziedziczy po ojcu domniemaną urazę?

***

– Panie Haskerlin – nieśmiały głos Jony wyrwał handlarza z rozmyślań. – Jużem się przebrał.

Mistrz zatrzymał konia i obrócił się na koźle z finezją toczącej się gościńcem beczki po śledziach. To, co zobaczył, sprawiło, że nadzieje na powodzenie misji odżyły.

Jona zamienił prosty strój podróżny na grubą kamizelkę z niedźwiedziego futra i brązowe, nabijane ćwiekami spodnie. Na potężne ramiona wsunął obręcze z księżycowej stali najeżone zakrzywionymi ząbkami, a z boku zwisał przytroczony do pasa miecz. Rękojeść uformowano na podobieństwo rozdziawiającego paszczę węża, a dla lepszego efektu Jona codziennie smarował klingę olejem. Stal pięknie błyszczała w promieniach słońca.

Oby wiało, oby w tym czasie wiało, modlił się w duchu Mistrz Haxerlin. Te długie włosy falujące na wietrze… To musi się udać.

Napawał się widokiem herosa, dopóki Jona nie zaczął dziwnie przebierać nogami.

– Co się dzieje? Ćwiczysz taniec śmierci? – zapytał, siląc się na powagę.

– Nie, panie Haskerlin, przysięgam! – Jona wybałuszył oczy, jakby bał się, że to kolejne zadanie do wyuczenia. – To te buty.

– Co z nimi nie tak? – Handlarz uważnie przyjrzał się obuwiu. Wciąż nie mógł przeboleć, ile musiał się wykosztować, by skompletować cały ekwipunek Kordaka. Kto by pomyślał, że buty mogą być droższe od kosmyka włosów Świętej Królowej Ysabelle? Trzeba poważnie zastanowić się nad podniesieniem cen asortymentu.

– No… – zaczerwienił się Jona. – Trochę za duże, panie Haskamerlin, w sumie to takie duże, że mi się noga w nich gubi.

– Nazywam się Haxerlin, tam w środku jest „x”. Jak to gubi? Przecież przymierzałeś je jeszcze wczoraj i pasowały idealnie.

– No tak, ale dzisiaj pan Haxer… przepraszam, pan Haskerlin kazał się wykąpać w strumieniu, zanim do Pękiska dotrzemy, to żem się wymył i tak szorował, tak szorował, że… no, buty tera za duże. Stara to by mnie w łóżku nie poznała.

Mistrz Haxerlin tylko bezgłośnie poruszył ustami.

– Po drodze kupi się trzy pary wełnianych skarpet – odezwał się po dłuższej chwili. – Buty będą pasować. I jak długo mam powtarzać, żebyś zdjął ten głupi kapelusz! Przejdź teraz do orędzia.

Kordak mlasnął głupio językiem, spojrzał w prawo, spojrzał w lewo, a nawet pod siebie.

– Gdzie mam…

Bogowie, będzie ciężko.

– Po prostu zacznij mówić.

Jona Piętka, alias Kordak, dobył miecza (wychodziło mu to coraz lepiej, co z satysfakcją zauważył Haxerlin), przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął broń przed siebie w geście poddaństwa, kładąc oręż na rozłożonych dłoniach.

Przynajmniej choreografię mamy dopracowaną do perfekcji. Gdyby jeszcze nie musiał się odzywać…

– PIĘKNA LORELEY! – huknął tak donośnie, że stado ptaków z pobliskiego drzewa poderwało się do lotu. – JAM JEST KORDAK…

– Ciszej, na bogów, ciszej! – Mistrz Haxerlin wyjął palce z uszu. – Z tego co wiem, nimfy nie mają problemu ze słuchem.

Farbowany Kordak wydawał się niepocieszony.

– Pan Harleskin sam mówił, że to ma być poruszające.

– Owszem, ale miałem na myśli doznanie duchowe. Chyba że planujesz tak ją poruszyć, żeby uciekła do Blumberga i sama wpadła w ramiona Schultza. – Widząc pytanie malujące się na obliczu Jony, dodał szybko: – To był żart.

Podszedł do mężczyzny i już miał krzepiąco położyć dłoń na jego ramieniu, gdy przypomniał sobie o księżycowym kamieniu i kolczastych obręczach. Przez chwilę poruszał więc głupio palcami w powietrzu i ostatecznie zdecydował się na przyjacielskie klepnięcie w plecy.

– Prezentujesz się doskonale. Dopracujemy przemowę i wszystko pójdzie gładko.

– Ten Kordak to wszędzie tak łaził? – Jona zmienił wątek i wymownie spojrzał na obręcze. – Jak żem pierwszy raz to zobaczył, to myślałech, że mnie pan Haskerlin chce pokroić na plasterki.

– Haxerlin – poprawił Mistrz odruchowo. – W tym go zazwyczaj prezentują artyści. Objęcia Goryczy, tak się chyba zwie to ustrojstwo. Nie mów, że nigdy nie widziałeś żadnej ryciny Kordaka. – Obrzucił pomocnika niedowierzającym spojrzeniem. – Czy nikt wcześniej ci nie mówił, że… no, jesteście podobni? Nikt cię nie zaczepiał?

Jona Piętka pokręcił głową.

– Gdzie tam, panie Heskarlin. Jaki tam ze mnie bohatyr, mówiłem panu. Kilka razy żem od obcych w Blumbergu w mordę dostał, ale wtedy nie wiedziałech, że to ta cała Tradycja. I żem nawet nie zapytał. Ja człowiek spokojny, do bitki niechętnie staję, więc jak się kto nowy przejazdem pojawiał, tom z chałupy nie wychodził i był święty spokój. Miejscowi wiedzą, że to ja, poczciwy Jona, pomocnik stelmacha, nie żaden Kordak. Raz mnie ino żona kochana przyrównała do wielkiego knura z Volendurskiej Puszczy. – Piętka podrapał się po czubku nosa w nabożnym skupieniu. – Raz albo dwa.

– Dobrze, może zacznijmy od łatwiejszego. Od TNB, Towarzyskiego Niezbędnika Bohatera. Jakie…

– Mamo, mamo! Kordak wozem jedzie!

Nie wiedzieć skąd wyłoniła się mała furmanka z trzyosobową załogą. A może byłoby wiadomo skąd, gdyby Mistrz Haxerlin badał okolicę, a nie koncentrował się na wyznaniach asystenta kołodzieja. Teraz towarzystwo wlepiało oczy w ich wóz, jakby zaraz miała wystrzelić z niego fontanna złota i obficie zrosić okolicę.

– Święta Królowo Ysabelle! Rzeczywiście!

– Takie szczęście – odezwał się wąsaty woźnica. Zeskoczył raźno na ziemię i wymownie pomasował pięść wielką jak bochen chleba. Rzekomy Kordak przełknął ślinę. – Sąsiedzi wiary nie dadzą…

– Nie dąsaj się – szepnął Mistrz Haxerlin, gdy rodzina ustawiła się gęsiego jeden za drugim. – Do Pękowiska niedaleko. Po wszystkim możesz założyć kapelusz. – Nachylił się i z miną znawcy zlustrował pochmurne oblicze towarzysza. – Wąsaczowi nadstaw prawą stronę, dzieciakowi i panience lewą. Będzie się równo goić.

***

– Dalej boli? – zainteresował się, gdy nakrył Jonę na przykładaniu do twarzy zwilżonej szmatki.

To był ich ostatni postój. Na horyzoncie majaczyły już mury miasta.

– Tego z wąsem było wziąć na Kordaka, panie Harleksin. Tak pizdnął, żem pomyślał, że mnie jaki inny heros wita. Trzy dni minęły a dalej trzyma – powiedział i przechylił nad okładem bukłak z wodą. Zaczął nawet wesoło pogwizdywać. Widocznie bliskość Pękowiska znacząco wpływała na poprawę samopoczucia.

– Ciężko być bohaterem w Przygraniczu – odparł sentymentalnie Haxerlin. – No, zakładaj Objęcia Goryczy i pamiętaj o wszystkim, co mówiłem. Nie odzywaj się bez potrzeby. Jak cię u burmistrza zaczepią, odpowiadaj zgodnie z TNB. Od reszty jestem ja.

Haxerlin zapoznał Jonę z zestawem kilkunastu haseł na każdą okazję, które nazwał Towarzyskim Niezbędnikiem Bohatera i miał nadzieję, że kołodziej błyśnie rozsądkiem na tyle, by nie powtarzać w kółko dwóch czy trzech fraz. Wtedy nawet największy idiota nabrałby podejrzeń co do jego tożsamości.

– Krocz dumnie, ale zerkaj też pod nogi, żebyś się przypadkiem nie wywrócił i nie narobił wstydu. Pozdrawiaj ludzi skinieniem głowy, o tak. – Zademonstrował. – Obiecuję, że nie będzie więcej żadnego bicia. – Twarz Kordaka rozjaśnił szczery uśmiech. – No, może trochę u burmistrza, podobno to straszny konserwatysta. – Uśmiech troszkę przygasł. – I cały czas powtarzaj w głowie występ dla Loreley. Jeśli spiszesz się tak jak na ostatniej próbie, to dorzucę kilka złotych monet do umówionej zapłaty.

Handlarz już miał pakować się na wóz, kiedy przypomniał sobie o najważniejszym.

– Jeszcze jedno, Jona. Pamiętasz, na czym to wszystko polega? Dlaczego nam się uda?

– Pamiętam, panie Harlequin. – Handlarzowi aż dech zaparło na tak pokraczne przekręcenie jego imienia, ale nie miał okazji się zbulwersować, bo Jona całkiem rozsądnie kontynuował. – Te stwory widzą świat inaczej. Nie tak jak my, ale przez wy-o-bra-że-nia – przesylabizował, dumny, że udało mu się zapamiętać najdłuższe słowo, z jakim się w życiu spotkał. – To taki rodzaj magii.

Haxerlin był zasadniczo zadowolony z przesłania, więc postanowił niczego nie poprawiać. Ważne, że pomocnik kołodzieja znał reguły gry.

Niektóre rodzaje magicznych istot patrzą na świat i na ludzi przez pryzmat spojrzeń innych śmiertelników. W ich oczach jesteśmy uosobieniem naszej reputacji.

Tak właśnie tłumaczył Jonie fundament planu, kiedy robili przerwy w nauce.

Innymi słowy – jeśli doczepisz sobie skrzydła, zaczniesz gdakać i jakimś cudem przekonasz ludzi, że znosisz jajka, to nimfy bez zbędnych pytań zaczną cię karmić ziarnem.

– Tak se myślę… – Kołodziej głośno stęknął, mocując się z obręczami. – Oni naprawdę w to wierzą? W Jonę-Kordaka?

– Przyjacielu, zdziwiłbyś się, w co ludzie są w stanie uwierzyć. – Haxerlin uśmiechnął się pod nosem.

– W co?

Handlarzowi nie paliło się do wprowadzania osiłka w arkana działania Cudów i Dziwów, ale nic nie stało na przeszkodzie, by podrzucić mu kilka ogólnych przykładów. Istniała duża szansa, że i tak za chwilę o tym zapomni.

– Na przykład w to, że liść paproci, zerwany w określoną noc, przesiąka magią i przez cały następny rok przynosi posiadaczowi szczęście.

W to uwierzył jeden z mieszkańców Wąskiego Brodu. Owszem, kwiatek przyniósł szczęście, ale raczej Haxerlinowi.

– I w to, że afrodyzjak w fikuśnej butelczynie, który dziwnym trafem smakuje jak wódka, może związać serce lubego z naszym sercem.

W to uwierzyła brzydula z Möhren. Sprzedał jej dwie flaszki, licząc, że uczucie biedaka przetrwa przynajmniej do świtu.

– Albo że zarzucona na grzbiet barwiona wilcza skóra pozwoli na swobodne bieganie wśród watahy i rozmowy z wyjącymi do księżyca braćmi.

– O, o tym żem słyszał – wtrącił się Jona. – Tak było z naszym świętej pamięci baronem Schultzem. Chciał tańczyć z wilkami. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ludzie to są niekiedy głupie. Ludzie i barony.

No właśnie, pomyślał smutno Haxerlin.

***

– Kiedy mi doniesiono, że pojawiłeś się w mieście, pomyślałem: „Nie, to niemożliwe, nie byłby aż tak głupi”. A jednak.

Ekhart Schultz przypominał ojca w takim stopniu, w jakim naciek na ścianie może przypadkiem przybrać kształt jabłka. Zamiast sumiastych wąsów, chluby starego barona, na jego szczurzej twarzy wyrosła ledwo widoczna szczecinka. Stylem ubioru może również pragnął naśladować przodków, ale nikt mu nie powiedział, że stosowniej byłoby skupić się na męskiej gałęzi rodu. Mistrz Haxerlin widział podobne fatałaszki w Krainie Zdradliwych Piasków. Na tamtejszych tancerkach brzucha.

– Doceniam, szanowny panie, że raczyłeś posłać po mnie ludzi i zaprosić do siebie, ale naprawdę nie wiem, czym mógłbym służyć. Jestem tylko prostym przedsiębiorcą.

Mistrz Haxerlin robił dobrą minę do złej gry. Kiedy dwóch zbrojnych wyciągnęło go siłą zza straganu z Cudami i Dziwami, domyślił się, w czym może być problem. Kiedy kolejnych czterech rekwirowało jego towary i odprowadzało wóz, był już pewien. Szedł przed oblicze barona ze skrępowanymi rękami, niczym pospolity rzezimieszek, ale wciąż nie przeszkadzało mu to traktować całego zajścia jak fatalnej pomyłki.

– Pozwól, że odświeżę ci pamięć. Heinz – zwrócił się do jednego ze służących.

Ten wyszedł z sali i pojawił się chwilę potem, niosąc postrzępione, brudne futro. Zabarwiono je fioletowym atramentem, na którym miejscami znać było intensywne brunatne plamy.

– Poznajesz?

Mistrz Haxerlin nerwowo oblizał wargi.

– Chyba mam na stanie kilka podobnych egzemplarzy, ale w dużo lepszym stanie. I nie używam brązowej maści. Jeśli to barona interesuje, to niestety po odejściu od kasy…

– Tyle zostało z mojego ukochanego ojca. – Schultz junior teatralnym ruchem zarzucił na szyję jedwabny szal. – Fakt, był trochę ekscentryczny, ale ten, kto sprzedał mu Zbroję Likantropa ponosi odpowiedzialność za tragedię, nie sądzisz?

– Panie, pragnę zauważyć, że udzieliłem szacownemu baronowi Anzelmowi niezbędnych instrukcji. Czar miał działać tylko podczas Ciemnonocy, kiedy nici wszechświata splatają się z…

– Skończ z tymi bredniami! – krzyknął potomek barona i tupnął nóżką. Tak, nóżką. Trudno inaczej nazwać stopę, którą zdobił żółty trzewik obszyty falbankami. – Nie dam się podejść twemu wężowemu językowi. Za to, co spotkało ojca, czeka cię długi pobyt w lochu. – Zrobił dramatyczną pauzę. – Chyba że…

Mistrz Haxerlin wysłuchał. Potem utargował czas do wieczora na podjęcie decyzji. To plus. Nie udało mu się uzyskać dostępu do Cudów i Dziwów. To minus. Stanęło nawet na tym, że w razie powodzenia misji otrzyma hojną nagrodę. Kolejny plus. Za to jeśli wywinie jakiś numer, młody Schultz obiecał ścigać biedaka po całym świecie, by publicznie przetestować na nim działanie najbardziej podejrzanych specyfików z asortymentu Cudów i Dziwów. Duży minus.

Zanim zdążył uciec z miasta, bez towaru, ale za to z głową na karku, i zaszyć się w mysiej dziurze, Haxerlin spotkał Jonę.

***

Wiedział oczywiście, że istnieją magiczne istoty i artefakty z prawdziwego zdarzenia. Problem tkwił w tym, że magiczne istoty zazwyczaj wyposażone były w ostre zęby, macki, rogi i pazury długie na dwie stopy. Mogły też ciskać zaklęciami. Artefakty zaś spoczywały prawie zawsze albo w mrocznych jaskiniach, albo w przeklętych grobowcach. Czasami zachodziła kumulacja i nawet jeśli pokonało się labirynt podziemi, to dostępu do Amuletu Księżycowego Zewu strzegły magiczne istoty, które jak wiadomo wyposażone były… I tak dalej, i tak dalej.

Polowanie na unikaty to sport szkodliwy dla zdrowia. Mistrz Haxerlin skupiał się zatem na modernizowaniu rzeczy zwyczajnych i jakże ważnej oprawie audiowizualnej.

W kwestii magii i potworów Haxerlin był jednak ekspertem. Musiał w końcu wiedzieć, jakie tereny omijać szerokim łukiem. Znał przypadek Loreley, nimfy, o której z wypiekami na twarzy opowiadał Ekhart. Wielu uczonych napisało o niej opasłe traktaty, pojawiała się też w ludowych opowieściach, zawsze jako niesamowitej urody niewiasta, kusicielka zwodząca wędrowców. I prostaczkowie, i mędrcy zgodni byli w jednym – nimfa nie miała złych intencji, po prostu większość śmiertelnych wypadków można było uznać za uboczny efekt flirtu. Jeden z badaczy trafnie zatytułował rozdział poświęcony Loreley: „Urocza katastrofa”.

Miłość to zdradliwa sprawa, powtarzał Mistrz Haxerlin, dumnie obnosząc się ze swoim kawalerstwem.

– Schultz nie może przeboleć, że jego znienawidzony znajomy, burmistrz Pękowiska, przetrzymuje u siebie taką piękność. Otto Kramer miał czelność listownie pochwalić się baronowi swoją zdobyczą, przy okazji, hmm… niewybrednie kwestionując jego męskość. – Wyjaśniający Jonie niuanse sprawy Haxerlin przypomniał sobie jedwabny szalik i półprzezroczystą, zwiewną szatę barona. A potem się dziwi, że ludzie gadają. – Pomożesz mi odebrać nimfę.

– Panie Hamerlin, przeca mieczem machać nie umiem – przyznał szczerze Jona Piętka, gdy handlarz postawił przed nim kolejny kufel. Czterej pozostali klienci oberży Pod Spragnionym Dzikiem nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, zajęci walką na noże. W sumie to już tylko trzej. – Nie umiem, choćby mnie pan zwał Kordak Co Walczy Mieczem. Może pan burmistrz chce to dziwo na koło wymienić, bo ja kołodziej, to…

– Nazywam się Haxerlin, postaraj się zapamiętać. – Niski człowieczek uśmiechnął się, uchylając zwinnie przed lecącym krzesłem. – Nie, nie będziemy ani walczyć, ani się wymieniać. Skradniesz jej serce, Jona.

– Eee, ja z prawem nie zadzieram, jak strażniki złapią, to i rękę uciąć potrafią.

Mistrz Haxerlin zaśmiał się głośno.

– Myślę, że się dogadamy, masz świetne poczucie humo… – Nierozumne spojrzenie Jony sprowadziło go na ziemię. – Może inaczej. Rozkochasz ją w sobie. Nikt nie zakwestionuje wyboru Kordaka. Nikt go nie zatrzyma.

– Nie za bardzo rozumiem, panie Haresklin. Toć nikt się nie nabierze.

Handlarz gładził w zamyśleniu klepsydrę wyszytą na przedzie tuniki. Jakby mu to przystępnie wytłumaczyć… Kopnięciem zasugerował krwawiącemu mężczyźnie, który na czworakach przesuwał się w jego stronę, by zmienił kierunek. W tym samym momencie przypomniał sobie o Księdze Przysłów, którą zarekwirowano razem z resztą zbioru Cudów i Dziwów.

– Znasz takie powiedzenie: „Nie wszystko złoto, co się świeci”?

– Ano znam. I jeszcze „Błyszczeć jak psu…”

– Tak, tak, właśnie – przerwał Mistrz Haxerlin. – Zabłyśniesz jaśniej od gwiazd, przyjacielu. Gdy się zorientują, że nie jesteś ze złota, będziemy już daleko.

***

Drogę do ratusza przebyli witani okrzykami i hasłami wznoszonymi na cześć Kordaka. Nawet Mistrz Haxerlin był pod wrażeniem ludzkiej pomysłowości. W czasie tej przejażdżki usłyszał tyle przydomków bohatera, że wcale by się nie zdziwił, gdyby gdzieś pojawiał się Kordak Niewyspany albo Kordak Spacerowicz.

Ulice wrzały w wesołym uniesieniu – rzadko zdarzało się, by w gościnę przybywała prawdziwa legenda. Absolutnie nikt nie zastanawiał się nad tym, dlaczego Kordak wygląda identycznie jak na pomnikach czy obrazach, które powstały dobre kilkadziesiąt lat temu. Szajki bandytów, trolle, księżniczki w opałach – w natłoku zadań herosi może najzwyczajniej w świecie nie mieli czasu na starość.

Burmistrza wyciągnął z ratusza hałas. Na wszelki wypadek wezwał dwóch strażników i bezpiecznie skrył się za ich halabardami. Ostatnio wydawał się bardzo podenerwowany, a gdyby jeszcze na wierzch wypłynęło, co zrobił z pieniędzmi przeznaczonymi na sierociniec… Odetchnął z ulgą, widząc, że pod urzędem nie wybuchły zamieszki.

– Co oni wykrzykują? – zapytał strażnika. Słuch, podobnie jak humor, też mu ostatnio nie dopisywał.

– Kordak Wyzwoliciel. Kordak Przyjaciel Ubogich. Kordak u Bram. Kordak Ogniogrzmot. – Strażnik posłusznie powtórzył niektóre hasła. Inne, jak choćby "Znajdzie się kij na Kramera ryj", przemilczeć kazała mu nawet nie tyle przyzwoitość, co wrodzona przezorność.

Otto Kramer uśmiechnął się i zatarł ręce. Nie wszystko stracone.

Gdy wóz, otoczony wiwatującym tłumem, zatrzymał się przed ratuszem, burmistrz przywitał bohatera z otwartymi ramionami.

***

Haxerlin lekko odchylił się na krześle i dyskretnie powstrzymał czknięcie. Wystawna uczta w posiadłości burmistrza rekompensowała z nawiązką niewygody podróży. Bardzo chętnie przystał na propozycję Ottona, który uroczyście zaproponował, by wielki Kordak i jego towarzysz najpierw skorzystali z przysłowiowej gościnności Pękowiska, zanim wyjawią powody swego przybycia. Mistrz Haxerlin do tej pory nie spotkał się z żadnymi wzmiankami na temat „przysłowiowej gościnności” miasta, ale od tego dnia miało mu się ono kojarzyć z półmiskami dziczyzny, znakomitym winem i dziesięcioma rodzajami sztućców.

Cieszył się, że Jona idealnie wywiązuje się ze swojego zadania i nie wypada z roli. Gdyby od małego był przyuczany do aktorstwa, kto wie, może nawet zrobiłby zawrotną karierę na deskach teatru.

– Tyle słyszeliśmy o pańskich dokonaniach. – Victoria, jasnowłosa małżonka burmistrza, wróciła do porzuconego niedawno wątku. Rumieniec na twarzy, który pojawiał się za każdym razem, kiedy spoglądała w stronę niezwykłego gościa, wyraźnie mówił, jakie to dokonania najchętniej sobie wyobrażała. – Życie wojownika musi być ekscytujące, prawda? – Rzuciła herosowi kokieteryjne spojrzenie.

– Wojownik potrafi walczyć, ale potrafi także mieszkać we własnym domu – odpowiedział filozoficznie Jona, rozglądając się za nową przekąską.

Dobry jest, pomyślał z uznaniem handlarz. Powinienem opatentować TNB.

– Ach, istotnie, istotnie – westchnęła zauroczona kobieta. – Gdyby mój Otto miał takie podejście... On to tylko praca i praca. Nawet do łoża pracę przynosi, wyobraża to sobie pan Kordak?

– Kochanie… – chrząknął zakłopotany Kramer. – Nie sądzę, by Kordaka Ogniogrzmota interesowały takie rzeczy…

– Mówię o miłości, Otto. Krew, honor i miłość, prawda? Taką dewizą jest opatrzony pański pomnik w Annoverze, prawda, panie Kordaku? Swoją drogą cudowne spiżowe wykończenia. I ten sokół na ramieniu. Jak żywy…

– Każdy wojownik światła zranił kogoś, kogo kochał. – Jona nabrał z ozdobnej wazy kolejną chochlę rosołu.

– To takie romantyczne, takie smutne… ale jednocześnie takie prawdziwe – wzruszyła się Victoria. – Zupa dobrze doprawiona?

Fałszywy Kordak spojrzał niepewnie na Haxerlina. Handlarz leciutko skinął głową. Kordak powtórzył gest w kierunku Victorii, a ona zatrzepotała rzęsami jak podlotek.

Uff, idzie nawet za dobrze, trzeba powoli przechodzić do części oficjalnej. Haxerlin otarł usta jedwabną chusteczką i kaszlnął, by zwrócić uwagę towarzystwa.

– Dziękujemy serdecznie za kolację. Była pyszna, zwłaszcza kluseczki. Pozwólcie, drodzy gospodarze, że będę przemawiał także w imieniu Kordaka. Towarzyszę mu właśnie dlatego, aby zdejmować z jego barków przyziemne obowiązki i zajmować się tak przyziemnymi sprawami jak rozmowa. Nic nie powinno odciągać uwagi wielkiego wojownika od… – zerknął ukradkiem na Jonę, który siłował się z wyjątkowo opornym kawałkiem mięsiwa – …od ogólnie pojętego bohaterstwa. Najwyższy czas zdradzić powód naszej wizyty. Kordak Potężny przyjechał w sprawie nimfy.

Burmistrz Kramer aż pokraśniał z radości. Victoria za to naburmuszyła się i zaczęła grzebać w talerzu jarzyn.

– Już doszły do was wieści? Niesamowite! – Otto dolał sobie wina. – Zastanawiałem się nad wynajęciem najemników, ale skoro pojawił się wielki Kordak, od razu pomyślałem: Otto, poproś o przysługę, dobrze mu z oczu patrzy, na pewno nie odmówi. I patrz pan! Jak to się dziwnie złożyło… Kiedy wyruszacie, panowie?

– Wyruszamy gdzie? – zapytał zbity z tropu handlarz, bo rozmowa zaczęła się toczyć zupełnie nie po jego myśli.

– Jak to gdzie? Odbić nimfę! To niebezpieczne zadanie, godne herosa – z uznaniem pokiwał głową Kramer.

Rozległ się głośny brzdęk. Udziec poległ w końcu pod naporem noża Ogniogrzmota.

– Zanim umrę, chcę walczyć o życie – wtrącił Kordak z pełnymi ustami.

***

– Zdradliwe Piaski czy Białokres, Zdradliwe Piaski czy Białokres… – mruczał pod nosem Mistrz Haxerlin, studiując w cieniu jabłoni pożyczoną od burmistrza mapę. Oficjalnie prowadził śledztwo dotyczące porwania nimfy, a tak naprawdę zastanawiał się, na który koniec świata uciec przed baronem Schultzem. Sam nie wiedział, co lepsze: duszenie się w upale Krainy Zdradliwych Piasków czy przenikliwy ziąb na wschodzie?

– Panie Hamerlin? – Jona-Kordak wygrzewał się na dębowej ławie, beztrosko machając nogami w powietrzu. Ściągnął niedźwiedzie futro i prezentował otoczeniu swój umięśniony tors. Od czasu do czasu sięgał po winogrono z pozłacanej miseczki. – Pan próbował tych mrożonych pałeczek, które niekiedy sprzedają na jarmarkach? Dobre to?

– Co? – Mistrz podniósł spojrzenie znad arkusza. – Cóż to za pytanie?

– A bo wczoraj po kolacji, jak rozmawialiście z burmistrzem, pani Victoria pedziała na ucho, że jakbym chciał, to mogłaby mi taką zrobić. I teraz nie wiem, czy…

Haxerlin przestał słuchać. Jak już opracuje plan ewakuacji, będzie musiał powiedzieć Jonie, że, niestety, wróci do Blumberga samotnie. I lepiej, by zrobił to szybko, bo lada moment warstwa złota zacznie schodzić z niego grubymi płatami.

– Kiedy pójdziemy do nimfy? – spytał farbowany heros. – Mnie już spieszno do Helen, do własnego kąta. Jedzenie tu dobre, ale łoża… uuu… łoża twarde jak diabli.

– Spałeś na dywanie – burknął Haxerlin. – Dobrze, że cię jakoś wytłumaczyłem. A nimfę porwali bandyci. Jakbyś słuchał, a nie napychał się kawiorem, to byś wiedział.

– Kaaaawior – Jona smakował nowe słowo. – Kawior. Toż dziwo. Myślałech, że to rybie jaja. No to kiedy idziemy do nimfy?

– Jona. – Handlarz złożył mapę i zaczął powoli tłumaczyć. – Nimfa została porwana przez bandytów. Bandyci mają noże, których nie używają do smarowania chleba, i wielkie pałki. I bardzo nie lubią, kiedy wchodzi się im w drogę. Więc nawet jakbyśmy wiedzieli, gdzie przetrzymują Loreley, to nie ruszymy z akcją ratunkową, bo zaraz trzeba by posłać drugą. Za nami. To w najlepszym wypadku. W najgorszym dowiesz się, do czego bandyci używają noży.

– Znaczy, że nie będzie pieniędzy, panie Haskamerlin? – Kordak spuścił nos na kwintę. – Helen to się nie spodoba. Jak ona czasem patrzy na nożyce, to normalnie jakby za młodu z bandytami trzymała… Co powiemy panu Schultzowi?

– Co to było? Słyszałeś?

Jeden z krzaków gwałtownie się zatrząsł. Kilka liści upadło na przystrzyżony trawnik. Chwilę potem sytuacja się powtórzyła, gałązki rozchyliły, a zza krzewu wyszła Victoria.

– Wiedziałam, że coś tu nie gra – odezwała się, zanim Mistrz Haxerlin w ogóle zdążył otworzyć usta. – Dobrze, że akurat… przypadkiem przechodziłam i podsłuchałam waszą rozmowę, hultaje.

Handlarz był pewien, że Victoria musiała zaszyć się w swojej kryjówce na długo przed tym, zanim przyszli do ogrodu. Zerknął na półnagiego Jonę, potem na małą lunetę, którą burmistrzowa niezdarnie starała się ukryć w dłoni. Potrafił łączyć fakty. Szkoda tylko, że nie miał pomysłu na wykręcenie się z tej kabały.

– Przyjechaliście po nimfę, co? Młody Schultz was przysłał? – Spoglądała oskarżycielsko to na jednego, to na drugiego mężczyznę. Jona z marnym skutkiem próbował ukryć się za szefem.

– My…

– Musimy porozmawiać. Wielkoludzie… Jona, tak? Usiądź koło mnie. I ty też, „człowieku od przyziemnych spraw”. – Burmistrzowa prychnęła i zajęła miejsce na środku ławy. – To ja zleciłam porwanie – stwierdziła bez ogródek, otrzepując fryzurę z resztek liści.

Nieczęsto się zdarzało, by Mistrzowi Haxerlinowi zabrakło języka w gębie.

– Gdybyście słyszeli Ottona… – kontynuowała Victoria, niezrażona brakiem ich reakcji. – „Loreley to, Loreley tamto, och, jaka ona śliczna, jaka urocza, cała rada miejska mi zazdrości” – parodiowała męża. – Dla badań ją trzymał. Taaak, dla badań, już to widzę, uczony od siedmiu boleści. Widziałam te jego lektury, które w wychodku chowa, liter nie uświadczysz, za to masa interesujących miniatur. A jak przychodzi co do czego, to boi się choćby świecy w sypialni zapalić, konserwatysta wielki. Mówiłam, żeby ją odesłał, zanim sprowadzi na dom nieszczęście, przecież wszyscy znają historie o Loreley. Posłuchał mnie? Gdzie tam! Całymi godzinami przesiadywał z tą lafiryndą, w domu, w ogrodzie, śmichy-chichy, aż miałam chęć chwycić ją za kudły i utopić w fontannie. Niech siedzi w swoim żywiole. Ale Otto by mi nie darował, więc wynajęłam ludzi. Czemu tak milczycie?

– Dlaczego nam pani o tym mówi? – Handlarz odzyskał w końcu mowę.

– Jak to dlaczego? – obruszyła się. – Nie słyszeliście? Otto gotów najemników wynająć, by ją odzyskać. W końcu jakiś głupek przyprowadzi ją z powrotem. Najlepiej, gdyby ta dzierlatka znalazła się jak najdalej od Pękowiska. Niech Schultz ma na nią oko, może się sukniami powymieniają. Spełnijcie moją małą prośbę, a wasz sekret będzie bezpieczny.

Mistrz Haxerlin miał ochotę skakać z radości. Kordak i tak nie zrozumiał, o co chodzi, zajął się zatem winogronami.

– Oczywiście, oczywiście. Gdzie mamy się zgłosić po Loreley? Przydałoby się jakieś pismo, że nastąpiła zmiana planów. Pokażemy je pani ludziom i bezpiecznie odprowadzimy nimfę do Blumberga.

– Pismo, powiada pan? – Victoria spojrzała na niego jak na człowieka niespełna rozumu. – Pismem to się Vlad i ta zgraja co najwyżej… Widzicie, tu w Pękowisku trudno znaleźć złoczyńców z prawdziwego zdarzenia. Przebiegłych, ale trzymających się swoistego kodeksu, bezlitosnych, ale pociągających w pewien mroczny sposób … – rozmarzyła się. – W Pękowisku mamy szczury i mamy Vlada Szydercę. Uprzedzając pytanie – nazwał się tak od swojej maczugi. Nikt nie wie, jaki związek ma jedno z drugim, ale według Vlada to zapewne ciekawa historia. Jest głupi, a jego ludzie jeszcze głupsi. Gdybym nie pokazała palcem, kogo mają uprowadzić, wyszliby stąd z pomnikiem syreny. – Wskazała statuę pośrodku ogrodu. – Jak już coś zabierają, nie oddają po dobroci. Na nich trzeba dużej pały, nie negocjacji.

– Więc co mamy… – zaczął niepewnie Haxerlin.

– Ja mam wam mówić? – Victoria westchnęła. – Łącznie z Vladem jest ich siedmiu. Spotkałam się z nimi w starym, opuszczonym młynie za miastem. Założę się, że dalej tam siedzą. Pan jest czarodziejem. Proponuję rzucić do środka kulę ognia, niech wszyscy spłoną, włącznie z tą wymuskaną ladacznicą. A jeśli tak wam na niej zależy, wypłoszcie bandę i niech Jona zrobi porządek. Nie jest może Kordakiem, ale… – Obrzuciła go spojrzeniem, jakim kot zwykle patrzy na mleko. – …ale prezentuje się niczego sobie. Miecza też chyba nie nosi od parady.

No właśnie niekoniecznie, pomyślał Haxerlin.

– Ja bym może już do domu wrócił… – odezwał się wreszcie Jona.

– Spróbuj tylko – fuknęła blondynka. – Albo się tym zajmiecie, albo… – Znacząco przejechała palcem po gardle. – Podszywanie się pod bohaterów jest surowo karane.

Haxerlin rozważał groźbę w ponurym milczeniu, aż nagle w głowie zaświtał mu pomysł.

– Czy aktualnie ktoś przebywa w miejskich lochach?

– Tak, całkiem spora gromadka. Dlaczego…

Umysł handlarza zaczął pracować na pełnych obrotach.

– Planujecie jakieś egzekucje?

Victoria zastanowiła się.

– Nie wliczając was, jak rozumiem? Na ścięcie czeka czterech skazańców. Pierwszego mają zaciągnąć pod szafot w przyszłym tygodniu. Chciałabym się w końcu dowiedzieć, jaki związek…

– Dałoby się to trochę przyspieszyć? Wykonać wszystkie cztery wyroki? Najlepiej za jakąś godzinę?

***

Mistrz Haxerlin ciężko dyszał, wdrapując się na porośnięty wrzosem pagórek. Za nim dreptał Kordak z przewieszonym przez ramię workiem. Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby nie zawadzać parcianym materiałem o Objęcia Goryczy.

– Jeśli Victoria udzieliła dobrych wskazówek, niedłu… uważaj!

Jona potknął się i upuścił worek. Po trawie potoczyła się głowa mężczyzny. Jego twarz pokryta śladami ospy zastygła w wyrazie zdumienia. Przecież wszystko było dopracowane, kompani mieli odbić go za kilka dni, tuż przed egzekucją…

– Wcale mi się to nie podoba, panie Hamerlin, do domu bym wrócił… – narzekał osiłek, z obrzydzeniem pakując czerep z powrotem do wora. – Jużem się naoglądał świata…

– Jeśli tego nie zrobimy, to sami zorganizujemy katu rozrywkę na przyszły tydzień. Też mi się to nie podoba, ale co innego nam pozostaje? Trzeba zaryzykować.

– To dobry plan?

– Taa – mruknął Haxerlin, choć osobiście uważał, że plan w najlepszym wypadku jest taki sobie. – Zrobisz, co powiedziałem i Loreley będzie nasza.

– Przemowa do nimfy też ma być? Wszystko pamiętam.

– Jak chcesz. – Mistrz wzruszył ramionami. W końcu Jona tak długo ćwiczył, niech się wykaże. Choć biorąc pod uwagę niefortunny obrót wydarzeń, wyznanie miłości stało się całkowicie zbędne. Jeśli przeżyją spotkanie z bandytami, wystarczy, że capną nimfę i odniosą ją w worku do Blumberga, bez zabawy w przyciąganie magicznej panny reputacją.

– Widać młyn – zauważył Jona, wychylając się zza drzewa. – Bandyterów nie. Pewno są w środku.

Handlarz przystanął i otarł rękawem krople potu z czoła. Dobrze się złożyło, że ich obfitość mógł zrzucić na karb zmęczenia, nie przyznając się do strachu.

– Przygotuj się. Złap je o tak, za włosy. Po dwie w każdej ręce. Dobrze. I mina. Nie zapominaj o minie. Będę czekał tutaj. Jeśli coś pójdzie nie tak, sprowadzę posiłki.

Ze Zdradliwych Piasków, dodał w myślach.

– Powodzenia, przyjacielu.

***

Vlad Szyderca był szczęśliwy jak nigdy w życiu. Cały poranek zbierał dla Loreley kwiaty, a potem spędzili bardzo romantyczne popołudnie, leżąc na leśnej polanie i bawiąc się w „Co to za ptaszek?”. Na każdy trel dobiegający z drzew odpowiadał „kukułka”, licząc, że w końcu trafi, a nimfa śmiała się słodko i przeczesywała palcami jego siwiejące włosy.

To zdecydowanie była najlepsza robota w ich przestępczej karierze. Nie dość, że solidnie się obłowili dzięki hojności żony burmistrza, to jeszcze Vlad spotkał prawdziwą miłość. Wszystkie pieniądze rozdał chłopakom, by ich jakoś ugłaskać. Niepokoiły go krzywe spojrzenia, które rzucali w stronę pary, wesoło baraszkującej na sianie. Zrozumieją, gdy ich to też kiedyś dopadnie... Zastanawiał się nawet nad rzuceniem rozbójnictwa i znalezieniem uczciwej pracy. Może nauczy się czytać i zostanie czeladnikiem u jakiegoś gryzipiórka? Z wychodka Kramerów wyniósł kilka niezłych broszur i całkiem mu się ten piśmienny świat spodobał.

Teraz, gdy wrócili z powrotem do młyna, trzymał nimfę na kolanach, szepcząc jej do uszka różne czułe słówka. Poprosił chłopców, żeby dali im trochę prywatności. Tylko ona i on… Zapowiadał się cudny wieczór.

– Masz ładną twarz. I ładne nogi.

Mimo że Vlad nie był ekspertem od prawienia komplementów, starał się jak mógł.

– Naprawdę? – zachichotała Loreley, mrużąc sarnie oczy.

– No – odpowiedział chrapliwie, a serce biło mu tak, jak za czasów, kiedy był nastolatkiem i łapał węgorze.

Sielankę przerwało mocne łupnięcie w drzwi, potem kolejne.

Po chwili poruszyła się klamka, tak jakby ktoś na zewnątrz porzucił plan wyważenia drzwi i postanowił je po prostu otworzyć.

– Niech mnie… – Vlad zerwał się na równe nogi, a Loreley zapiszczała.

W drzwiach stał Kordak, wyglądający jakby został żywcem wzięty z pola bitwy.

W obu dłoniach trzymał po parze odrąbanych, zakrwawionych głów. Niedźwiedzie futro, opinające klatkę piersiową herosa, upodabniało go do prawdziwego zwierza, a obręcze na ramionach… O obręczach na ramionach Vlad wolał w ogóle nie myśleć.

– Zostawcie ją i umykajcie do nor, szczury – rozległ się niski, mrożący krew w żyłach głos. Kordak zamachnął się i cisnął pod nogi Vlada czerepy dwóch nieszczęśników – Wracajcie do nor albo podzielicie los tych szumowin. – Bohater dobył miecza. – Wasz wybór. To właśnie masz powiedzieć. Powodzenia, przyjacielu.

Vlad zbladł. Miał ochotę wyskoczyć przez okno, rzucić się do panicznej ucieczki i oddać w ręce straży, by grube mury więzienia uchroniły go przed gniewem zabójcy. Już, teraz, natychmiast! Zostanie tym przeklętym uczonym, na bogów!

I pewnie zrobiłby to wszystko, gdyby nie wspomnienie kwiatów i pocałunków.

– Nie – odpowiedział krótko, chwytając swoją słynną maczugę, Szydercę. – Ona jest moja.

A potem wszyscy zaczęli krzyczeć. Najpierw Loreley, za chwilę Kordak, a potem, najgłośniej z całej trójki, Vlad.

***

Jestem głupcem, myślał sobie Mistrz Haxerlin, biegnąc w stronę młyna. Jestem cholernym głupcem, zaraz umrę i tyle z tego będzie.

Spodziewał się, że jeśli coś pójdzie nie tak, usłyszy krzyki. To miał być sygnał, żeby brać nogi za pas. Ale dlaczego krzyczeli wszyscy? I to nie w ferworze walki, a raczej ze strachu i dezorientacji. Dlatego musiał sprawdzić, co się stało.

Wpadł zdyszany do środka, prawie potykając się o skraj szaty.

Jona stał jak słup soli. Upuścił miecz i poruszał kącikami ust, jakby nie mógł się zdecydować, czy śmiać się, czy płakać. Naprzeciwko kulił się w spazmach Vlad Szyderca. Krztusił się, wymiotował, od czasu do czasu miotał przekleństwa albo wzywał wszystkich bogów po imieniu.

Nimfy nigdzie nie było, za to nad Vladem stał mimik.

Mistrz Haxerlin rozpoznał stworzenie już na pierwszy rzut oka. Galaretowate ciało przypominało źle uformowaną masę błota, której niewprawne ręce starały się nadać ludzki kształt. Spłaszczona głowa, zakończona haczykowatym nosem, pozbawiona była choćby jednego włoska. Tkwiły na niej za to brzydkie, wyłupiaste oczy. Stwór cudacznie kręcił się na długich kończynach wokół rozbójnika, załamywał chude ręce, piszczał coś po swojemu, ale nie wyglądało na to, by chciał wyrządzić mu krzywdę.

– Vladziu… – Mimik próbował sięgnąć do siwych kołtunów mężczyzny. – Vladziu, jak robi kukułeczka…

Vlad Szyderca, zamiast odpowiedzieć, wreszcie stracił przytomność.

***

– Ależ te nimfy są paskudne… – szepnął Jona, gdy stwór podkładał worek mąki pod głowę bezwładnego Vlada. – Nie będzie przemowy, panie Heskarlin, nie dam rady. – Wzdrygnął się, jakby ktoś wrzucił mu za koszulę ślimaka.

– To nie jest nimfa. To mimik, bardzo rzadka magiczna istota. Potrafi przybrać wygląd większości stworzeń. Trudno przejrzeć ich prawdziwą naturę, gdy już przywdzieją kamuflaż.

Mimik chyba wyczuł, że jest obgadywany, bo spojrzał wymownie w ich stronę. Nie minęła chwila i jego miejsce zajmowała urocza panienka w zielonej sukni. Poprawiła włosy i ruszyła w stronę Kordaka. Ten cofnął się i wystraszony schował za Haxerlinem.

– To wymaga skupienia, wiecie? – Głos nimfy był słodszy od miodu. – Ciągłe zachowywanie kształtu. A ty – wycelowała oskarżycielsko palec w Kordaka, który odskoczył, jakby spodziewał się dostać piorunem – wchodzisz jak do siebie, robisz zamieszanie, grozisz Vladziowi śmiercią… Jak tu trzymać nerwy na wodzy? – Niby-nimfa westchnęła. – Czego ode mnie chcecie?

– Kim jesteś? – Mistrz Haxerlin bezskutecznie próbował sobie przypomnieć, czy mimiki są mięsożerne.

– Jak to kim? – zdziwiła się. – Piękną Loreley. Obmywam stópki w strumieniu, gonię motyle i śmieję się perliście do chmurek. Kocham mężczyzn, a oni kochają mnie. Otto był naprawdę sympatyczny, ale dopiero Vladzio… To Vladzio pokazał mi, czym jest miłość.

– Ale kim naprawdę jesteś? – zapytał z naciskiem Haxerlin.

Nimfa prychnęła lekceważąco, ale po chwili odpowiedziała rezolutnie:

– Nie wybrałem sobie imienia, a moi pobratymcy nie grzeszą wyobraźnią, więc pozwólcie, że przedstawię się jako Florek.

– Jesteś, ekhem… – Haxerlinowi ciężko było sformułować pytanie – …rodzaju męskiego?

– Owszem. Czy to cię dziwi?

– I… – oblizał spierzchnięte wargi – przybierasz postać kobiety?

– Owszem – potwierdziła wesoło ślicznotka. – Coś nie tak?

Biedny Vlad. Trzymaj się, chłopie.

– Co robiłeś u Kramera? I dlaczego stąd nie uciekłeś? Mimiki stronią od ludzi.

– Mówisz zupełnie jak mamuśka! – oburzyła się udawana Loreley. – Co z tego, że inni trzymają się na uboczu? Ja chciałem zasmakować świata. Przygody, szaleństwa, namiętności… – Nimfa o męskim sercu spojrzała tęsknie na Vlada. – A że akurat koło osady kręciła się ta cała Loreley… – Wzruszyła ramionami. – Lepsza okazja nie mogła się trafić.

– Co się stało z prawdziwą nimfą?

– Zjadłem ją, a o co chodzi? – zapytała niewinnie. – Ha, żartuję! Jakbyś tylko widział swoją minę! Polazła gdzieś na północ, więc ja przywędrowałem tutaj, żebyśmy przypadkiem na siebie nie wpadli. Wszystko szło idealnie, romantyczne zwroty akcji jak w opowieściach, bandyta zakochuje się w swojej ofierze, ochy i achy, dopóki nie zjawił się ten wielkolud z trupim bukietem w rękach. Swoją drogą strasznie mi kogoś przypomina…

– Jestem Jona Piętka, pani… panie Florek. Żaden Kordak – odpowiedział Jona niemal płacząc.

– Co zamierzacie? – Nimfa skrzyżowała ręce na imponującym biuście. – Z Vladziem chyba skończone, ale nie dam się zawrócić w połowie drogi. Jeśli chcecie mnie ubić, to zważcie, że znam jeszcze formę śnieżnego trolla, wilkołaka…

– Nie, nie – Mistrz Haxerlin pomachał rękami. – Żadnego ubijania. Posłuchaj, Florku, mam propozycję…

***

– To już ostatnia. – Handlarz przesunął beczkę z uzdrawiającym płynem („Tylko srebrnik za dwa łyki, promocja dla kobiet z dziećmi i weteranów wojennych!”) i objął wzrokiem resztę Cudów i Dziwów. Artefakty zajmowały niemal całą powierzchnię wozu. – Chyba niczego nie brakuje.

Baron Schultz tak ucieszył się na widok nimfy, że nie tylko zwrócił zarekwirowany towar i wypłacił handlarzowi sowitą nagrodę, ale jeszcze wystawił Cudom i Dziwom wieczyste pozwolenie na handel w obrębie miasta.

Jona Piętka już dawno wyswobodził się z Objęć Goryczy i pozbył reszty bohaterskiego ubioru. Z wyprawy do Pękowiska została mu tylko pękata sakiewka, niezatarte (niestety) wspomnienia i powoli gojące się sińce.

– Dziękuję za pomoc przy pakowaniu. – Mistrz klepnął wielkoluda w ramię, choć musiał przy tym stanąć na palcach. – Mam nadzieję, że Helen nie ma za złe, że podkradłem cię jeszcze na trochę. I to tak wcześnie.

– Gdzie tam! – Uśmiechnął się Jona. – Porachowała monety i tera cały czas pyta, kiedy znowu będę z panem bohaterzył. I kazała przekazać, że jakby trzeba, to za darmo wyszyje żabę albo królika na szacie.

– To miło z jej strony, naprawdę.

– Pan Florek to długo zabawi u barona? – Jona podrapał się po głowie, podczas gdy handlarz sprawdzał, czy zabezpieczony linami towar porządnie się trzyma. – Nikomu żem nie pedział o miniku, jak obiecałech, ale żeby on czasem nie przylazł do mojej chałupy. Pod pierzyną ciemno i… – Przeszył go dreszcz.

– Spokojnie, u Schultza będzie mu dobrze. Obiecał, że zostanie przynajmniej miesiąc, świecąc dla barona jak prawdziwe złoto. A jak mu się znudzi, zawsze może przybrać kształt myszy i dyskretnie się ulotnić. Nasze zadanie skończyło się na dostarczeniu nimfy.

Mistrz wdrapał się na wóz i usiadł na koźle.

– To by było na tyle, przyjacielu. Może kiedyś znowu się zobaczymy, jak wpadnę przejazdem. Przemyśl to, co powiedziałem o aktorstwie. To dobry zawód.

– Ja jeszcze chciałech… – zaczął skrępowany kołodziej.

– Tak?

Jona czubkiem buta rysował szlaczek po ziemi.

– Pan Haxerlin.

Handlarzowi aż łezka zakręciła się w oku.

– Będzie mi ciebie brakowało, Ogniogrzmocie. – Szarpnął lejce. – Wio!

Zaskrzypiały koła i wóz ruszył w kierunku bramy. Powoli świtało. Mistrz Haxerlin przeczuwał, że to będzie całkiem dobry dzień.

Jakże się mylił…

Ale skąd miał wiedzieć, że w południe się rozpada?

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...