"Wschodzące gwiazdy" wkrótce w sprzedaży

18 minut czytania

wschodzące gwiazdy

31 października na półki księgarni trafi nowa powieść Michaela Cobley'a pt. "Wschodzące gwiazdy". Jest to trzeci tom serii "Ogień ludzkości".

"Gotowe do wojny floty grupują się wokół Darien. Wszystkie mają ten sam cel. Pragną przejąć kontrolę nad nowo odkrytą planetą i zyskać dostęp do potężnej broni w jej centrum. Despotyczna Hegemonia, która kontroluje większość znanych światów, chce również zająć i ten, ale mieszkańcy Darien nie mają zamiaru poddać się bez walki, od której wyników będzie zależała ich przyszłość. Jednakże główni gracze nie mają pełnej kontroli nad sytuacją. Wrogie SI zinfiltrowały kluczowe umysły i mają tylko jeden cel, którym jest zniszczenie organicznego życia..."

W rozwinięciu newsa znajdziecie fragment powieści.

  • Tytuł: Wschodzące gwiazdy
  • Autor: Michael Cobley
  • Tytuł oryginału: The Ascendant Stars
  • Seria: Ogień ludzkości t. 3
  • ISBN: 978-83-7480-455-4
  • Tłumaczenie: Agnieszka Hałas
  • Ilość stron: 480
  • Data wydania: 31 października 2014

Fragment:

1

Greg

Trzy długie, szare dni po tym, jak stracił Catrionę, która połączyła się w jedno z Zyradinem, Greg ujrzał ją ponownie.

Nastąpiło to, gdy siedział na wyścielonej matami, nasłonecznionej platformie ponad Jagodoskłonem, miasteczkiem zbieraczy na środkowym poziomie lasu, oglądając statuetkę będącą wytworem rąk Uvovo. Kątem oka ujrzał ruch, a kiedy podniósł wzrok, zobaczył zakapturzoną postać idącą wzdłuż wyższego konaru, trzydzieści parę metrów dalej. Zmarszczył brwi, patrząc, jak ten ktoś zmierza w stronę zacienionej kurtyny ciemnych liści, wyciągając dłoń, żeby je odgarnąć. Tuż zanim zniknęła z jego pola widzenia, postać odwróciła głowę i spojrzała w dół, na niego. Kaptur częściowo skrywał jej twarz.

To była Catriona. Greg widział ją zaledwie przez sekundę, ale to wystarczyło, by obraz wypalił się w jego świadomości.

Z łomoczącym sercem zerwał się na nogi i wykrzykiwał jej imię dopóty, dopóki Słuchacze i starszyzna Uvovo z Jagodoskłonu nie nadbiegli i nie przekonali go, by się uspokoił. Wielokrotnie powtarzał im, co widział, lecz odpowiedź za każdym razem była taka sama – Segrana wysyła wizje, żeby przypominać żywym, że powinni żyć.

Zwieszając głowę, znużony i smutny, schował statuetkę do plecaka, po czym zarzucił go na ramię i odszedł, kierując się w dół, przez gęste listowie gigantycznej puszczy. Mimo wszystkiego, ­czego się dowiedział na temat Segrany i jej dziwnej, rozległej świadomości, nadal ciężko mu było uwierzyć, że tak ogromna rozumna istota miałaby stworzyć miraż tylko dla niego.

I co z Zyradinem? – pomyślał. On też został stworzony przez Przodków i posiada moc, w którą ciężko uwierzyć...

To z kolei kazało mu zadać sobie pytanie, czy może to Zyradin, a nie Segrana, postanowił go dręczyć widmem tego, co zostało mu odebrane. Było to okropne podejrzenie, które Greg próbował odepchnąć, skupiając się na tym, żeby nie spaść z wilgotnych, omszałych stopni wyciętych w konarze.

Ponad godzinę później dotarł do małej wioski siewców ulokowanej w zgięciu olbrzymiej gałęzi wyrastającej z pnia potężnego drzewa kolumnowego. Lampy migotały łagodnie w wiecznym półmroku, a jedna ze starszych mieszkanek, której futro na twarzy znaczyły smugi siwizny, bez słowa wskazała Gregowi pustą chatę. Gdy został sam, zwinął się na pryczy dostosowanej do wzrostu Uvovo, niemal nie czując, że uwierają go splecione pasy kory, i wkrótce zapadł w niespokojny sen.

Obudził się, słysząc stukot deszczu o dach chatki, i wstał, z zesztywniałymi stawami i obolałą szyją. Choć wilgotne powietrze nie było zimne, zadrżał, gdy wyszedł na konar i usiadł na wielkiej wystającej narośli, pozwalając, by drobne kropelki upstrzyły jego twarz. Czuł się wypoczęty i bardziej zrelaksowany niż w ostatnich dniach, ale suma wszystkiego, co się wydarzyło, odkąd przybył na Nieviestę, nadal rzucała cień na jego myśli. Zerknął na zegarek; przespał prawie siedem godzin, a w kolonii na Darienie była teraz siedemnasta dwadzieścia.

Na kilka chwil pogrążył się bez reszty w introspekcji, przypominając sobie minione wydarzenia: zdradę Waszutkina, zniewolonego przez nanopył Hegemonii, potem zaś własną translokację najpierw do komory krzywstudni pod wierzchołkiem Ramienia Olbrzyma, a następnie w górę, na Nieviestę. A także doprowadzający do szału niepokój o to, co się wydarzyło od tamtej pory; co kombinował Waszutkin, czy Rory i Chel jeszcze żyli, i jak miał sobie poradzić z poczuciem odpowiedzialności za to, że zgodził się dostarczyć tutaj Zyradin, oraz za to, co stało się z Catrioną...

Westchnął, pokręcił głową, po czym przetarł dłonią twarz, rozmazując krople deszczu, czując na języku ich smak, świeży i czysty. Z góry sączyło się nieco światła – przyćmione promienie słońca, rozświetlające mgłę snującą się powoli ponad dnem lasu.

I właśnie wtedy Greg usłyszał śmiech; wysoki, dziewczęcy, stłumiony śmiech dobiegający spomiędzy drzew, śmiech ludzkiej kobiety...

Wstał, nagle spięty, obracając głowę to tu, to tam, usiłując określić, skąd dochodzi dźwięk...

Z dołu. Dolatywał z dołu, od strony ziemi.

Greg pośpiesznie zabrał z chaty swój plecak i zaczął schodzić po drabinkach sznurowych oraz zniszczonych stopniach wyciętych w korze.

Przez kilka godzin wędrował chwiejnie przez zamglony półmrok, ślizgając się na gnijących liściach lub potykając o ukryte pod ściółką kamienie. Światło było tak słabe, że miał trudności z rozróżnianiem szczegółów, ale odnosił wrażenie, że w martwej ciszy coraz bardziej wyostrza mu się słuch. Był pewien, że słyszy głos, głos Cat, mamroczący urywki zdań. Raz rozbrzmiewał wystarczająco blisko, żeby dało się rozróżnić kilka słów, a już w następnej chwili stawał się stłumiony, niewyraźny i dobiegał z innej strony. Z upływem czasu Greg zaczął odnosić wrażenie, że słyszy więcej niż jeden głos; zewsząd dolatywały do niego zamazane chóry rozszeptanych ech. Napięcie ustąpiło miejsca rozpaczy i zrezyg­nowaniu. Do rewerberujących szeptów dołączyły westchnienia, głośne oddechy, nucone fragmenty piosenek, a także stłumione szlochy, od których ściskało mu się serce.

Początkowo Greg wędrował w ślad za dźwiękami, niezdarnie przedzierając się przez mokre poszycie. Wykrzykiwał imię Cat tak długo, aż sam ochrypł. Później, analizując to doświadczenie na spokojnie, uznał, że przejściowo odszedł od zmysłów, oddarty od rozsądku przez paroksyzm żalu i gniewu. Targała nim wściekłość na fanatyków Zakonu Proroctwa Spirali i ich bezlitosnych przywódców, a także na Hegemonię i Ziemię, która nie chciała bronić niewinnej i bezbronnej kolonii Ludzi. Wściekłość na krzywstudnię, na Zyradina – od którego Greg spodziewał się pomocy w walce – a także na Przodków, którzy stworzyli jedno i drugie, i wściekłość na Segranę. Przeklinał puszczę i obrzucał ją wyzwiskami, zdzierał kurtyny pnączy, łamał gałęzie i wyrywał z korzeniami krzaki oraz młode drzewka. Do tej pory echa głosu Catriony zdążyły już rozpłynąć się w wiecznym półmroku, tak jakby tylko to kiedykolwiek istniało – strzępy mgły i cienie.

Zmęczony godzinami błąkania się, dezorientacji i gniewu, zataczając się, wędrował dalej, przez ociekającą deszczem ciemność. Od czasu do czasu mijał kamienne bryły o zbyt regularnym kształcie, by mogły być dziełem przyrody, ale wrodzona żywa ciekawość ledwo się w nim teraz tliła i po prostu szedł dalej. W końcu wyczerpanie wzięło górę, kiedy mozolnie wspinał się po zakrzaczonym zboczu, obok olbrzymiego zwalonego drzewa – poczuł falę zawrotów głowy i osunął się na ziemię, opierając się o pień. Odpoczywał tak przez chwilę, po czym uświadomił sobie, że będzie musiał znaleźć jakieś miejsce do spania, bo ziemia jest mokra, i dźwignął się z powrotem na nogi.

Kawałek wyżej wlazł na coś, co wydawało się kolejnym zwalonym pniem, ale okazało się, że to konar dużo większego drzewa, który wznosił się ukośnie, bo wprawdzie odłamał się od głównego pnia, ale pozostawał z nim połączony pasmami kory i łyka. Greg wspiął się po nim i przed jego oczyma z półmroku stopniowo wyłonił się ogromny kształt. W głównym pniu dawno temu wycięto stopnie. Greg wszedł po nich na platformę wspartą na kikutach gałęzi. Postanowił tam przenocować, owinął się kocem i zapadł w sen. Śniło mu się, że z nieba nad Nieviestą spadają statki, rozbijając się w puszczach Segrany...

Ocknąwszy się, ujrzał nieruchomą szarą mgłę. To był piąty dzień, odkąd utracił Catrionę. Twarz miał zimną i lepką od potu, ale nie czuł dreszczy ani osłabienia towarzyszących gorączce. Na jego zegarku była dziewiąta czterdzieści osiem rano darieńskiego czasu, a na Nievieście też chyba panował dzień. Greg stanął na nogi, ziewnął i przeciągnął się, z niechęcią odnotowując coraz bogatszą kolekcję bolących mięśni i ścięgien, po czym spróbował sobie przypomnieć, co dokładnie się wydarzyło poprzedniej nocy.

Może naprawdę postradałem zmysły, pomyślał. Aye, to byłby niechlubny epizod w mojej karierze partyzanta...

Ale czy Catriona rzeczywiście straciła życie? To pytanie dręczyło go bez ustanku. Jak się zdawało, Zyradin podczas ataku wykorzystywał przede wszystkim coś w rodzaju kontrolowanej dezintegracji; tak w każdym razie sugerowały pozostałości, które Greg odkrył w ciągu dwóch pierwszych dni po transformacji Catriony. Desperacko szukając jakiejkolwiek możliwości opuszczenia księżyca, odszukał kilka rozbitych okrętów Spirali, a nawet dwa zdobyczne, okazało się jednak, że wszystkie co do jednego zostały zredukowane do stert części i komponentów. Nawet toksyczne materiały, takie jak rdzenie paliwowe i chłodziwo, uległy przekształceniu w nieszkodliwe substancje. Wyglądało na to, że upłynie sporo czasu, nim uda mu się wydostać z Nieviesty.

Są jeszcze ci pozostali naukowcy, pomyślał. Ci, z którymi współ-

pracowała Cat. Nim zaczęli się ukrywać, dysponowali jakimś sprzętem łączności. Może nadal go mają, i niewykluczone, że na-

dal działa...

Może i była to płonna nadzieja, ale przynajmniej podziałała motywująco.

Zwinął i schował swój cienki koc, wyrób Uvovo, po czym zarzucił plecak na ramiona i przez chwilę zastanawiał się, którędy będzie najlepiej wrócić w wyższe partie lasu. Deszcz przestał padać, a choć zarośnięte mchem kurtyny pnączy zasłaniały widok prawie wszędzie, gdzie Greg był w stanie sięgnąć wzrokiem, ­zdołał dostrzec kawałek dalej, w górze, most linowy przymocowany do wysokiej gałęzi. Wspiął się tam, odnajdując w pofałdowanej korze wielkiego drzewa uchwyty dla rąk oraz punkty oparcia dla stóp, i odkrył, że na górnej powierzchni konara ułożono chodnik z kamiennych płytek. Chwilę później dotarł do mostu i ruszył po nim, przytrzymując się wilgotnego, grubo plecionego sznura służącego za poręcz.

Zdyszany dotarł do następnego drzewa, na okrągłą platformę, z której brały początek dwa dalsze mosty. Greg wybrał ten, który piął się bardziej stromo do góry, i kontynuował wspinaczkę w gęstej mgle. Z oparów przed nim wyłoniła się duża rozwidlona gałąź z platformą otoczoną poręczami. Stała tam bez ruchu blada postać odwrócona tyłem. Gdy Greg znalazł się w połowie mostu, miał już pewność, że nieznajomy, opatulony w jedną z tych pikowanych kurtek z kapturem, jakie nosiła większość badaczy, jest Człowiekiem. Ktokolwiek to był, wydawał się szczupły i raczej niski. Potem postać odwróciła głowę i Greg rozpoznał twarz widoczną pod kapturem – to Catriona spoglądała na niego z góry.

Zatrzymał się, oburącz uczepiony szorstkich sznurów po lewej i prawej stronie. Przez moment patrzyli z Catrioną na siebie w całkowitym milczeniu. Potem Cat posłała mu jeden ze swoich przekornych uśmieszków i wykonała gest mówiący: "Tędy...".

Ruszyła, znikając z pola widzenia, ewidentnie zmierzając w stronę następnego mostu. Greg otrząsnął się z bezruchu spowodowanego nawałą myśli i pośpieszył za nią. Pokonał ostatni, stromy fragment mostu dzielący go od platformy i odkrył, że stoi na niej sam. Przez sekundę myślał, że to powtórka z poprzedniej nocy, ale potem dostrzegł samotną sylwetkę w dość dużej odległości, posuwającą się wzdłuż kolejnego mostu, znikającą w szarówce. Greg ruszył za nią.

Dziwaczne podchody trwały przez następne półtorej godziny. Catriona w milczeniu, bez pośpiechu prowadziła go krętą trasą wzdłuż leśnych gałęziodróg. Czasem wołał do niej, zwykle wtedy, kiedy tracił ją z oczu, a wtedy pojawiała się, przykładając palec do ust, po czym wskazywała mu drogę. Kiedy indziej jakimś sposobem przemieszczała się z jednego poziomu gałęziodróg na wyższy, i machała do Grega, wskazując schodki lub drabinki, którymi powinien podążyć.

Im wyżej się wspinał, tym chłodniejsze i świeższe stawało się powietrze, a światła stale przybywało. Zauważył też, że trasa wybrana przez Catrionę omijała wszelkie osiedla Uvovo, do jakich się zbliżali, co implikowało, że Cat nie może albo nie ma ochoty ujawniać swojej obecności. Albo jedno i drugie. Wytrwale podążał jej śladem, mimo bólu, stłuczeń, siniaków, drzazg oraz skaleczenia na czole, pamiątki po spotkaniu z kolczastym pnączem.

Celem okazała się solidna drewniana platforma przywiązana łodygami w rozwidleniu trzech gałęzi, ciężkich od listowia; były to najwyższe konary jednego z najpotężniejszych olbrzymów w całej puszczy. Catriona czekała tam na Grega, gdy wspiął się na górę. Znalazłszy się wreszcie tak blisko niej, zobaczył, że ma do czynienia ze zjawą. Jej oczy spoglądały na niego ze spokojem, lecz był w stanie patrzeć na wylot przez leciutko rozedrganą plamę jej postaci.

- Czyli jesteś... no cóż, czymś w rodzaju ducha? – spytał, skrywając żal. – Może widmem?

Przewróciła oczami.

- Nie jestem martwa! Segrana i Zyradin po prostu chwilowo nie są w stanie mi zaoferować niczego lepszego. Wszędzie trwają prace naprawcze, nie tylko w miejscach uszkodzonych w wyniku walk... oraz przeze mnie. Każdy korzeń i każda gałąź są przygotowywane do wojny.

- Do wojny – powtórzył jak echo Greg. – Masz na myśli wojsko, które przyślą tu Brolci, żeby wesprzeć swoich?

- Brolturanie? – Pokręciła głową. – Nie, nie, mówię o Legionie Awatarów, pamiętasz ich? Nie wiedziałeś, że ich agentowi udało się w końcu dotrzeć na Ramię Olbrzyma? Uaktywnił ­krzywstudnię i odwrócił przepływ jej energii. Krótko mówiąc: zmienił ją w jedno wielkie wyjście ewakuacyjne, żeby wypuścić Legion Awatarów z ich hiperprzestrzennego więzienia.

Greg poczuł falę zgrozy.

- Mój Boże... a więc jednak. Strażnik powiedział mi kiedyś, że tam, w dole, może tkwić jeszcze ponad milion tych stworów...

- Aye, a może nawet tyle, co na początku. I nie przypuszczam, żeby były w nastroju do żartów, kiedy się wydostaną. Tym sposobem powracamy do ciebie. – Zerknęła w górę, na niebo, gdzie wisiał Darien: świecąca niebiesko-biała kula. – Kiedy się pojawią, w pierwszej kolejności zaatakują Nieviestę. Gdy dotrze do nich, że Darien nie stanowi zagrożenia, zaczną się rozglądać i wypatrzą ten księżyc, Segranę oraz Zyradin, po czym ruszą prosto na nas. – Popatrzyła mu w oczy. – I właśnie dlatego musisz uciekać z Nieviesty. Wkrótce zrobi się tu dla ciebie zbyt niebezpiecznie.

Te słowa go zaszokowały, ale mimo to uśmiechnął się do niej.

- Pojmuję, że może tu wyniknąć trochę zamętu, ale jeśli sądzisz, że zamierzam zwiać i zostawić ciebie tutaj...

- Greg, nie rozumiesz! To nie będzie nic tak cywilizowanego jak bitwa w przestrzeni. Księżyc stanie się tarczą strzelniczą; być może puszcza i Segrana spłoną. – Westchnęła i zaczęła wyciągać dłoń w jego stronę, po czym znieruchomiała. – Kochany, nie możesz tu zostać. Masz zbyt wiele do zrobienia... Nie, proszę, nie pytaj, nie jestem w stanie wyjaśnić, co widziałam, ale musisz mi zaufać, Greg. Proszę. Błagam cię.

Greg wziął głęboki wdech, próbując się uspokoić, po czym wypuścił powietrze.

- Czy to coś w rodzaju zdolności wieszczych, patrzenia w przyszłość?

- Nie wiem nawet co ci odpowiedzieć...

- W porządku, ale jak mam się wydostać z Nieviesty? – spytał. – Wszystko, co miało silniki i potrafiło latać, leży w lesie, rozwalone na milion części.

- To nie problem – odparła Catriona, zerkając do tyłu przez ramię. – Twój transport wkrótce tutaj dotrze...

Greg powędrował za jej wzrokiem i ujrzał ciemną plamkę zniżającą się z nieba po stromym łuku, który następnie spłaszczył się w zakrzywioną trajektorię. W odległości jakichś osiemnastu kilometrów tajemniczy pojazd zakręcił i skierował się prosto ku nim.

- Kim oni są? – spytał Greg. – I skąd wiedzą, że tu jestem?

- To sprzymierzeńcy twojego wuja Teo, frakcja tygrańskich sił zbrojnych, która sprzeciwia się prohegemonijnej polityce rządu. Gdy zaś chodzi o to, skąd wiedzą, gdzie cię szukać, twój wujek wysłał wiadomość przez platformę Przodków pod górą Kieł, próbując się dowiedzieć, czy żyjesz, a my mu powiedzieliśmy, gdzie będziesz i o której...

- Wujek Teo wysłał... ale jakim cudem ktokolwiek jest w stanie wysyłać wiadomości z Dariena? – zdziwił się Greg. – Przecież Strażnik nie żyje, prawda?

- Och, aye, został zdezaktywowany i wykasowany, kiedy Rycerz Legionu przejął kontrolę nad krzywstudnią – odparła Catriona. – Ale kiedy Zyradin połączył się za moim pośrednictwem z wielką osnową bytów tworzących Segranę, zaczęli razem pracować nad paroma rzeczami i udało im się zreaktywować kilka funkcji platform pod górą Kieł. Kiedy współdziałają, ich umiejętności są niewiarygodne. Są potężniejsi niż suma możliwości każdego z nich z osobna, dużo potężniejsi.

Greg zlustrował nadlatujący statek. Już tylko minuty dzieliły go od platformy.

- Nie chcesz, żebym tu był, kiedy zacznie się wielkie przedstawienie – powiedział, spoglądając z powrotem na Catrionę. – Zatem jaką rolę mam do odegrania w tym wszystkim?

- Kochany, możesz się okazać... no cóż, kimś dosyć ważnym. Dla mnóstwa ludzi tam na Darienie. Możliwe, że nikt nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło na Ramieniu Olbrzyma i kim jest w istocie Waszutkin.

- Wujek Teo może wiedzieć – odparł Greg. – Nie zdziwiłbym się, gdyby stary chytrus wywęszył niespójności w tym, co Waszutkin im naopowiadał na temat walki na Ramieniu Olbrzyma.

W jego pamięci znów zjawiły się droidy bojowe, które go zapędziły w kozi róg i podchodziły coraz bliżej. Doskonale pamiętał, jak będący wówczas jego pasażerem Zyradin w mgnieniu oka przemienił je w kaskady bezużytecznych części. Przedsmak oczyszczenia całej Nieviesty.

- Ale jeśli Teo zadał sobie trud odszukania mnie – kontynuował – niewykluczone, że sam znalazł się przez to w niebezpieczeństwie. Aye, masz rację, muszę wrócić na Dariena.

Migotliwa, widmowa Catriona zmierzyła go melancholijnym spojrzeniem, po czym skinęła głową.

- Ufaj swojemu rozsądkowi, Greg, i swojemu sercu; postaraj się słuchać jednego i drugiego w nadchodzących dniach. – Wycofała się w cień otaczającego ich listowia. – Powinieneś do nich pomachać...

Greg poczuł się rozdarty.

- Czy naprawdę...

- To ja, Greg, to tylko ja. Teraz stań na otwartej przestrzeni, dobrze? Tam, gdzie będą mogli cię dostrzec...

- Czy jeszcze cię zobaczę?

Jej twarz była spokojna, ale oczy zdradzały szalony ból.

- Nie wiem, Greg, najzwyczajniej w świecie nie wiem... patrz, już prawie tu są! Dalej, pomachaj im...

Odwrócił się i wychylił z platformy, wymachując rękami. Płaski stateczek w kształcie litery delta o krótkich ramionach szybował jakieś sto metrów dalej, a powietrze pod nim falowało, wykrzywiając kształty drzew. Gdy Greg zaczął krzyczeć i gwałtownie gestykulować, pojazd przechylił się w jego stronę. Zwolnił, skręcił i zbliżył się ku niemu, obrócony bokiem. Błękitno-srebrny kadłub lśnił w świetle świtu. Otworzył się boczny właz, a z wnętrza, niczym język, wysunął się cienki trap. Stojący wewnątrz włazu blondyn w znajomo wyglądającej ciemnoniebieskiej zbroi uniósł dłoń w powitalnym geście.

- Pan Cameron?

- Tak jest, to ja!

- Jestem porucznik Berg; przylecieliśmy tutaj za radą majora Karlssona, żeby zaoferować panu przelot na Dariena. Jeśli wejdzie pan na trap, pomogę panu się wspiąć...

Greg zerknął do tyłu, na Catrionę, na wpół skrytą wśród cieni. Posłała mu pocałunek, zanim postawił stopę na trapie. Chwilę później już siedział wewnątrz małego promu, zmuszony skulić się w ciasnym wnętrzu. Odwrócił się, żeby popatrzeć na ocienioną listowiem platformę, ale Cat zniknęła.

- Zapomniał pan czegoś?

- Nie, chciałem po prostu jeszcze raz spojrzeć za siebie.

Właz zasunął się, zamykając Grega w małym przedziale pasażerskim wyłożonym gładkimi szaro-liliowymi panelami. Berg pomógł mu usiąść na jednym z foteli i pokazał, jak zapiąć siatkową uprząż. Greg po raz pierwszy miał okazję przyjrzeć się z bliska Człowiekowi z Tygry i z ulgą skonstatował, że sposób bycia tegoż wydaje się stosunkowo normalny. Gdy tkwił już bezpiecznie przypięty, Tygranin zasiadł w prawym fotelu pilota – na lewym siedział drugi mężczyzna, który przebierał palcami po holokonsoli, mamrocząc do malutkiego mikrofonu umieszczonego tuż przy wargach. Stateczek już leciał, sądząc po ledwie wyczuwalnych efektach, jakie siła bezwładności wywierała na żołądek Grega.

- Niech pan się mocno trzyma, panie Cameron – powiedział Berg. – Raz dwa będziemy z powrotem na okręcie.

- Aye, dobrze wiedzieć. Wszyscy jesteście tygrańskimi żołnierzami, tak? I zbuntowaliście się przeciwko swojemu rządowi, jak słyszałem.

- To dobre podsumowanie sprawy, proszę pana – odparł przez ramię Berg. – Aczkolwiek sytuacja staje się nieco bardziej skomplikowana, gdy przyjrzeć się szczegółom. Komendant Ash ­powiedział, że przedstawi panu w skrócie najważniejsze informacje, gdy tylko znajdziemy się na pokładzie Gwiezdnego Ognia.

Greg kiwnął głową i usiadł wygodniej, usiłując zdusić narastający strach spowodowany lotem. Wziął głęboki wdech. Dziwnie się czuł, przeszedłszy z bioorganicznego otoczenia Segrany prosto do tego pojazdu, będącego wytworem zaawansowanych technologii. Inne było powietrze, faktury obiektów, dźwięki i zapachy. Nagle uświadomił sobie, że bardzo przydałaby mu się kąpiel. No cóż, pomyślał, na Nievieście trochę ciężko o prysznice

i mydło.

Lot na orbitę zajął mniej niż pół godziny. Zarówno Berg, jak i pilot korzystali z gogli wyświetlających dane, ale na promie nie było żadnych ekranów pokazujących widok z zewnątrz. Kilka sekund wytracania prędkości stanowiło pierwszy sygnał, że zaraz zadokują przy tygrańskim okręcie; potem zabrzmiały głuche uderzenia o kadłub i stateczkiem zatrzęsło.

- Prom w hangarze – oznajmił Berg. – Hangar zahermetyzowany.

Podczas gdy Tygranie zdejmowali gogle, fotel Grega uwolnił go z siatkowej uprzęży, która wsunęła się pod uniesioną krawędź siedzenia z prawej strony. Właz był już otwarty. Berg pokazał Gregowi, by poszedł przodem. Chwilę później Cameron już wspinał się wąską zejściówką opuszczającą hangar dla promów. Na górze powitał go barczysty ciemnowłosy mężczyzna w popielatym mundurze.

- Panie Cameron, nazywam się Malachi Ash i jestem dowódcą tego okrętu – oznajmił, wyciągając rękę. – Pański wuj, major Karlsson, to ciekawa postać, potrafi być bardzo przekonujący.

- Nie jest pan pierwszym, który to zauważył – odparł Greg, gdy ściskali sobie dłonie.

- Jeśli pójdzie pan za mną, pokażę panu pańską koję.

Greg został poprowadzony wąskim korytarzem między kojami załogi. Po drodze Ash nie przestawał mówić.

- Major oraz mój zwierzchnik, kapitan Franklyn Gideon, chcą, żeby niezwłocznie znalazł się pan z powrotem na Darienie, więc już opuściliśmy orbitę i zmierzamy po trajektorii powrotnej. Za mniej niż godzinę powinniśmy się znaleźć na orbicie wokół Dariena.

Nie mając pojęcia, ile Tygranin wie na temat krzywstudni oraz Legionu Awatarów, Greg postanowił nie poruszać tego tematu.

- Panie komendancie, pański człowiek, Berg, powiedział, że opowie mi pan w kilku słowach o tym, co się działo w ostatnim czasie, a zwłaszcza o waszym udziale w tym wszystkim. Zastanawiałem się też, kiedy będę mógł porozmawiać z wujem.

- Jeśli pan chce, możemy teraz pójść prosto na mostek i powiem oficerowi taktycznemu, żeby spróbował wywołać operatora na planecie, a on sprawdzi, czy można się rozmówić z majorem.

Greg skinął głową.

- Doskonały pomysł. Tak zróbmy.

- Dobrze. Pańska koja jest tam głębiej, druga po prawej, gdyby chciał pan odpocząć, zanim dolecimy na Dariena. – Ash wskazał wąski boczny korytarzyk, po czym poprowadził Grega z powrotem, do skrzyżowania, i w dół po stromych schodkach. – A gdy chodzi o to, jak się tu znaleźliśmy, no cóż, to bardzo długa historia, a pański wuj odegrał w niej znaczącą rolę.

- Dlaczego mnie to nie dziwi?

Gdy szli w kierunku dziobu, a potem w górę po kolejnych schodkach, Greg dowiedział się, że mniej niż dziesięć dni wcześniej Ash realizował na Nievieście tajną misję i został pojmany przez Uvovo. Cameron przypomniał sobie, że słyszał już o tym od Strażnika, a Ash potwierdził szczegóły dotyczące tego, jak uczeni Uvovo zneutralizowali dwuskładnikową bombę w jego klatce piersiowej. Następnie zrelacjonował pokrótce, jak on i wuj Teo zostali uratowani z rąk prohegemonijnych Tygran przez kapitana Franklyna Gideona, dowódcę zbuntowanych żołnierzy z zakonu Lwy Burzy. Na koniec opowiedział o starciu z okrętem flagowym tygrańskiego marszałka Beckera i interwencji dziwacznego statku wysłanego przez Rougów, starożytną i tajemniczą rasę.

Ash skończył mówić, gdy weszli na dwupoziomowy mostek, z jednej strony zwężający się i kończący szybą wielkiego ekranookna. Było wklęsłe i przezroczyste, a na jego brzegach migotały wyświetlające się słupki danych oraz wykresy informujące o działaniu systemów okrętu. Jednakże uwagę Grega zwrócił przede wszystkim widoczny w oddali Darien – kula jaskrawego błękitu i bieli jaśniejąca na tle mglistych zawijasów pyłu, zmieniającego gwiazdy w klejnoty otoczone rozświetlonymi aureolami.

Dom, pomyślał Cameron. Nieoczekiwanie targnęła nim tęsknota, mimo wszystkich rozmyślań o Catrionie oraz instynktownej niechęci do pozostawienia jej samej. A jednak musiał ją zostawić.

Komendant Ash usiadł w fotelu kapitana i zamocował sobie przy uchu oraz ustach urządzenia służące do komunikacji. Chwilę później już rozmawiał z jednym z pozostałych dwóch oficerów obecnych na mostku; ich stanowiska znajdowały się na niższym poziomie. Kiwnął głową, po czym zwrócił się do Grega.

- Jesteśmy jeszcze poza zasięgiem przenośnego komunikatora na Darienie. Za jakieś dwadzieścia minut będziemy w stanie nawiązać bezpieczne połączenie.

- Dziękuję – odparł Greg. – Doceniam wasze wysiłki. Ale tymczasem w mojej wiedzy nadal dostrzegam jedną czy dwie tycie luki...

- Chodzi panu o to, jak my tu trafiliśmy?

Greg skinął głową.

- Czy to był efekt politycznego rozłamu?

Ash zmarszczył brwi.

- Na Tygrze nie ma takich debat politycznych jak u was. Jesteśmy społeczeństwem militarnym już od tak dawna, że w różnych dziedzinach, którymi zarządza państwo – jak choćby służba zdrowia, edukacja czy energetyka – z konieczności narzuca się jednorodną politykę. Nie dysponujemy obfitością zasobów, w związku z czym rynek musi być kontrolowany. Naszą energię kierujemy przede wszystkim na to, żeby stale podnosić naszą wartość bojową i gotowość do walki. Bój jest źródłem honoru, a umiłowanie boju narzuca każdemu tygrańskiemu żołnierzowi pewne zobowiązania. Jednakże nasze zasady są tylko tak silne, jak mężczyźni i kobiety, którzy ich przestrzegają. Marszałek Becker został skorumpowany przez Hegemonię i sam z kolei skorumpował zakony bojowe, Bund oraz tygrański lud...

Bund był radą, która rządziła społeczeństwem Tygry, a zakony bojowe stanowiły coś na kształt regimentów, z których każdy miał własną historię, opowieści, aksjomaty i bohaterów.

- Becker bezkrytycznie podporządkowuje się żądaniom Hegemonii – ciągnął Ash – bez względu na to, jak bardzo są one okrutne i podłe, i nawet jeśli to oznacza, że tygrańscy żołnierze muszą występować wśród Ludzi w kryjących całe ciało zbrojach Ezgarów. Kapitan Gideon i Lwy Burzy stanowczo sprzeciwiają się trującemu wpływowi Beckera, przez co jesteśmy teraz wyjętymi spod prawa zbiegami, kryminalistami, na których się poluje. Kapitan zamierzał udać się na terytorium Ziemiosfery, gdzie moglibyśmy się zatrudnić jako najemnicy, ale potem napotkał pańskiego wuja, który przekonał Gideona i nas wszystkich, że Darien jest czymś, o co warto walczyć, zwłaszcza po tym, jak...

Ash urwał w pół zdania, z twarzą nachmurzoną pod wpływem niezwerbalizowanego gniewu. Greg postanowił nie pytać na razie, o co chodzi.

- Owszem, Darien to coś, o co warto walczyć – odparł. – Ale to za jego ludność warto ponieść śmierć.

Ash spojrzał na niego z niejakim zaskoczeniem i aprobatą,

po czym wskazał konsolę pomocniczą stojącą na prawo od jego włas­nej.

- Panie Cameron, tam jest rozkładany fotel... o właśnie. Nie jest pan głodny? Mogę kazać, żeby przyniesiono panu jedzenie i coś do picia. Niestety, będą to tylko wojskowe racje i woda z zamkniętego obiegu...

- Nie pogardzę – odparł Greg. – Od czterech dni żywiłem się wyłącznie jagodami i orzechami...

- Kontakt! Obcy statek właśnie wyszedł z hiperprzestrzeni tysiąc osiemset pięćdziesiąt kilomów za naszą rufą – zameldował jeden z oficerów. – Wyłonił się z dużą prędkością i prawie od razu nas namierzył. A teraz gwałtownie przyśpieszają.

- Przejść w tryb gotowości bojowej – rzucił Ash. – I zidentyfikować go! Dajcie mi konfig, cokolwiek.

- Żadnych sygnałów identyfikujących – odparł natychmiast drugi z oficerów. – Profil imisilskiego ciężkiego statku handlowego.

Ash, wpatrzony w swój holoekran, prychnął wzgardliwie.

- Nie z taką krzywą emisyjną. Przygotować systemy uzbrojenia, wyznaczyć cele, załoga w gotowości...

- Proszę zaczekać, zniknął – wmieszał się pierwszy oficer. – Czujniki już go nie wychwytują, jakby się rozpłynął... – Nagle zabrzmiało uporczywe pikanie, a odczyty wyświetlające się wokół ekranookna zaczęły migać. Odchylił się w fotelu, zaskoczony. – A teraz wrócił...

Mniej niż kilometr przed nimi pojawił się statek zmierzający prosto w stronę tygrańskiej jednostki. Mniejsze okienka otwierające się na płaszczyźnie ekranookna pokazały powiększone i wykontrastowane obrazy pojazdu kosmicznego z tępo zakończonym dziobem, bez żadnych widocznych znaków identyfikacyjnych.

- Tarcze w tryb częściowej ochrony – rozkazał Ash. – Jakie mają uzbrojenie?

- Dwa ciężkie projektory wiązkowe, trzy armaty pulsacyjne, bateria pocisków i jakaś wyrzutnia chroniona przez silne osłony – odparł sternik.

- To musi być imisilska ekspedycja – wymamrotał Ash. – Ale sądząc po sile ognia, spodziewali się mniej życzliwego powitania...

Greg z dziwnym spokojem obserwował rozwój kryzysu. Jakaś jego część pragnęła znaleźć się z powrotem na Nievieście, w bezpiecznym cieniu Segrany, lecz inna paradoksalnie rozkoszowała się dreszczykiem adrenaliny. W duchu cieszył się też, że to nie on wydaje rozkazy. Przypomniał sobie posiadaną skąpą wiedzę na temat Imisilczyków, jednej z kilku cywilizacji zamieszkujących po drugiej stronie strefy głębinowej Huvuun. Kilka dekad wcześniej stali się ofiarami brutalnej kampanii wojennej przeprowadzonej przez Hegemonię – w efekcie tego bezlitosnego ataku pewna liczba światów praktycznie nie nadawała się teraz do zamieszkania. Czy istniała nadzieja, że będą się poczuwali do solidarności z Darienem?

- Komunikat przychodzący, panie komendancie – zameldował oficer taktyczny. – Pełny wizual.

- Daj go na ekran – odparł Ash. – Tylko odbiór.

Na ekranooknie, jak również na holopanelu, przed którym siedział Greg, otwarła się ramka. Ich oczom ukazał się dziwny, bezwłosy humanoid w biało-szarych szatach. Jego oblicze pstrzyły skupiska plam, które zmieniały barwę, gdy mówił.

- Jestem presygnifikator Remosca. Bezprawnie znaleźliście się w obrębie strefy zakazanej wokół świata obłożonego blokadą przez Wspólnotę Imisil. Wasz statek jest bardzo podobny do wykorzystywanych przez kompanię najemników, o której powszechnie wiadomo, że służy Hegemonii Sendrukańskiej. Podajcie swoje dane identyfikacyjne.

Obraz zniknął, odsłaniając Dariena, zamglone gwiazdy i przybliżający się statek. Ash prychnął z irytacją.

- Kim jak kim, ale najemnikami nie jesteśmy. – Popatrzył ponuro na pusty ekran. – Jeśli spróbujemy ich przekonać, że naprawdę jesteśmy Ezgarami i w dodatku Ludźmi, pomyślą, że to część jakiegoś chytrego podstępu Hegemonii, a jeśli poinformujemy ich następnie, że pochodzimy z planety zwanej Tygrą, tylko pogorszy to sprawę...

Zawiesił głos, a jego oczy się rozszerzyły, kiedy obejrzał się na Grega. Na jego twarzy pojawił się dziwny uśmiech.

- Panie Cameron, mam pomysł.

- Naprawdę? – spytał Greg, nie bez niepokoju.

- Tak, chociaż nie jestem pewien, co pan na to. – Ash uśmiechnął się szeroko. – Ale jestem pewien, że pański wuj by go zaaprobował.

- Hm... czy ten pomysł jest śmiertelnie niebezpieczny i chodzi w nim o próbę oszustwa na gigantyczną skalę?

- Obawiam się, że tak.

- To na co czekamy?

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...