Tylko kochankowie przeżyją

3 minuty czytania

tylko kochankowie przeżyją

Jak spędzilibyście wieczność, drodzy czytelnicy? Co robilibyście z czasem, gdy dorobek świata, niczym stare graty porozrzucane po rodzinnym domu, znalibyście od podszewki i na wylot? Czy zostałoby coś pod nocnym niebem, czym można się jeszcze zachwycać? Nocnym, oczywiście, bo jak główni bohaterowie ostatniego filmu Jima Jarmuscha („Broken Flowers”, „Ghost Dog: Droga Samuraja”), bylibyście wampirami. Nie martwcie się jednak, nie jednymi z „tych” wampirów, wieńczących krwiopijczy renesans, przemielonych przez popkulturę do śmieszności. Przeciwnie – „Tylko kochankowie przeżyją” jest zdecydowanie dziełem ze swoją własną tożsamością.

Adam (Tom Hiddleston) jest muzykiem. Mieszka w pustoszejącej części Detroit, zaszyty w swoim zagraconym studio-mieszkaniu, pełnym adapterów i wzmacniaczy, starych gitar i wyblakłych zdjęć. Swoją muzyką nie lubi się dzielić, choć ta czasem wycieka, stając się kultową w lokalnym „undergroundzie”. Swój „dobry towar”, jako „doktor Faust”, załatwia w szpitalu. Eve (Tilda Swinton) mieszka w gorącym Tangerze, gdzie ulice nigdy nie milkną. Jej mieszkanie przypomina bibliotekę, a swój „dobry towar” dostaje przez starego przyjaciela, przy okazji gawędząc o literaturze. Adam i Eve są małżeństwem od tak dawna, że mieszkają na dwóch kontynentach, niczym w oddzielnych gabinetach. To w końcu nie piętnasty wiek i można zamówić (nocny) lot, by wspólnie powzdychać nad tym, co ci biedni „zombies” (jak nas nazywają) robią ze światem.

„Tylko kochankowie przeżyją”, jako film, również trzyma się na uboczu, nie próbując wciskać swoich wampirów w stronę głównego nurtu. Nie znajdziemy tutaj scen polowań na ludzi ani nawet dramatycznej intrygi. Fabuła w jarmuschowskim stylu (kto widział choćby „Broken Flower”, ten wie, o co chodzi) ma jedynie ledwie zarysowany początek i brak wyraźnego zakończenia, przez co upodobnia się bardziej do „zwykłego” urywka z życia, splotu historii bez wyraźnego, sztucznego podziału na akty. Wszystko toczy się więc swoim spokojnym rytmem, poświęcając czas zarówno ważnym dla bohaterów dialogom, jak i niezwiązanym z wątkiem głównym scenom nocnego koncertu. „Tylko kochankowie…” to melancholijny film – ale również dziwnie hipnotyzujący. To jedno z tych dzieł, które, mimo pozornej bezczynności fabularnej, tworzy bardzo klimatyczną, intrygującą mieszankę.

tylko kochankowie przeżyją

Ważnym składnikiem tej mieszanki są aktorzy, sprawdzający się tutaj wybitnie. Swinton i Hiddlestonowi udaje się trafić w odpowiednią nutę obcości, nie tracąc przy tym więzi z widzem. Po obojgu widać minione wieki doświadczeń, ale każde z nich chwyta to na swój sposób. Ciężko wybrać, komu udało się to lepiej – po byronowsku romantycznym Adamowi czy łagodnej intelektualistce Eve. Jasne, mogą się wydawać stereotypowi, ale wyjątkowo dobrze się to ogląda. Razem są nawet lepsi niż osobno – kto oczekuje/obawia się tak popularnego wampirycznego romansu, spóźnił się o kilka wieków – nie brakuje pomiędzy nimi chemii odpowiedniej do długości związku. Pomimo popularności gatunku, niełatwo stworzyć naprawdę dobrze dobraną parę, co dopiero taką, która jest ze sobą przez stulecia – tu się jednak udaje i to w prosty, nienachalny sposób. Drugi plan nie pozostaje w tyle, z pełnym klasy i charyzmy Johnem Hurtem na czele oraz autentycznym Antonem Yelchinem w roli ludzkiego łącznika między Adamem a światem.

Sercem filmu jest, pomimo świetnego aktorstwa, oprawa audiowizualna. Choć zdecydowanie nie jest to horror, wiele kadrów do złudzenia przypomina ujęcia z wampirzej klasyki, grając z widzem na utartych stereotypach. Mamy gotyckość przebrzmiałej chwały Detroit, mamy grę cieni w mrocznym mieszkaniu Adama, mamy tajemnicze sypialnie oświetlone świecami. Jak na film, którego akcja dzieje się w stu procentach w nocy, sporo tu plastycznych barw, a niewiele monotonii. Zwrot „dopracowane do ostatniego szczegółu” to okropny frazes, ale trudno o nim nie pomyśleć, gdy zauważa się choćby pracę nad charakteryzacją aktorów, kiedy, wraz z głodem krwi, ich twarze powoli, z sceny na scenę, mają w sobie więcej i więcej z drapieżnika.

tylko kochankowie przeżyją

Nie wszystko to jednak gotyk. W obiektywie filmu Jarmuscha świat przedstawiony jest równie pesymistycznie, co z sentymentem. Obok opuszczonych teatrów znajdzie się urokliwa uliczka, obok złamanego instrumentu mamy szereg we wspaniałym stanie. Muzyka nie pozostaje w tyle, szczególnie jeśli ktoś lubi ambient, rock awangardowy i drone. Obecna gdzieś w tle, od czasu do czasu wychodząca na pierwszy plan ścieżka dźwiękowa nie zawodzi w potęgowaniu już i tak obecnego nastroju zadumy. Ot, usiąść przed ekranem z kieliszkiem czerwonego płynu (wina!) w dłoni…

Oj, no właśnie, wina, krwiopijcy, analogowość i ogólne hipsterstwo. Kręcąc taki film, wydawałoby się, Jarmusch skazuje swoje dzieło na łatkę przyciężkiej pretensjonalności, nudnego, snobistycznego kina. Efekt jest, o dziwo, odwrotny. Powstał w miarę prosty, ale dobrze przemyślany film, który wciąga widza atmosferą bardziej, niż ją narzuca. W sam raz na spokojny wieczór. Wampiryzm w kinie nie umarł, wampiry jeszcze przeżyją. Szczególnie tak dobre, jak tutaj.

Ocena Game Exe
9
Ocena użytkowników
8.5 Średnia z 3 ocen
Twoja ocena

Komentarze

0
·
Piękny film pod względem audiowizualnym. Wciąż zachwycam się ścieżką dźwiękową. Porblemem tego filmu dla mnie była rola Wasikowskiej, jak dla mnie zbyteczna. Gdyby nie ona, to ten film byłby o wampirach bez typowych wampirów, prawdę mówiąc. Czyli coś pięknego. Ta melancholia, hipnoza, marazm i depresja dotycząca wieczności, przemijania i miłości.
Tak się napaliłem na ten film, że po obejrzeniu wyszło na to, że oczekiwałem zbyt dużo i mocno się rozczarowałem. Ale tak to jest, jak się chce wspiąć na szczyty, upadek będzie bolesny.

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...